niedziela, 6 października 2013

"Silent Hill: Apokalipsa" ("Silent Hill: Revelation"), 2012, reż. Michael J. Bassett

Uwielbiam Silent Hill. Jest to przykład gry, która mimo niewielkiej mocy obliczeniowej konsoli PlayStation miażdży gęstą atmosferą, „brudnymi” widokami i dźwiękami powodującymi drżenie rąk i gęsią skórkę. Ale najważniejszą cechą tego tytułu jest to straszne uczucie po wyłączeniu konsoli, gdy ambientowe dźwięki nie przestają grać nam gdzieś z tyłu głowy i czujemy, że nie jesteśmy sami. Druga część gry jeszcze bardziej spotęgowała to wrażenie, dodatkowo wprowadzając do uniwersum najbardziej ikoniczną i rozpoznawalną postać w historii, Piramidogłowego.

Potem bywało już różnie, ale Silent Hill na zawsze pozostanie jednym z najbardziej przerażających miejsc w historii elektronicznej rozrywki.
I WTEDY NADESZŁO HOLLYWOOD.
Hollywood, które po wyczynach Uwe Bolla nie nauczyło się, że aby stworzyć udaną adaptację gry komputerowej, trzeba się mocno przyłożyć. Powód jest dość prosty, gra to, w przeciwieństwie do książki, doświadczenie interaktywne. To my jesteśmy uczestnikami wydarzeń w przedstawionym nam świecie, my wpływamy na jego kształt i losy swoje oraz wszystkich, których spotkamy na swojej drodze. Film jest stricte wizualnym przeżyciem, pierwiastek interakcyjności zanika, ponieważ nie możemy w żaden sposób wpłynąć na poczynania bohaterów. Ale nawet ten fakt nie oznacza, że filmy na podstawie gier wideo nie mogą być od razu skazane na porażkę. Po prostu z reguły biorą się za nie ludzie, którzy w nosie mają to, czy dana adaptacja zadowoli najważniejszy target, czyli fanów gry. Nie zrozumcie mnie źle, pierwszy Silent Hill filmem złym nie był. Co nie oznacza, że był też dobry. Serce miłośnika serii, za którego się uważam, po prostu boleje nad bylejakością wykonania i brakiem tego, co w SH było najważniejsze: poczucia strachu, przejmującej samotności i walki o przetrwanie na każdym kroku. Z litości nie wspomnę o głupocie niektórych postaci pobocznych, dziurach fabularnych czy o fatalnym zakończeniu. Koniec końców, seans filmu nie był czasem straconym, dwie godziny wydawały mi się idealną długością obrazu, w który należałoby stworzyć po prostu więcej serca. Moje oczekiwania wzbudziły wzmianki o planowanej drugiej części Silent Hill, który miał w założeniu być bardziej wierny grze (konkretnie trzeciej części), w związku z tym pomyśleć można było w tamtym czasie, że w końcu dostaniemy solidną dawkę mitologii SH w połączeniu z atmosferą tego miejsca. O, losie okrutny, jak bardzo ze mnie zadrwiłeś…
Trailer rozwiał wszelkie moje wątpliwości: efekty komputerowe wylewają się z ekranu hektolitrami (oznaką lenistwa producentów jest fakt, że nawet wszechobecna w SH mgła została wykonana komputerowo), postawiono na siłowe użycie 3D, a planowana długość filmu, czyli 94 minuty, na kolana nie powaliła. Niemniej jednak chciałem wierzyć, że może coś z tego być… Bez wdawania się w szczegóły mogę Wam spokojnie opowiedzieć, co poszło nie tak. Valtiel- mroczny anioł-stróż, który czuwał nad tym, żeby Heather dopełniła swojego „przeznaczenia” (w grze dziewczyna miała urodzić jedną z inkarnacji boga w wierzeniu Zakonu, co ostatecznie po części uczyniła w jednej z najbardziej makabrycznych scen z Silent Hill 3) został sprowadzony do roli posągu (sic!) w jednej z ostatnich scen. Użycie Claudii Wolf jako Misjonarza to kolejny pokaz lenistwa speców z Hollywood, w grze Claudia użyła swojej mocy popartej pieczęcią Metatrona, żeby przemienić jednego z członków w potwora, nie zmieniała się sama. Największą jednak zbrodnią w przypadku Silent Hill: Apokalipsa (pierwszy film również popełnił taki czyn) jest kompletne zignorowanie tego, że Silent Hill to czyściec, w którym bohaterowie spotykają różne, niekiedy makabryczne, imaginacje swoich win, strachów czy też zbrodni popełnionych w swoim życiu. Piramidogłowy z części drugiej jako symbol poczucia winy Jamesa Sunderlanda, który uśmiercił swoją żonę (cierpiącą z powodu niszczącej ją choroby) i cierpi z tego powodu psychiczne męki. Sam Valtiel, jeśli już jesteśmy przy obrazach z filmu, jest nazywany „Agentem Boga”, jego zadaniem jest chronić Heather, która ma urodzić odrodzoną postać Boga (kolejna kompletnie zapomniana w filmie sprawa). Ignorancja filmowców w tym temacie idzie jeszcze dalej (Vincent wyglądający 20 lat młodziej niż w grze, kompletnie niezrozumiały motyw postępowania Claudii), pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia i nie kopać leżącego.
Możecie w tym momencie zapytać: narzekasz niemal cały tekst jak bardzo zły jest ten film. Czy coś się tam udało? Scena z pielęgniarkami wykonana jest bardzo porządnie, głównie dzięki aktorkom występującym w ujęciu. Świat Koszmaru (Otherworld) też jest wykonany w miarę w porządku. Ale to niestety wszystko, użycie ścieżki dźwiękowej z gier też nie ratuje marnego wrażenia. Silent Hill: Apokalipsa jest filmem nudnym, krótkim i kompletnie nie zdającym sobie sprawę z tego, czym Silent Hill jest dla społeczności. Ogromny policzek dla fanów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz