poniedziałek, 14 października 2019

"Bohemian Rhapsody" (2018), reż. Bryan Singer


Nie samymi horrorami człowiek żyje, czasem obejrzę coś z innej teczki, zwłaszcza jeżeli film dotyczy jednej z najbardziej interesujących postaci sceny muzycznej. Freddie Mercury, wokalista Queen, człowiek o unikalnym zasięgu, jeśli chodzi o głos, ale również postać o wielkim sercu, z ogromną pasją i energią do sztuki. Czy przez 134 minuty czasu ekranowego da się opisać życie, charakter oraz psychikę tej postaci?

Każdy, kto zna Queen i lidera tego zespołu, powinien wiedzieć, kim był Freddie, więc nie będę tu wklejał jego biografii, jako że można po prostu usiąść przed ekranem i to zobaczyć. W dwugodzinnej pigułce Bryan Singer oddaje hołd tej postaci i robi to w sposób bardzo sympatyczny. Gdybym miał określić moje odczucia po seansie, określenie sympatyczny byłoby chyba najbardziej adekwatnym. I całe szczęście, obawiałem się bowiem, że w czasach przesadnej poprawności politycznej czy poprawności wobec dowolnie wybranej mniejszości, będzie to film który będzie chciał wepchnąć swoją propagandę głęboko w gardła widzów. Jest to zdecydowanie film ciepły, przyjemny w odbiorze i całe szczęście, nie idzie w nutę melodramatyczną, pokazując, że Freddie do samego końca kochał to co robił i kochał ludzi, z którymi to robił.

Nie ma chyba sensu rozprawiać o fabule filmu biograficznego, nazwanie obrazu po najbardziej monumentalnym utworze Queen wydaje mi się strzałem w dziesiątkę i tak jak Bohemian Rhapsody wstrząsnęło swego czasu stacjami radiowymi i telewizyjnymi, tak i my, widzowie, możemy w tym uczestniczyć. Moją ulubioną sceną jest oczywiście koncert Live Aid, gdzie obraz i dźwięk osiągają apogeum, a mnie autentycznie przechodziły ciary.


Najważniejsze pytanie, które wielu fanów Queen sobie zadawało, to czy Rami Malek osadzony w roli Freddiego, to na pewno dobry wybór? I nawet nie wiecie, jak dobrze czuję się mogąc donieść, że Rami jest rewelacyjny. Abstrahując od Oscara (którą to nagrodzą serdecznie gardzę), to jest po prostu świetny performance, taki który pozostaje w pamięci do czasu, w którym ktoś ponownie nie będzie chciał naświetlić życia i kariery Mercury'ego. Malek świetnie sprzedaje swoją postać, podobały mi się wszystkie te małe manieryzmy i smaczki, a jego zachowanie podczas scen koncertowych czy muzycznych było niemal takie jak u pierwowzoru.

Ciężko ocenić ten film. Udało się najważniejsze, oddać hołd genialnemu artyście, człowiekowi, który w obliczu sławy najpierw się nią zachłysnął i zakrztusił, a potem zrozumiał, że w tym wszystkim bardzo ważna jest również skromność (choć na scenie był Divą, ale o to właśnie chodziło). Oczywiście znajdą się tacy, którzy wystawią ocenę, natomiast nie bierzmy tej całej krytyki aż tak serio, film jest ładny, dźwiękowo pieści uszy i ogólnie jest, jak już wspomniałem, sympatyczny. Idealny do obejrzenia zarówno w samotności jak i w większym gronie, które będzie się cieszyć, śpiewać i tańczyć, tak jak robił to Freddy. Polecam.

czwartek, 27 czerwca 2019

"Paradoks Cloverfield" (2018), "The Cloverfield Paradox", reż. Julius Onah


No i docieramy do końca, trzecia część trylogii Cloverfield. Nadal, chcę Was przekonać do tego, że mamy do czynienia z całkiem sprawnie przemyślaną trylogią, zakończoną właśnie w tym miejscu, w kosmosie, w poszukiwaniu nowego, lepszego dla nas życia. Na Ziemi toczy się wojna, brakuje zasobów, zwłaszcza tych energetycznych, bez których ludzkość nie przetrwa. Dzielna załoga statku kosmicznego, który ma dać nadzieję, testuje cząsteczkę Sheparda (ciekawym będzie tu skojarzenie z Mass Effect i jeśli chodzi o fatalizm sytuacji, bohaterowie znajdują się w podobnym położeniu, chociaż skala wydaje się dużo mniejsza), która może pozwolić na uratowanie ludzkości w czasie trwającego na Ziemi kryzysu energetycznego. Eksperyment prowadzony przez naszą załogę udaje się, poniekąd. W każdym razie postacie dostają się do alternatywnej wersji naszego wszechświata i naszej planety (wszechświat równoległy), znajdują również kobietę, która brała udział w bliźniaczej misji w alternatywnym wymiarze. Ekipa musi wrócić więc na "swoją" Ziemię, nie będzie jednak to tak łatwe, jak przypuszczali, nie tylko ze względów technologicznych.

Otóż, alternatywny wszechświat to także alternatywne wersje życia naszych bohaterów, takie w których do pewnych tragicznych wydarzeń po prostu nie doszło, w których życie ułożyło się zupełnie inaczej niż "w domu". Zaprezentowany został tu bardzo ciekawy i w moim odczuciu nieco pomijany wątek podróży między wymiarami. Psychologiczny aspekt ekranowych wydarzeń jest dość istotnym motorem napędowym całej fabuły. No właśnie, tylko wszystko idzie tu dość przewidywalnym torem, oczywistym bowiem jest, że przynajmniej jedna osoba z grupy będzie chciała zostać w tej alternatywnej rzeczywistości, nie może bowiem pogodzić się ze śmiercią swoich najbliższych w wyniku własnych błędów. Cała konstrukcja filmu momentami nawet prezentuje się jako taki standardowy slasher, no bo szóstka bohaterów na zamkniętej przestrzeni ma za zadanie przetrwać, brzmi jak Jason X :P No ale nie wybiegajmy już z tymi teoriami, choć powiązanie z całą trylogią Cloverfield wydaje się dość oczywiste i pozostawia wyobraźni wolne pole do hulanek i swawoli. Można to robić nawet w trakcie oglądania, ponieważ sam film nie jest już aż taki ciekawy. 


Przede wszystkim film trochę się ciągnie, nie dzieje się aż tak wiele interesujących rzeczy, przynajmniej nie na tyle, żeby widza konkretnie wciągnąć w świat przedstawiony nam na ekranie. Po drugie, mało w tym wszystkim klimatu Cloverfield, a przede wszystkim 10 Cloverfield Lane. Sam ostatni kadr filmu, a także zjawiska paranormalne, których doświadcza załoga statku, nie są w stanie zrekompensować faktu, iż mamy do czynienia z dość przeciętnym horrorem sci-fi, w którym wyróżniającą się postacią jest comedy relief. Same momenty komediowe wydają się momentami wymuszone, choć nie ukrywam, że nawiązanie do Rączki z Rodziny Addamsów wywołało uśmiech na mojej twarzy, Ash z Martwego Zła również by się uśmiał (no, on może akurat niekoniecznie). Jest to po prostu kolejny film wyprodukowany przez Netflixa w momencie, gdy jeszcze nie bardzo wiedzą, jak się zabierać za to rzemiosło. I choć nie brakuje utalentowanych ludzi w obsadzie, tak mam poczucie niespełnionego obowiązku i deadline'u czyhającego na ekipę produkcyjną. Jedno za to się udało: dzięki Cloverfiled Paradox bardzo chciałbym obejrzeć film, którzy poszerzy to arcyciekawe uniwersum, 10 Cloverfield Lane, choć nie pozbawiony wad, pokazał że da się zrobić fajny thriller psychologiczny i połączyć go z kaiju movies. Well, here's to hoping, I guess.

Warto obejrzeć Cloverfield Paradox, ale nie obiecujcie sobie za wiele, a nie będziecie zaskoczeni.



niedziela, 23 czerwca 2019

The Umbrella Academy (2019-), reż. Jeremy Slater


Z Netflixem nigdy nie można narzekać na nudę. Bo jak raz wypuszczą coś fantastycznego ("Stranger Things"), tak później wyrzucą coś.. cóż.. co najwyżej intrygującego, tak jak w tym przypadku. Ktoś może wyjechać tu z komentarzem "A przecież oceny w Internetach są tak wysokie, Ty zawsze musisz narzekać", aczkolwiek chcę udowodnić, że czytanie opinii internetowych krytyków jest równie pożyteczne jak koszenie trawy lupą w deszczowy dzień. Swoją drogą, nie lepiej samemu sprawdzić, zanim wydamy ostateczny osąd? Gdybym swoje oceny bazował na internetowych komentarzach, to karierę zrobiłbym co najwyżej na Filmwebie. Ale, ale, żebym nie zszedł na boczny tor za bardzo, to porozmawiajmy chwilę o serialu. Nie będę wchodził w szczegóły każdego odcinka, jeśli chcecie, to znajdziecie wielu wariatów, którzy tego zadania z chęcią się podejmą, i nie chodzi nawet o to, że mi się nie chce czy jestem nierzetelny. "The umbrella academy" jest po prostu nudny (sidenote: nie opowiada również o korporacji Umbrella, a szkoda), choć być może za szybko włączyłem jakąś serię tuż po obejrzeniu drugiego sezonu "Stranger Things" i moje oczekiwania były zbyt wysokie. Ale do rzeczy...

W październiku 1989 roku 43 kobiety urodziły dziecko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że kobiety w ogóle nie były w ciąży, nastąpił (że też pozwolę sobie tak to ująć) spontaniczny zapłon i poród po prostu się zaczął. Siedmoro z tych dzieci zostaje adoptowanych przez ekscentrycznego sir Reginalda Hargreeves'a, który postawił sobie zadanie stworzenie drużyny superbohaterów chroniących ludzkość przed złem i, ostatecznie, nadchodzącą apokalipsą.

Brzmi nieźle, mało, brzmi całkiem fajnie, sam zamysł tego, że superbohaterowie w tym serialu nie są nieskazitelni, ba, jest im do tego ideału tak daleko jak to tylko możliwe, jest świetny i nic, tylko czekać aż to wszystko albo się rozwinie albo po prostu jebnie. Postaci są przedstawiane dość sprawnie, wiemy dlaczego spotykają się po latach (w pierwszym odcinku otrzymujemy informacje, że sir Reginald zmarł) ciągnąc za sobą swoją przeszłość i wszystkie związane z nią blizny. Stosunki między nimi też nie są stereotypowo rodzinne, przez lata w drużynie stworzyły się rysy, niezażegnane konflikty wracają z pełną mocą i nie pomaga w tym fakt, że za siedem dni nastąpi koniec świata. Ponadto każda z tych osób ma jakąś prywatną ranę z przeszłości, z którą nie potrafią sobie poradzić, więc w teorii mamy dość prosty i niemal gotowy przepis na dobry serial z naciskiem na psychologiczny rozwój ekipy w prawdziwą drużynę, jaką byli za młodu.


No właśnie, i tu gdzie powinniśmy otrzymać dobrą serię z naciskiem na psychologię postaci, dostaliśmy taką w sumie telenowelę, która nieprawdopodobnie się dłuży. Jeremy Slater koniecznie chciał stworzyć 10-odcinkowy serial, tylko nie za bardzo w moim odczuciu wiedział, jak rozpisać wątki na tak długi czas. Gdyby zastanowił się bardziej nad formatem ośmiu odcinków, wyszło by mu to na korzyść, doprawdy bowiem obserwujemy dorosłe postacie bawiące się w teen drama, z pobocznym wątkiem w postaci końca świata. I nie miałbym nic przeciwko, bo faktycznie samo zatrzymanie nieuniknionego może być fabularnie tylko tłem, aczkolwiek musi się to opierać na solidnych fundamentach. Tymczasem nikt nie ewoluuje, do samego końca obserwujemy praktycznie te same konflikty, zażegnane na ostatnie 20 minut, kiedy jest już praktycznie za późno, postaci nie dojrzewają (właściwie jedynie Klaus, który wychodzi z nałogów, bo tylko oczyszczenie ciała i umysłu może na sto procent przebudzić jego moce) i pierwszy sezon kończy się nie tyle happy endem, co właściwie kończy się niczym.

Druga bardzo przykra rzecz, to jak bardzo przewidywalny i przez to rozczarowujący jest "The Umbrella Academy". Samo przewidzenie tego, co się będzie działo w trakcie trwania seansu filmu czy sezonu serialu nie jest niczym złym, jeśli reżyser potrafi swoje dzieło zbudować tak, aby nadal zaskoczyć widza. Tutaj od początku wiemy, kto będzie pełnił jaką rolę w grupie, wiemy kto będzie głównym manipulantem serialu, jak poprowadzi swoją oś fabularną i niemal krok po kroku można rozpisać plan wydarzeń, nie oglądając nawet drugiej połowy sezonu. Zazwyczaj lubię zgadywać, co się wydarzy, gdy z Adą oglądamy film czy serial, sprawia nam to podwójną przyjemność zwłaszcza, gdy jesteśmy raczeni sprawnie napisanym scenariuszem. Szkoda, że tym razem musiałem wymusić na sobie oglądanie 6 ostatnich odcinków (z 10 w pierwszym sezonie), bo o ile pomysł jest znakomity, tak wykonanie leży na całej linii, cała zabawa przewidywalnością nie była w smak twórcom serialu.


Ale żeby nie było, bo jako całość oceniłbym pierwszy sezon na jakieś 4/10, to coś tam jednak mi się podobało. Bardzo fajna jest estetyka "The Umbrella Academy", wizualnie (oprócz niektórych efektów specjalnych) może się to podobać, zwłaszcza nawiązania do lat 50. XX wieku w Stanach, bar z kawą i pączkami, cała Komisja (wokół której toczy się całkiem ciekawy wątek podróży w czasie) wygląda świetnie, tanie motele, a nawet takie drobiazgi jak przesyłanie poczty w czasie i przestrzeni dzięki ogromnej sieci tub, maszyny do pisania i śmiały krok, żeby mimo wszystko postawić na brak technologii (akcja serialu wg moich wyliczeń toczy się w drugiej dekadzie XXI wieku), to wszystko sprawia, że może się to wszystko podobać. Postać Klausa, mimo że sztampowa niemal do bólu, dzięki kreacji aktorskiej potrafi wzbudzić na twarzy uśmiech. W dodatku pojedyncze sceny np. załamanie Luthera po odkryciu, że jego pobyt na Księżycu nie był tak istotny, jak było mu wmawiane, czy choćby absolutnie surrealistyczna scena tańca Luthera i Allison, a także większość momentów z Klausem, potrafią wzbudzić nadzieję. Jednak są to tylko chwile, które ulatniają się gdy obejrzymy cały odcinek czy sezon i dojdziemy do wniosku, że oczekiwanie na drugi sezon nie wzbudza w nas żadnych emocji. I oczywiście, jest to rzecz gustu, natomiast nie zmienia to faktu, że gdzieś popełniono błąd, a motyw superbohaterów-wyrzutków nie jest wykorzystani ani humorystycznie, ani bardziej poważnie. Szkoda.

"Czarne lustro" ("Black Mirror"), 2011- , sezon 2 odcinek 2, "White Bear"


Oglądając Czarne Lustro i żyjąc w czasach obecnych nie sposób nie ulec wrażeniu, że serial ten bardzo często albo znalazł albo zaczyna znajdować odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czy triumf technologii nad humanitarnością czy też całkowite oddanie się bożkowi Internetu. Ba, samemu zdarza mi się czas wolny spędzić na Youtube, gdy jestem w domu i niespecjalnie chce mi się cokolwiek robić. Podczas pisania tekstów związanych z Czarnym Lustrem zawsze staram się zwrócić uwagę na to, w jaki sposób tematyka danego odcinka może nas dotknąć i jak moglibyśmy się w takiej sytuacji zachować. Sukces serialu polega m.in. na tym, że pobudza on w dość prowokacyjny sposób nasze mózgi do działania, do przewartościowania pewnych spraw, co prowadzi do swego rodzaju rachunku sumienia. W tym epizodzie cały aspekt technologiczny jest przesunięty nieco na drugi plan, prawie nie ma rzeczy, które skojarzyłyby nam się natychmiast z science-fiction, a sceneria która wygląda nieco na post-apokaliptyczną jest tylko teatrem, a my jako publiczność zmuszeni jesteśmy do refleksji.

Bowiem jak często jest tak, że tylko pasywnie, z kamerą naszego smartfona w ręku, uczestniczymy w danym wydarzeniu (niezależnie od wydźwięku)? Bardzo często widzimy ludzi, którzy biernie przyglądają się tylko zamiast działać, czekając na bohatera aby móc taką chwilę uwiecznić. W sytuacjach gdy nas spotyka jakaś krzywda, nie chcemy żeby ktoś nas filmował, raczej oczekujemy w takich sytuacjach pomocy. Victoria Skillane, bohaterka tego odcinka, budzi się w nieznanym sobie domu, z bólem głowy, zabandażowanym rękami i rozsypanymi na podłodze pigułkami. Na telewizorze, który ma przed sobą, wyświetla się jedynie jakiś dziwny symbol, kobieta nie pamięta co się wydarzyło przed wybudzeniem. Wychodząc na zewnątrz spotyka Jem, która wyjaśnia Victorii, że sygnał emitowany jest z nadajnika "White Bear". Tenże sygnał zamienił innych ludzi w widzów, którzy w żaden sposób nie komunikują się z kobietą, jedynie obserwują i nagrywają. W międzyczasie na kobiety poluje grupa łowców, którzy mają za zadanie zabić tych, których sygnał nie zmienił. Victoria musi dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, a przede wszystkim przetrwać.


Do pewnego momentu odcinka Victoria pozostaje bezimienna, nie wiemy kim jest, skąd pochodzi i co uczyniono, aby kobieta znalazła się w tej sytuacji. Dość interesujący zabieg, ponieważ jeśli nie znamy historii osoby, łatwiej jest nam się z nią utożsamić, koncept czystej karty, "tabula rasa", działa tutaj tak, że bardziej empatycznie patrzymy na naszą bohaterkę. Zarówno z powodu sympatii do Victorii, jak i z czystej ciekawości tego kto za tym wszystkim stoi, chcemy aby wszystko się powiodło, nie kibicujemy ekipie, która stara się zabić ku uciesze widowni. Zamknięte drzwi często jednak kryją niewygodną prawdę, i nie inaczej jest tutaj, w interesującym twiście okazuje się, że.. Zresztą jeśli widzieliście którykolwiek odcinek Czarnego Lustra to wiecie, że wszyscy skrywamy jakieś tajemnice i boimy się ich odkrycia (jest jeden genialny odcinek w trzecim sezonie, ale o tym jeszcze porozmawiamy).

Drugi odcinek drugiego sezonu serialu trzyma poziom, może nie jest on tak dosłowny i wciskający w fotel, jak niektóre z uprzednio prezentowanych, ale wymusza na widzach pewną refleksję dotyczącą nas samych. Jak zawsze wbijana jest nam mała szpileczka, bo czy po trochu nie zamieniamy się w takich bezwolnych obserwatorów?  Ba, widzów...

piątek, 3 maja 2019

"10 Cloverfield Lane" (2016), reż. Dan Trachtenberg


Trylogia Cloverfield, choć dosyć luźno powiązana, ma jedną wspólną cechę, która jest bardzo charakterystyczna: suspens. Jest to ogromna zaleta, ponieważ w przypadku filmów o wielkich potworach atakujących Ziemię czy też inwazji obcych cywilizacji, z reguły dostajemy w twarz kawalkadą efektów specjalnych i potworów zalewających ekran. Czasem wydaje mi się, że budowanie napięcia jest jak sztuka antyczna, obecnie  zapomniana, a praktykowana przez nielicznych twórców, albo młodych chcących się przebić, albo mistrzów tej sztuki. Nie odbiegając jednak od tematu, na ten film czekaliśmy pełne osiem lat, w pewnym sensie zapominając już o pierwszym obrazie z tej trylogii. I tak, nadal zamierzam nazywać tę serię trylogią, chociażby ze względu na tematykę inwazji obcych cywilizacji, która z każdą kolejną częścią będzie się rozwijać, żeby osiągnąć apogeum w "The Cloverfield Paradox". 


Tak ogólnie wydaje mi się, że właśnie 10 Cloverfield Lane było najbardziej reklamowaną częścią sagi, trzecia odsłona gdzieś tam mignęła mi na Netflixie i gdyby nie oczywiste powiązanie tematyczne, pewnie nie miałbym niedługo o czym pisać. Wróćmy jednak do meritum, bo mamy przed sobą film z gatunku tych, które bardzo lubię, minimalizm łączący się z atmosferą osaczenia, który ma jednak jedną, mocno mnie rażącą, wadę. 

Po wypadku samochodowym Michelle budzi się w bunkrze. Właścicielem lokacji jest mężczyzna imieniem Howard (John Goodman), z którym mieszka Emmett (John Gallagher Jr.). Po opatrzeniu ran Howard informuje kobietę, że doszło do inwazji kosmitów i powietrze jest zatrute do tego stopnia, że nawet wychylenie nosa poza drzwi bunkra grozi natychmiastową śmiercią. W pewnym momencie zarówno Michelle jak i Emmett orientują się, że w historii Howarda pojawia się co raz więcej dziur i niedopowiedzeń, przez co oboje zaczynają kwestionować to, co jest im wmawiane. Gospodarz na początku zachowuje się jak miły wujek, który po prostu czuje się samotny. Jednak gdy dwójka jego gości zaczyna węszyć i zadawać niewygodne pytania, żeby dociec prawdy, Howard się zmienia, staje się nieufny, podejrzliwy, jakby obudziło się w nim drugie oblicze, które wszędzie widzi wrogów. Postępująca paranoja mężczyzny musi się skumulować w trzecim akcie, kiedy Michelle w końcu się buntuje i stawia czoła Howardowi. Przy okazji pobytu w bunkrze kobieta uczy się kilku bardzo przydatnych umiejętności, w tym konstrukcji kostiumu, dzięki któremu będzie mogła przetrwać cokolwiek na nią czeka poza schronem. Michelle po wielu trudnościach, po morderczym pojedynku z Howardem, wychodzi na zewnątrz i...


... I tu rodzi się coś, co nazwę rysą na diamencie. Zanim jednak przejdę do rzeczy, odpowiem na zarzuty, które w tym miejscu zaczęliście zapisywać. Rozumiem, że film można rozpatrywać jako opowieść o próbie uwolnienia się Michelle, być może z toksycznej relacji, być może ogólnie można spojrzeć na to jako metaforę dotychczasowego życia kobiety, niewiele wiemy o jej przeszłości, ale skoncentrowanie uwagi głównie na naszej bohaterce pozwala wysnuć pewne wnioski. I wiem, że sceny, które następują po wyjściu Michelle z bunkra mogą symbolizować fakt, że od przeszłości do końca nigdy nie da się uciec i trzeba ogromnej determinacji, żeby walkę podjąć. Natomiast proponuję również spojrzeć na 10 Cloverfield Lane z perspektywy psychologicznego thrillera. Kulminacyjną sceną filmu jest eksplozja domu Howarda. Po tym następuje krótka przerwa na oddech, kamera skupia się wokół Michelle, żeby zasugerować nam, że to co wmawiał kobiecie "gospodarz domu", jest bujdą i wytworem szalonego umysłu. Potem jednak wszystko rozbija się o ziemię, mamy pokazane zakończenie faktycznie związane z inwazją kosmitów, być może nawet tego samego rodzaju jak w Pierwszym Kontakcie w Cloverfield. I nie było by w tym nic złego, ale w moim odczuciu pokazano za dużo, odzierając trochę obcych z ich tajemniczości. Tak samo było w pierwszym filmie, ale tam atak był jednostkowy, tutaj wystarczyłoby chyba poprzestać na pokazaniu skali ataku.

I tak, 10 Cloverfield Lane jest przede wszystkim świetnym thrillerem psychologicznym, nie ma znaczenia jaką ideologię sobie do tego dopiszemy, czy idziemy w metaforyczną ucieczkę z toksycznego związku, czy raczej dosłowną opowieść o szaleństwie jednostki w obliczu nieuchronnej zagłady. Film nie nudzi, trzyma w napięciu, ma znakomitą atmosferę i finał absolutnie nie psuje całokształtu, po prostu brakło niewiele do perfekcji, tyle. Polecam.

wtorek, 12 marca 2019

"Projekt: Monster" ("Cloverfield"), 2008, reż. Matt Reeves


A więc Projekt:Monster? Nie wiem, ile zapłacono komuś, kto przetłumaczył dość prosty i enigmatyczny tytuł Cloverfield na język polski, ale nie było warto. No, ale dość już narzekań, bo film jest bardzo dobry. Sam zamysł jest stosunkowo prosty i tłumaczy zastosowanie found footage, które w tamtym czasie mogło już się powoli nudzić. Przypomnę, mamy rok 2008, jesteśmy świeżo po [REC], a świat oszalał na punkcie tej specyficznej metody kręcenia filmów. Osobiście fanem nie jestem, no ale jeśli ktoś robi coś dobrze, no to trzeba przyklasnąć. Jednocześnie trzeba dość nowatorsko podejść do tematu inwazji na naszą Planetę (oczywiście poza tym, że potwory atakują tylko Stany, ale to też dobrze, gdyby kosmici odwiedzili Łódź, to raczej pomogliby odbudować miasto), co też musi kompletnie zaangażować widza. Więc, albo robimy film długi i ciekawy, albo kręcimy szybko, chaotycznie i podnosimy poziom adrenaliny.

W ramach świętowania związanego z poważnym awansem Roba, dziewczyna jego brata, Beth, oraz jego przyjaciele organizują mu pożegnalne przyjęcie-niespodziankę. Na przyjęciu na chwilę pojawia się również Lily, wielka miłość Roba, który nadal kocha swoją byłą partnerkę. Oboje nie potrafią jednak zapomnieć o przeszłości i Lily opuszcza imprezę, zostawiając Roba w podłym nastroju. Niedługo później miasto atakuje jakaś ogromna kreatura i przyjęcie zamienia się w rozpaczliwą walkę o przetrwanie. W trakcie ucieczki Rob kontaktuje się z Lily, która jest uwięziona w swoim mieszkaniu, mężczyzna wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice decyduje się na niemal samobójczą wyprawę po dawną ukochaną. Towarzyszą mu Beth (z jakiegoś powodu), jego brat Jason (aczkolwiek niezbyt długo), jego przyjaciel Hudson oraz Marlene, w której Hud się podkochuje.


Niemal wszystkie aspekty tego filmu współgrają ze sobą, tempo jest niezłe, found footage działa w tym filmie na korzyść budowania atmosfery w późniejszych momentach filmu, w pierwszej połowie za to buduje ciekawą scenerię dla późniejszych wydarzeń. Obserwujemy imprezę, ostatnią dla Roba, widzimy jak reagują jego bliscy, znajomi, współpracownicy, jak bolesne dla mężczyzny było rozstanie z Lily i jak kobieta niekomfortowo czuje się w towarzystwie nie swoich znajomych. Wszystko to składa nam się na zbudowanie sceny, po której poruszają się nasi aktorzy, druga połowa filmu natomiast to sukcesywne burzenie przedstawionego nam świata, wprowadzenie potwora przypominającego słynne kaiju i zmiana tonu oraz tempa narracji. I mimo, że wyraźnie widzimy podział między aktami filmu, tranzycja odbywa się bardzo płynnie, dzięki czemu widz nie ma czasu się znudzić. Nawet jeśli nasi bohaterowie przemierzają długie tunele nowojorskiego metra, robiąc przerwę na umacnianie więzi między sobą, to reżyser nie daje im odpocząć, zostają zaatakowani, jedna z postaci nie wyjdzie z tego niestety cało (choć trzeba nadmienić, że odbywa się to bardzo widowiskowo). Na szczęście Cloverfield nie epatuje swoim potworem, skupiając się raczej na walce o przetrwanie w upadającym mieście, i dobrze, wystarczy spojrzeć w kierunku Japonii, żeby pooglądać sobie walki potworów, tutaj jako wstęp do większej całości widzimy jakby początkową fazę inwazji, pierwszy atak który ma przede wszystkim jak najmocniej zranić wroga. Biorąc pod uwagę to, co dzieje się w 10 Cloverfield Lane oraz Cloverfield Paradox, taka hipoteza ma bardzo dużo sensu.

No, ale film idealny nie jest. Przede wszystkim frustruje mnie coś, co jest jednocześnie motorem napędowym całej fabuły. Nielogiczna dla mnie jest cała ta wyprawa po Lily, która swoją drogą musi dysponować niebywałą siłą woli, żeby zapomnieć o tym, że jej noga została przebita na wylot wielkim metalowym prętem. Same obrażenia nie przeszkadzały jej również w wydostaniu się z helikoptera i ucieczce przed potworem. Dzień Świra, powiadam Wam. Pozostali uczestnicy Wyprawy mają jakieś tam mgliste motywacje, więc tu się nie czepiam, ale motywacja Roba jest dla mnie co najmniej wątpliwa.

Ale to wszystko, Cloverfield to kawał dobrego kina, fajny zaczątek dość ciekawego uniwersum, o czym będzie później. Jeśli macie 80 minut wolnego, to zachęcam.

czwartek, 21 lutego 2019

"Dead Space" (2008)


Gry komputerowe bez wątpienia są medium, które bez cienia przekory można postawić obok filmu. Oczywiście, są ludzie, którzy będą tutaj bić pianę, ale pozwólcie mi przedstawić pewną teorię, bo jak pewnie zauważyliście, zdecydowana większość popełnianych przeze mnie tekstów ma dość jasny związek z X muzą. Kinematografia grozy jest dla mnie najważniejsza, ale uwielbiam również gry, w tym, rzecz jasna, horrory. Nie trzeba mędrca, żeby stwierdzić, że poprzez pośredni udział w poczynaniach głównego bohatera, jesteśmy bardziej zaangażowani przez co zdecydowanie łatwiej nas nastraszyć. Kwestia tego, czy oglądamy w sumie nie znaczących nam bohaterów czy też stajemy się uczestnikiem wydarzeń, jest bardzo istotna w odbiorze wydarzeń i bodźców. Cały profil psychologiczny i porównania są tematem na osobną rozprawkę, tutaj posłużą mi jako wstęp do opisania dla mnie jednej z najlepszych, a z pewnością jednej z najbardziej rewolucyjnych dla mnie gier wideo, Dead Space.

Jeśli przeczytacie sobie zarys fabularny gry, to nie da się nie ulec wrażeniu że Visceral Games mocno inspirowało się Obcym. USG Kellion, na którego pokładzie służy nasz główny bohater, Isaac Clarke, otrzymuje sygnał alarmowy z USG Ishimura, statku kopalnianego. Clarke, razem z Komandor Zach Hammond oraz specjalista komputerowy Kendra Daniels udają się na statek, aby zbadać sytuację. Po wejściu na pokład, nasza załoga odkrywa, że statek jest opuszczony, a w środku grasują niebezpieczne potwory, szerzej znane jako Nekromorfy. Brzmi znajomo, prawda? To brzmi niemal kropka w kropkę jak w filmie. Dead Space mocno rozwija tę formułę, dodając do mieszanki groteskowo wyglądające potwory, niesamowicie gęstą i dającą ciary atmosferę, dodatkowo nie przeszkadzając graczowi żadną muzyką czy też niepotrzebnymi elementami dźwiękowymi. Wszystkie odgłosy wydaje Ishimura, czy są to pracujące maszyny, czy po prostu cisza, wszechogarniająca, straszna, czasami przerywana przez kontakt z załogą Kelliona lub przez potwory, które nachodzą nas co jakiś czas, wyskakując z szybów wentylacyjnych, czyhając za rogiem lub po prostu atakując z bojowym okrzykiem na... ustach.. wargach.. no nie wiem, krzyczą.


Walka, jak przystało na survival horror, musi być emocjonująca. Tutaj Visceral poszło o krok dalej, walka jest nerwowa, często sami sobie przeszkadzamy panikując jak małe dzieci. Smaczku dodaje fakt, że potworów nie da się tak po prostu zastrzelić czy też pociąć jakimś ostrym narzędziem. Nie, nie, nie, jesteśmy w kosmosie i mamy do czynienia z bestiami, które nie zareagują na byle wystrzał. Nekromorfy trzeba rozczłonkować i na 200% upewnić się, że trup to trup, bo nigdy nie wiadomo. I właśnie to wywołuje największą panikę, przy jednym wrogu jest jeszcze w miarę ok, natomiast w grupie wcale nie jest raźniej, tu nie ma litości, jeden błąd i po nas. Swoją drogą, animacje śmierci bohatera są chyba jedynym powodem, dla którego warto w tej grze ginąć, są one soczyste, brutalne i jeśli tylko na to pozwolimy, będziemy mogli sobie pooglądać jak głębokie wnętrze ma Isaac.

Gameplay w Dead Space jest pierwszorzędnej jakości, jednocześnie prosty i skomplikowany, to od nas zależy jakim bohaterem będzie nasz Pan Inżynier. Czasem gra nam pomaga, chociażby poprzez pomoc w znajdowaniu właściwej ścieżki. Jednym klawiszem możemy sprawdzić gdzie powinniśmy pójść, żeby poczynić progres. Jednocześnie jest to fantastycznie pokazane, taki technologiczny smaczek, tu nie ma miejsca na magię, no chyba że czarną, ale to chyba też nie to. Do samych straszaków idzie się przyzwyczaić, choć twórcy gry są bardzo kreatywni w podejściu do rozgrywki. Czasem jesteśmy wrzucani w stan nieważkości, gdzie mamy do wykonania wszelakie zadania, a nawet jedną walkę z bossem. Wszystko to fajnie wpisuje się w tematykę strachu związanego z eksploracją kosmosu i tym, że nigdy nie wiem, co czeka nas w tej nieskończonej otchłani. W horrorze było to wykorzystane nie jeden raz, ale w grach komputerowych rzadko udawało się uczynić zagrożenie tak rzeczywistym i niemal namacalnym jak tutaj, za co ogromne propsy.

Dead Space jest zdecydowanie wart polecenia i wszelkich pochwał. Szkoda, że EA to EA ("And EA is shit", cytując Jima Sterlinga) i Visceral Games już nie istnieje, kto wie, co jeszcze moglibyśmy ujrzeć, gdyby pozwolono im wykonywać swoją robotę. Warto pograć, zwłaszcza, że nie jest to drogi tytuł. Polecam.

poniedziałek, 11 lutego 2019

"Nie otwieraj oczu" ("Bird Box"), 2018, reż. Susanne Bier


Nie podoba mi się ten film. Proszę, najkrótsza recenzja świata, epitafium domorosłego krytyka filmowego, coś co chyba będzie napisane na moim nagrobku. I to nie jest tak, że nie lubię każdego filmu, który oglądam, z takim nastawieniem już dawno cała ta zabawa zbrzydła by mi i najwyżej dostałbym wrzodów. Do Bird Box (pozwolę sobie tutaj na używanie oryginalnego tytułu, polski brzmi jak tytuł questa nadawanego przez NPC-a, który chce się Ciebie pozbyć) podchodziłem optymistycznie, bo i założenie brzmi całkiem fajnie. Oto bowiem ziemię (a konkretnie na Stany Zjednoczone, bo oczywiście, że tak) zaatakowało... cóż, tutaj miała leżeć zdaje się siła filmu, ponieważ byt, który nas odwiedził jest tak tajemniczy i potężny, że samo spojrzenie wystarcza, aby oszaleć i (w większości przypadków) odebrać sobie życie. Koncept świetny, nie ukrywam, że byłem tym scenariuszem zaintrygowany, choć może w nie sięgnąłbym po tę produkcję, gdyby nie niesamowity hype, który otaczał film ze wszystkich stron. A jak mawiał Yosemite Sam, Jeśli nie możesz z nimi wygrać, to się do nich przyłącz

Zaznaczę w tym momencie, że będę spoilerował cały film, więc jeśli, drogi Czytelniku, jeszcze nie oglądałeś filmu i bardzo Ci na tym zależy, no to daj sobie spokój z tym tekstem, póki co, wolę przeprowadzać merytoryczne dyskusje, niż rozpalać niepotrzebne emocje.

Film zaczyna się dość chaotycznie, bo praktycznie od razu jesteśmy wrzuceni w wir wydarzeń, Sandra Bullock przedstawia dwójce dzieci proste, ale bardzo istotne w kontekście przetrwania zasady, z których jedna jest najważniejsza: nie zdejmujcie z oczu przepasek, które Wam dałam. Po wprowadzeniu zaczynamy akcję właściwą, czyli oglądamy jak doszło do tego, że Bullock w ogóle przebywa w tym pomieszczeniu z dwójką dzieci. Poznajemy innych bohaterów, ich historie i sposoby radzenia sobie z sytuacją. Oczywiście dwójka bohaterów zakochuje się w sobie i płodzą dzieci, miłość ponad rozsądek, chciałoby się powiedzieć.


Trzeba sobie jedną rzecz powiedzieć wprost. Nie ma nic złego w sztampie, o ile jest ciekawa, jest zrealizowana poprawnie i generalnie potrafi widza wciągnąć oraz pozostawić po sobie dobre wrażenie. Bird Box jest nudny, jest w nim zero dramaturgii, i mimo tego, że prostym zadaniem wydaje się podążanie tropem, który wyznaczyło już wielu twórców, to ni cholery w tym potworku suspensu. Nawet sceny, które mogły być na prawdę przerażające, padają ofiarą nieudolnego prowadzenia. Weźmy za przykład sceny, w których trójka pozostałych przy życiu postaci przebywa w łodzi, podróżując ku Ziemi Obiecanej. Jaki tu jest zmarnowany potencjał, można pisać prace magisterskie, a licencjat można by bronić 10 lat. Nie wiem, może nie potrafię dostrzec kunsztu aktorskiego Sandry Bullock, ale tam się do ciężkiej cholery nic nie dzieje. W jednej scenie jakiś szaleniec próbuje zerwać opaskę z oczu kobiety, by ta "mogła to ujrzeć". Serio, scena z przysłowiowej dupy, chyba tylko po to, żeby przerwać monotonię kolejnych scen. W dodatku kończy się tak szybko jak się zaczęła, nie pozostawia żadnego śladu na bohaterce, nie robi się ona bardziej czujna, nie jest wyczulona na kolejne dziwne odgłosy (co jest chyba motywem przewodnim tego filmu), NIC SIĘ NIE DZIEJE. 

Ktoś może powiedzieć, że się czepiam, że film jest oparty na mitologii Cthulhu, że tych bytów nie można oglądać na własne oczy, ponieważ może to wpędzić w szaleństwo, którego ludzki umysł nie pojmuje. Punktem zaczepienia są tutaj rysunki, które przynosi Gary i faktycznie coś w tym jest, rysunki przedstawiają postaci z mitologii Lovecrafta i samo doszukiwanie się podobieństw jest jedynym elementem, który w miarę ratuje Bird Box przed byciem kompletną stratą czasu. Ba, może ktoś sięgnie po prozę mistrza i znajdzie w tym swoją niszę (swoją drogą, warto poczytać o Cthulhu, świetna lektura), więc ten obraz nie jest tak całkiem beznadziejny.

Niemniej jednak, Bird Box jest rozdmuchanym produktem, który dzięki dobrej kampanii reklamowej w postaci idiotów i "Bird Box Challenge" obejrzało mnóstwo widzów. Dla mnie jednak był to czas stracony, a biorąc pod uwagę zwłaszcza to, że film trwa ponad 2 godziny, które mogłem spędzić na oglądaniu np. antologii horrorów młodych reżyserów (takich serii na Netflixie nie brakuje, o czym wkrótce), to tym bardziej jest mi szkoda. Nie polecam.


wtorek, 8 stycznia 2019

"Czarne Lustro" ("Black Mirror"), 2011- , Sezon 2, odcinek 1, "Be right back", reż. Owen Harris


Zdecydowana większość osób, które miały do czynienia z Czarnym Lustrem może powiedzieć, że nie jest to serial łatwy w odbiorze. Nie ze względu na niedoskonałości techniczne czy mieliznę fabularną, a ze względu na tematy poruszane w każdym z odcinków. Pamiętajmy, jak rozpoczął się pierwszy sezon, jak bardzo temat tamtego epizodu wiercił dziurę w brzuchu właśnie nam, użytkownikom mediów społecznościowych, jak drwił z tego, że dziecinnie łatwo jest zmanipulować i podpuścić publikę do ostracyzmu, żeby na koniec przyłożyć nam prosto w twarz tym, że na finiszu zawsze ktoś cierpi. Drugi sezon rozpoczyna odcinek, który tematycznie zdecydowanie odbiega od swoich poprzedników, natomiast pozostawia taki sam bałagan w głowie i to samo niewygodne uczucie, którego nie chcemy na co dzień. O co chodzi? Martha (Hayley Atwell) rozpacza po utracie ukochanego Ash'a (Domhnal Gleeson), który zginął w dniu, gdy para miała wreszcie zamieszkać razem. Na pogrzebie mężczyzny jej przyjaciółka informuje kobietę, że istnieje usługa, dzięki której można komunikować się ze zmarłymi bliskimi osobami. Martha początkowo nie chce o tym słyszeć, ale przychodzi dzień, gdy dostaje wiadomość od ukochanego i mimo, że nie jest zachwycona tym, że została wbrew swojej woli uczestnikiem tego programu, zdaje sobie sprawę, że właśnie tego chciała. Dodatkowo dziecko, które kobieta nosi, zdaje się dobrze reagować na wiadomości swojego ojca, Martha postanawia więc pójść na całość i zamawia syntetycznego klona Ash'a, żeby przenieść komunikację na nowy poziom. Początkowo jest zachwycona, wszystkie życiowe funkcje ukochanego zostały przeniesione do nowego, acz tego samego ciała, kobieta jednak odkrywa, że android nie jest zdolny do najważniejszej ludzkiej cechy, uczuć.

Wydawać by się mogło, że temat pięciu etapów akceptacji śmierci jest już wyczerpany, że zamaskowanie go pod dowolną postacią już nie przynosi efektu, że widz zna te sztuczki i od razu będzie wiedział, jak przebiegnie dalsza akcja. Czarne Lustro podejmuje rękawicę i pokazuje, że nic nie jest takie proste jak nam się wydaje. Cała sztuka tkwi w doskonałym aktorstwie, jakie nam tutaj zaprezentowano. Żeby przekazać emocje, które towarzyszą utracie najbliższej osoby, gniew który rozsadza człowieka, ponieważ jest bezsilny wobec takiego żywiołu, żeby pokazać targowanie się ze Śmiercią w postaci klona, potem niejako przechodzimy ponownie w stan żałoby, a gdy Martha w końcu zdaje sobie sprawę, że nikt i nic nie zastąpi jej ukochanego, w końcu następuje akceptacja.


Bez wątpienia jest to epizod pełen emocji, ale nie są one rozdmuchane, jest to odcinek intymny, bardzo kameralny. I taki środek wyrazu jest wystarczający, żeby widza wciągnąć i zaangażować, a nie ma nic lepszego dla serialu niż publika, która z zapartym tchem śledzi losy bohaterów. Jednocześnie na całej długości epizodu nie ma nic, co mogłoby nas rozpraszać, całą swoją uwagę skupiamy na kobiecie i ogromnie trudnym zadaniu poradzenia sobie ze śmiercią osoby bliskiej. I na końcu, gdy już wytracimy wszystkie siły na zaprzeczanie, gniew, smutek i targowanie, nie pozostaje nic innego, tylko akceptacja. Akceptacja, które nie zawsze przynosi katharsis, akceptacja będąca wyrazem heroicznego wysiłku, gdy wyprani z sił i emocji staramy się podnieść, złapać drugi oddech i ruszyć w drogę. Jaką rolę pełni tu technologia? Właściwie oprócz tworzenia klonów i kilku innych fajnych konceptów, można z całą stanowczością stwierdzić, że drugi sezon Czarnego Lustra zaczyna się dość nieśmiało, skupiając się na psychologicznym aspekcie żałoby. Czy jest to mocniejszy początek od tego w pierwszym "sezonie"? Wydaje mi się, że nie, aczkolwiek konstrukcja epizodów jest zupełnie inna, tematyka w tym odcinku dotyka nas na bardziej osobistym poziomie, gdzie w pierwszym sezonie mieliśmy grubą szpilkę wbitą w społeczeństwo. W każdym razie Be Right Back jest świetnym odcinkiem i warto czasem do niego wrócić.