poniedziałek, 21 października 2013

Holy Motors (2012), reż. Leos Carax

Przeżycie, doświadczenie, podróż. Te słowa doskonale określają jeden z najbardziej nietypowych filmów, jakie w życiu widziałem. Film, który jednocześnie nie jest filmem sensu stricte i wymyka się podstawowym pojęciom filmoznawstwa i krytyki filmowej. Leos Carax zabiera nas do swojego świata, świata obrazu, w którym liczy się przede wszystkim to co widzimy oraz to, jak to widzimy. Nie obyłoby się to bez genialnego w swej roli Denisa Savanta, człowieka współpracującego z reżyserem niemalże od początku. Widać przy tym doskonałe zrozumienie wypracowane przez lata wspólnego kręcenia. Przez cały film miałem wrażenie, że Carax daje swojemu ulubieńcowi postać, w którą Savant ma się wcielić oraz wolną rękę w graniu.
Fabuła jako taka nie istnieje. „Holy Motors” podzielony jest na dziewięć krótkich nowelek oraz prolog i epilog. Na początku poznajemy Mr.Oscara idącego jak co rano do swojej pracy. Poznajemy także jego szofera, Celine (celowo pomijam początkową scenę, w której postać, graną przez samego Caraxa, otwiera kluczem-palcem świat przedstawiony), która od tej pory służy nam i samemu Oscarowi za przewodnika po wszystkich miejscach jakie dane nam jest zwiedzić. Dalej mamy wspomniane już nowelki, każda z nich przedstawia coś innego, dając nam pole do interpretacji szersze niż kiedykolwiek, ponieważ to właśnie widz decyduje o tym, jak zrozumie scenę, do jakich wydarzeń/filmów/dzieł sztuki się odwoła (wystarczy przytoczyć tekst w „Krytyce Politycznej”, gdzie 11 krytyków zapisało swoistą instrukcję obsługi, a to i tak tylko jednostkowa interpretacja).
Wspominano mi nie raz o tym, że jedni ten film kochają, inni nienawidzą. I każda opinia znajduje swoje uzasadnienie. Na pewno razić może brak spójnej fabuły. Podczas gdy zdecydowana większość filmów posiada (a przynajmniej się stara) historię opowiedzianą zgodnie z obowiązującą kanwą (wstęp-rozwinięcie-zakończenie) czy też nieznacznie od niej odbiegającą, „Holy Motors” ucieka od tego, jednocześnie budując fabularny hotel, który otwiera przed sobą tylko jedne drzwi za każdą wizytą. Jeśli ktoś lubi muzykę utrzymującą tonację filmu przez cały czas jego trwania, również się zawiedzie, ale z powodów innych niż można by pomyśleć. Holy Motors jest po prostu tak skonstruowany, każda scena ma ścieżkę dźwiękowa doskonale oddającą charakter danego ujęcia, które przecież nie ma żadnego związku z następnym, zasadne więc wydaje się użycie różnorodnej muzyki. Niektórych z pewnością odrzuci fakt, że każda scena reprezentuje inny gatunek, inne podejście i inne wyobrażenie o kinie niż wszyscy sobie wyobrażali. „Holy Motors” podróżuje po całej książce filmowej, od lekkiej komedii przez revenge movie aż po horror.
A jak jest z autorem niniejszej recenzji? Przystąpiłem do seansu z oczekiwaniem, jakie miała większość widzów. Oczekiwałem filmu, w którym zostanę poprowadzony za rączkę, w którym wszystko zostanie mi wyjaśnione i wreszcie w którym nie będę musiał sobie za dużo dopowiadać. Jednak w miarę upływu czasu moje nastawienie zmieniło się. Zdałem sobie w końcu sprawę, że „Holy Motors” to tak naprawdę uczta dla oka (i momentami dla ucha np. w scenie w kościele), w której nie powinniśmy się zastanawiać dlaczego nic się ze sobą nie wiąże. Powinniśmy doznawać przeżyć wizualnych, podziwiać kunszt aktorski Denisa Savanta i znakomitą reżyserię Caraxa, świetną muzykę i ciekawe scenerie, ale przede wszystkim odstawić nasze standardowe wyobrażenie o kinie. Z pewnością po takim seansie trzeba sobie zrobić przerwę, szczerze odradzam oglądanie „Holy Motors” dwa razy pod rząd. Ale taki film należy obejrzeć… nie, taki film należy po prostu przeżyć.

środa, 16 października 2013

"POV: A Cursed Film" ("POV: Norowareta Firumu"), 2012, reż. Norio Tsuruta

Mockumentary zdaje się w ostatnim czasie przeżywać renesans. Wydawać by się mogło, że po „Blair Witch Project” i kilku naśladowcach za wiele w tym nurcie się nie wydarzy. Sukcesy „Paranormal Activity” i „[REC]” zaprzeczyły tej tezie i dzisiaj mamy do czynienia z eksplozją podobnych tytułów, które próbują uszczknąć co nieco ze sławy tych największych. Nie można być zaskoczonym takim obrotem sprawy. Mockumentary jako jeden z niewielu gatunków można zrealizować w zasadzie z zerowym wkładem finansowym, sukces tych filmów zależy w sumie tylko od konwencji i wyobraźni reżyserskiej. Taki właśnie był „Blair Witch Project”, zrealizowany za 25,000 dolarów obraz zarobił w niedługim czasie 250 milionów (sic!). Nic więc dziwnego, że na obecnej fali popularności gatunku, jak grzyby po deszczu powstają nowe produkcje. Także rynek azjatycki ostatnimi czasy „wypluwa” coraz więcej filmów, słabszych lub lepszych. Jak w zestawieniu prezentuje się „POV: A Cursed Film”?

Przyznaję bez bicia: nie jestem fanem mockumentary. Podobał mi się „Blair Witch Project”, ale nigdy nie uznałbym tego filmu za kultowy, co najwyżej za przełomowy w sensie sposobu realizacji. „Paranormal Activity” mnie znudził, „[REC]” tylko momentami prezentował poziom średni, nic więc dziwnego, że podchodziłem do seansu sceptycznie nastawiony.
Film Norio Tsuruty pozytywnie nastraja przede wszystkim sposobem filmowania. Nie są to żadne super-wyszukane kamery HD za tysiące dolarów, film kręcony jest zwykłymi, cyfrowymi (w kilku momentach są dwie) kamerami, co od razu zwiększa poziom realizmu. Pomaga też fakt, że w filmie zarówno Mirai Shida jak i Haruna Kawaguchi grają same siebie w tej historii. Założenie jest proste: obie panie prowadzą program telewizyjny, w którym otrzymują one od widzów nagrania z „dziwnymi filmami” dotyczącymi zjawisk paranormalnych. Jedno z nagrań zawiera serię dość dziwnych, a później strasznych obrazów, które przeraża nasze bohaterki. Cały problem w tym, że filmów nie da się wyłączyć, nawet wyłączony ekran natychmiast „powraca do życia” i kontynuuje seans. Udaje się w końcu odłączyć zasilanie, ale od tego momentu Harunę zaczyna nawiedzać mściwy duch dziewczyny, która popełniła samobójstwo w dawnej szkole Haruny.
Obraz posiada kilka naprawdę pozytywnych cech. Historia jest prosta i jednowątkowa, przez co nie jesteśmy rozpraszani niepotrzebnymi wstawkami np. z życia osobistego aktorek, reżysera czy medium. Brak muzyki czy efektów CGI znakomicie kreuje nastrój, co potrafi w kilku momentach spowodować przyspieszone bicie serca. Widać było, w co celuje Tsuruta w swoim filmie: przez prostotę przekazu nadał swojemu dziełu wymiar metafilmowy, co jednak skutecznie rujnuje finał, który wydaje się być wstawiony tam na siłę, a motyw latającego ducha wygląda wręcz śmiesznie. Smutne to, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że budowanie tej sceny odbywa się w sposób nienaganny i gdyby nie ten jeden moment, byłoby dużo lepiej.
Ostatecznie o „POV: A Cursed Film” można powiedzieć, że jest to solidny kawał horroru, szkoda tylko, że zabrakło konsekwencji reżyserskiej.

środa, 9 października 2013

"The Dead" (2010), reż. Howard J.Ford, Jonathan Ford

Nie sposób nie stwierdzić, że zombie stały się obok wampirów najbardziej ikonicznymi potworami w horrorze. Zaczęło się od "Nocy Żywych Trupów" (1968) George'a Romero i od tego czasu nieumarli nawiedzają sukcesywnie srebrny ekran. Nie można się w sumie dziwić, nie trzeba przecież żadnego poważnego powodu, żeby powołać zombie "do życia" (przypomnę, że w klasyku Romero przyczyną powstawania z grobu była radioaktywna próbka gleby z planety Wenus, obecnie najbardziej popularnym motywem jest wirus zamieniający ludzi w zombie), więc scenariusz można sobie nawet darować. Największym problemem jest charakteryzacja i znalezienie chętnych, ale wydaje mi się, że słówko "problem" może być wyolbrzymione patrząc na wysyp produkcji tego typu. Sam motyw apokalipsy zombie stał się tak popularny, że można spokojnie wyodrębnić sub-gatunek. Mamy przecież blockbustery typu "World War Z" (25 października zobaczę, czy jest się czym zachwycać), ale twórcy niezależni czy te mniejsze studia, ku mojej uciesze, również mają w tym polu wiele do powiedzenia.
Howard i Jonathan Fordowie nie mają zbyt dużego doświadczenia w kręceniu filmów. Ich jedyny dorobek stanowią produkcje krótkometrażowe oraz dwa filmy, o których mało kto cokolwiek wie ("Mainline Run" oraz "Distant Shadow", oba to filmy akcji). Są to jednak młodzi reżyserzy, a tym trzeba kibicować i zachęcać do dalszej pracy, a na szczęście nie są Uwe Bollem (który swoją drogą zabrał się za kręcenie obrazu "Postal 2", yay) i kręcą całkiem solidne horrory.
No dobrze, czym więc jest "The Dead"? Fabuła jest prosta, otóż mamy do czynienia z apokalipsą zombie (choć tym razem w końcu wyjechaliśmy z USA, akcja filmu ma miejsce w Afryce, kręcony był w Burkina Faso). Ostatni samolot ewakuacyjny rozbija się, a jedyny ocalały, inżynier wojskowy Brian Murphy, musi mierzyć się z hordami zombie i nieprzyjaznym klimatem. No, z tymi hordami nieco przesadziłem, o czym za chwilę. Na co chciałem najpierw zwrócić uwagę, to ciekawe, bardziej realistyczne podejście do tematu. Murphy jest człowiekiem, nie chodzącą maszyną do zabijania i od początku musi używać sprytu oraz inteligencji, żeby po prostu przetrwać, co doskonale widać w scenach nocnych, gdy żołnierz rozstawia zmyślny system alarmowy złożony z prostych drutów i puszek. Po drodze poznaje Sierżanta Daniela Dembele, również zołnierza, którego wioska została zmasakrowana przez zombie, a jego jedynym motorem napędowym staje się dotarcie do syna, który zdołał się ewakuować. Obaj panowie współpracują ze sobą i... Resztę musicie poznać sami, nie ma spoilerów, wybaczcie
In the first zombie road movie set against the spectacular vistas of Africa, the Dark Continent becomes a dead zone. A stunningly shot horror fantasy announcing the arrival of the Ford Brothers on the global genre scene, THE DEAD is as much an emotional journey through terror terrain as it is a physically demanding and beautiful-looking one. Shot in life-threatening, never-before-seen locations in Burkina Faso, French-speaking West Africa, and Ghana, including the Sahara Desert, on 35mm film by the award-winning Ford Brothers, THE DEAD is one of the most unique zombie movies of all time.

Cytat wzięty prosto ze strony internetowej filmu umieściłem tu nie bez przyczyny. Unikalna jest lokacja filmu, to fakt. Nie przypominam sobie, żeby wielu filmowców, a zwłaszcza tych zajmujących się horrorami, podróżowało do Afryki. Bracia Ford używają tu pojęcia "zombie road movie" i to w sumie oddaje czym "The Dead" jest ze wszystkimi tego wadami i zaletami.
Film posiada dobrą atmosferę, cały czas czujemy samotność Briana i kibicujemy mu podczas jego podróży do ostatniego bezpiecznego miejsca. Gdy wojskowy poznaje Daniela, mimo różnicy kulturowej, podejmuje współpracę i razem radzą sobie z zagrożeniem, powstaje między nimi nawet emocjonalna więź, coś co określa się jako "bromance", czyli krótko mówiąc męską przyjaźń.

UWAGA!SPOILER!
Widać to zwłaszcza w scenie, gdzie Daniel zostaje ugryziony i nie chcąc dołączyć do hordy żywych trupów prosi Briana o akt łaski i dobicie kompana. Ciekawie rozegrane.
KONIEC SPOILERU

Podobają mi się zombie. Klasyczne, czyli powolne, otępiałe organizmy pchane do przodu tylko poprzez głód. Warto wspomnieć, że do filmu byli zatrudniani tubylcy, nawet Ci z amputowanymi kończynami, duży plus. Jest to film przywracający stare, dobre zombie movies do korzeni jednocześnie nie ogłupiając swoich postaci. Momentów dramatycznych jest całkiem sporo, jak na horror np. w momencie, gdy Brian spotyka ugryzioną kobietę, której jedynym pragnieniem jest to, żeby żołnierz zaopiekował się jej dzieckiem. Jednocześnie takich scen jest stosunkowo niewiele, w związku z czym to balansowanie gdzieś na granicy grozy i dramatu nie jest chaotyczne.
Film za to jest NIEPRAWDOPODOBNIE powolny. Panowie sporo podróżują, niewiele rozmawiają, a my jesteśmy raczeni afrykańskimi krajobrazami lub samotnymi zombie oglądającymi się za głównymi bohaterami. Również momenty, w których dana postać jest zagrożona (na przykład gdy podczas naprawiania auta do niczego nieświadomego Briana zbliżają się żywe trupy, są chyba kiepsko rozegrane, ponieważ ja się wynudziłem. Myślę, że gdyby zmienić lokację, rzeczy potoczyłyby się inaczej.
No właśnie, miejsce akcji. O ile świeżym pomysłem jest przeniesienie się do Afryki, o tyle uważam, że kiepsko dobrano tu "rodzaj" zombie. Tu widziałbym raczej te z "28 dni później" (tak, wiem, to nie były do końca zombie), nadałoby to akcji więcej intensywności, ponieważ moralne dylematy, o których wcześniej wspomniałem, nie zapełniają obrazu trwającego niemal 2 godziny. Umieszczenie akcji na tak otwartej przestrzeni i nadanie zombie klasycznych cech spowalnia obraz oraz czyni go momentami wręcz nudnym. Bo przecież który widz przestraszy się trupa, którego widać z kilometra? Jedynymi chwilami, kiedy Fordom udało się utrzymać atmosferę niepokoju, były sceny nocne, gdzie faktycznie nie było widać absolutnie nic, a przy połączeniu z systemem alarmowym stworzonym przez Briana można było się zaniepokoić.
"The Dead" pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony opowiada ciekawą historię z otwartym zakończeniem ("The Dead 2: India" już wyszedł) i w kilku momentach jest naprawdę przyjemnym kawałkiem kina. Z drugiej strony nie udaje się filmowi to, co w horrorze winno być celem podstawowym: przestraszyć lub przynajmniej zaniepokoić. I gdybym miał postawić ocenę, zdecydowałbym się na coś po środku, 5/10.

wtorek, 8 października 2013

"August Underground Mordum" (2003)

W TEKŚCIE PO RAZ PIERWSZY I OSTATNI NIE BĘDZIE SCREENÓW. MUSICIE MI UWIERZYĆ, NIE WARTO. JEST TO FILM PIEKIELNIE TRUDNY DO OBEJRZENIA W JEDNYM CIĄGU. ZAPRASZAM..

Zabiorę Was dzisiaj w podróż. Nie będzie to przyjemna wędrówka, bo będziemy zwiedzać ludzki umysł. Najbardziej mroczne, zdziczałe i zdeprawowane zakamarki ludzkiej psyche. Nie wszyscy dotrwacie do końca, zapewniam Was. Zapraszam na „August Underground Mordum”.
Co ludzie z reguły robią widząc brutalny mord dokonywany na ekranie telewizora? Uśmiechną się pod nosem, ewentualnie podziwiając sposób realizacji czy też pomysłowość seryjnego mordercy, którego wyczyny obserwują. Pójdźmy więc krok dalej: co, jeśli powiemy, że nasz film powstał na bazie historii prawdziwego mordercy (vide Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną)? Zainteresowanie wzrośnie, ale ciągle wiemy, że to nie jest prawda, nikt przecież nie zabiłby istoty ludzkiej, filmując przy okazji swoją zbrodnię. O filmach snuff krążą legendy. Jedni mówią, że morderstwa filmowane na taśmie wideo są prawdziwe i składają setki zawiadomień do prokuratur (przykład Martina Sheen’a i pozwu przeciwko twórcom Guinea Pig 2 jest tego najjaśniejszym dowodem), inni dementują plotki i bardzo często zajmują się obalaniem ‘prawdziwości’ tych filmów. Co więc powoduje, że ludzie sięgają po produkcje w typie trylogii „August…”? Twórcy tłumaczą się, że chcieli zagłębić się w najgłębsze odmęty ludzkiej psychiki, najmroczniejsze myśli i najpaskudniejsze fantazje. Oj, udaje im się to…
„August Underground Mordum” czerpie garściami z mitów o filmach mondo czy snuff (oba „podgatunki” to w zasadzie to samo z różnicą polegającą jedynie na tym, że snuff stara się wykreować sceny mordów na prawdziwe, natomiast mondo to już prawdziwe filmy z egzekucji, zabójstw, zamachów itp.) zarówno te gorsze i lepsze rzeczy. Pamiętać tu również należy, że gore i snuff to dwa podobne, ale na gruncie realizacyjnym inne technicznie gatunki. Jednocześnie film przywodzi na myśl lata 70. I 80. i lata filmów SOS (Shot on Shitteo, czyli filmów kręconych domowymi kamerami, których jakość była tak nijaka, że aż bliska zeru. Ciekawą rzeczą jest to, że wystarczy np. zmienić kamerę i już tworzymy nowy gatunek, jak mockumentary).
Film spodoba się tylko wybranej grupie ludzi, reszta odejdzie z obrzydzeniem. Specjalnie nie wdaję się w szczegóły, ponieważ to, co przez niemal 90 minut widzimy na ekranie to festiwal przemocy. Nie tyle efektownej, co brudnej, mocniej i przerażająco realistycznej. Sceny tortur są niezwykle dosadnie ukazane (jako przykład mogę podać najlżejszą scenę, podczas której nasi „bohaterowie” podrzynają gardło nagiej, wiszącej do góry nogami kobiecie i karzą swojemu koledze „brać prysznic”.. a to zaledwie początek) i to do stopnia, w którym trzeba czasem pauzować film, żeby odreagować i odetchnąć.
W jaki sposób twórcy obrazu zdołali nakręcić trylogię, pozostaje tylko w kwestii domysłów. Mogę tylko powiedzieć, że kolejne części są jeszcze mocniejsze i brudniejsze od poprzedniczek, a ostatnia z nich to już prawdziwy bal masakry i ohydy. Z drugiej strony jako film kręcony z ręki, mocno z tego powodu cierpi (niestabilne ujęcia, notoryczna utrata ostrości kadru itp.). Jeśli chcecie obejrzeć podobny obraz tyle, że zrealizowany w nieco lżejszym tonie, zapraszam do filmów z nowozdefiniowanego gatunku torture porn (w zasadzie nie tyle nowego, co właściwie zaszufladkowanego dopiero w ostatnich czasach), czyli wszelakiej maści Pił, Hosteli i tym podobnych produkcji.
Na koniec pozostaje mi Was ostrzec: zanim zagłębicie się w ten film, miejcie na uwadze moje słowa. August Underground Mordum jest mocny, bardzo mocny, dla większości będzie ohydny. Bo taki jest. Dość osobliwymi środkami twórcy próbowali nam pokazać najmroczniejsze zakamarki ludzkiej psychiki. Dobra robota…

niedziela, 6 października 2013

"Silent Hill: Apokalipsa" ("Silent Hill: Revelation"), 2012, reż. Michael J. Bassett

Uwielbiam Silent Hill. Jest to przykład gry, która mimo niewielkiej mocy obliczeniowej konsoli PlayStation miażdży gęstą atmosferą, „brudnymi” widokami i dźwiękami powodującymi drżenie rąk i gęsią skórkę. Ale najważniejszą cechą tego tytułu jest to straszne uczucie po wyłączeniu konsoli, gdy ambientowe dźwięki nie przestają grać nam gdzieś z tyłu głowy i czujemy, że nie jesteśmy sami. Druga część gry jeszcze bardziej spotęgowała to wrażenie, dodatkowo wprowadzając do uniwersum najbardziej ikoniczną i rozpoznawalną postać w historii, Piramidogłowego.

Potem bywało już różnie, ale Silent Hill na zawsze pozostanie jednym z najbardziej przerażających miejsc w historii elektronicznej rozrywki.
I WTEDY NADESZŁO HOLLYWOOD.
Hollywood, które po wyczynach Uwe Bolla nie nauczyło się, że aby stworzyć udaną adaptację gry komputerowej, trzeba się mocno przyłożyć. Powód jest dość prosty, gra to, w przeciwieństwie do książki, doświadczenie interaktywne. To my jesteśmy uczestnikami wydarzeń w przedstawionym nam świecie, my wpływamy na jego kształt i losy swoje oraz wszystkich, których spotkamy na swojej drodze. Film jest stricte wizualnym przeżyciem, pierwiastek interakcyjności zanika, ponieważ nie możemy w żaden sposób wpłynąć na poczynania bohaterów. Ale nawet ten fakt nie oznacza, że filmy na podstawie gier wideo nie mogą być od razu skazane na porażkę. Po prostu z reguły biorą się za nie ludzie, którzy w nosie mają to, czy dana adaptacja zadowoli najważniejszy target, czyli fanów gry. Nie zrozumcie mnie źle, pierwszy Silent Hill filmem złym nie był. Co nie oznacza, że był też dobry. Serce miłośnika serii, za którego się uważam, po prostu boleje nad bylejakością wykonania i brakiem tego, co w SH było najważniejsze: poczucia strachu, przejmującej samotności i walki o przetrwanie na każdym kroku. Z litości nie wspomnę o głupocie niektórych postaci pobocznych, dziurach fabularnych czy o fatalnym zakończeniu. Koniec końców, seans filmu nie był czasem straconym, dwie godziny wydawały mi się idealną długością obrazu, w który należałoby stworzyć po prostu więcej serca. Moje oczekiwania wzbudziły wzmianki o planowanej drugiej części Silent Hill, który miał w założeniu być bardziej wierny grze (konkretnie trzeciej części), w związku z tym pomyśleć można było w tamtym czasie, że w końcu dostaniemy solidną dawkę mitologii SH w połączeniu z atmosferą tego miejsca. O, losie okrutny, jak bardzo ze mnie zadrwiłeś…
Trailer rozwiał wszelkie moje wątpliwości: efekty komputerowe wylewają się z ekranu hektolitrami (oznaką lenistwa producentów jest fakt, że nawet wszechobecna w SH mgła została wykonana komputerowo), postawiono na siłowe użycie 3D, a planowana długość filmu, czyli 94 minuty, na kolana nie powaliła. Niemniej jednak chciałem wierzyć, że może coś z tego być… Bez wdawania się w szczegóły mogę Wam spokojnie opowiedzieć, co poszło nie tak. Valtiel- mroczny anioł-stróż, który czuwał nad tym, żeby Heather dopełniła swojego „przeznaczenia” (w grze dziewczyna miała urodzić jedną z inkarnacji boga w wierzeniu Zakonu, co ostatecznie po części uczyniła w jednej z najbardziej makabrycznych scen z Silent Hill 3) został sprowadzony do roli posągu (sic!) w jednej z ostatnich scen. Użycie Claudii Wolf jako Misjonarza to kolejny pokaz lenistwa speców z Hollywood, w grze Claudia użyła swojej mocy popartej pieczęcią Metatrona, żeby przemienić jednego z członków w potwora, nie zmieniała się sama. Największą jednak zbrodnią w przypadku Silent Hill: Apokalipsa (pierwszy film również popełnił taki czyn) jest kompletne zignorowanie tego, że Silent Hill to czyściec, w którym bohaterowie spotykają różne, niekiedy makabryczne, imaginacje swoich win, strachów czy też zbrodni popełnionych w swoim życiu. Piramidogłowy z części drugiej jako symbol poczucia winy Jamesa Sunderlanda, który uśmiercił swoją żonę (cierpiącą z powodu niszczącej ją choroby) i cierpi z tego powodu psychiczne męki. Sam Valtiel, jeśli już jesteśmy przy obrazach z filmu, jest nazywany „Agentem Boga”, jego zadaniem jest chronić Heather, która ma urodzić odrodzoną postać Boga (kolejna kompletnie zapomniana w filmie sprawa). Ignorancja filmowców w tym temacie idzie jeszcze dalej (Vincent wyglądający 20 lat młodziej niż w grze, kompletnie niezrozumiały motyw postępowania Claudii), pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia i nie kopać leżącego.
Możecie w tym momencie zapytać: narzekasz niemal cały tekst jak bardzo zły jest ten film. Czy coś się tam udało? Scena z pielęgniarkami wykonana jest bardzo porządnie, głównie dzięki aktorkom występującym w ujęciu. Świat Koszmaru (Otherworld) też jest wykonany w miarę w porządku. Ale to niestety wszystko, użycie ścieżki dźwiękowej z gier też nie ratuje marnego wrażenia. Silent Hill: Apokalipsa jest filmem nudnym, krótkim i kompletnie nie zdającym sobie sprawę z tego, czym Silent Hill jest dla społeczności. Ogromny policzek dla fanów.

sobota, 5 października 2013

"Stake Land" (2010), reż. Jim Mickle

Wampiry. Istoty, które w świecie horroru darzę największym szacunkiem. Są to istoty piękne, romantyczne, tajemnicze i śmiertelnie niebezpieczne. Filmy takie jak „Wywiad z Wampirem” czy „Drakula” (1931) doskonale ukazują postać wampira, jednocześnie uzupełniając się wzajemnie i tworząc swoistą mitologię. Krwiopijcy w świadomości ludzkiej istniały od zawsze, nie ma chyba takiego regionu na świecie, który nie miałby swojej wersji potwora, częściej demona niż eleganckiego stworzenia. Generalnie jednak można stwierdzić, że mamy do czynienia z dwoma rodzajami wampirów: te eleganckie, dystyngowane i trapione klątwą nieśmiertelności oraz bestie, przerażające mutanty, bezlitosne maszyny do zabijania, najczęściej będące efektami jakiejś epidemii.

Motyw apokalipsy przerabiany był niejednokrotnie, najczęściej jednak mieliśmy do czynienia z zombie (wcześniej były to różnego rodzaju zmutowane zwierzęta, będące ofiarami eksperymentów naukowych lub promieniowania nuklearnego), rzadziej były to inne istoty. W „Stake Land” wampiryczna epidemia zdziesiątkowała Amerykę, całkowicie rujnując kraj ekonomicznie i politycznie. Poznajemy Martina i Pana. Pan (Mister) uratował niegdyś chłopaka przed wampirem, który zabił jego rodzinę (uwagę zwróci tu z pewnością scena morderstwa niemowlęcia), przygarnął sierotę i nauczył go walki z potworami. Widzimy zacieśniającą się między nimi więź, spotykamy innych ocalałych m.in. ciężarną Belle i… wsiąkamy w fabułę. Ku mojemu zaskoczeniu tak standardowa historia na motywie apokalipsy zdołała wciągnąć mnie bez reszty i życzyłem szczęścia grupie, która z czasem będzie liczyć sobie 5 osób walczących o przetrwanie.
Ogromną zasługę ma w tym Nick Damici, grający Pana. To jest właśnie coś, co w Stanach nazywa się badass, czyli twardziel, który z uśmiechem na ustach dokonuje czynów, których pozazdrościć mogą inni, definiując tym samym pojęcie szaleństwo z zimną krwią (wiem, brzmi dziwnie, ale jedynie w ten sposób mogę to przekazać). Tak czy inaczej to właśnie ta postać jest przeze mnie najbardziej lubiana, nie Martin, który będąc głównym bohaterem i jednocześnie narratorem historii, długo ewoluuje i trochę zbyt długo pozostaje strachliwym nastolatkiem. Pan jest jednocześnie ojcem i mentorem, potem staje się liderem grupy i nie bez przyczyny. Najlepiej poznał smak walki z wampirami i to on najbardziej chce dotrzeć do ziemi obiecanej, Nowego Edenu, mieszczącego się w Kanadzie.
Podczas oglądania filmu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie jest to tylko horror. To także bardzo ciekawe podejście do połączenia grozy z kinem dramatycznym. Losy bohaterów dołączających do Martina i Pana, jak i ich historie zaskakują i powodują przywiązanie do postaci. Zakończenie jest kwintesencją wszystkiego, co dane nam było obejrzeć, kogo dane nam było poznać i polubić czy nie. Jedyne, co chciałbym zarzucić „Stake Land” było wrzucenie postaci Głównego Złego tak jakby na siłę. Ma to wprawdzie związek z jedną z ocalałych, lecz mam wrażenie, że można to było rozwiązać lepiej.
„Stake Land” jest horrorem niskobudżetowym (całkowity koszt produkcji oscyluje wokół 650 000 dolarów, czego prawie nie widać podczas seansu), w związku z tym raczej nie liczę na to, że film zdobędzie rzeszę fanów. A szkoda, bo z pewnością warto przyjrzeć się obrazowi, który rzuca nowe światło na wampiry. Warto także dla Nicka Damiciego, który odwalił kawał dobrej roboty łowcy wampirów. Polecam.

piątek, 4 października 2013

"Inbred" (2011), reż. Alex Chandon

Horror brytyjski to w zasadzie gatunek na wymarciu. No bo postawmy sprawę jasno, od czasów świetności wytwórni Hammer, przypadającej na lata 50., 60. oraz kawałek 70., niewiele się raczej wydarzyło dla rozwoju gatunku. Oczywiście, ktoś może mi zarzucić że pominąłem Ridleya Scotta i „Obcego”, ale w tym wypadku nie stała za tym wytwórnia brytyjska, więc możemy się zgodzić na remis. Próbą podniesienia się z kolan był „Hellraiser”, wyjątkowo udany horror z pogranicza gore i slashera, na podstawie prozy Clive’a Barkera. Generalnie sam Barker bardzo się zaangażował w kręcenie swoich książek i wydał na świat m.in. „Nocne Plemię”, „Władcę Iluzji”, „Candyman”, co obrazuje jednocześnie pragnienie zaistnienia w świecie grozy, ale również brak tego typu produkcji na rodzimym rynku. Na wymarciu nie oznacza jednak, że horroru brytyjskiego nie ma. Ba, wcześniej wspomniana wytwórnia Hammer wznowiła działalność pod banderą Exclusive Media, wydając na świat m.in. „Pozwól Mi Wejść” (2010) oraz „Kobietę w Czerni” (2012). Powstało również kilka filmów innych producentów, które są solidnymi produkcjami i utrzymują kino grozy z Wielkiej Brytanii na wciąż wysokim poziomie. „Dog Soldiers”, „28 dni później” czy „28 tygodni później” pokazały, że brytyjski horror jeszcze nie umarł i ma się całkiem przyzwoicie.
„Inbred” to film, który doskonale wpasowuje się w pewien trend panujący w horrorze, zwłaszcza niezależnym, a mianowicie pewien hołd ku czci gore i próba reaktywacji gatunku, tak naprawdę zapoczątkowana przez Francuzów („Frontieres”). Fabuła jest tu tak standardowa, jak pozwalają na to reguły slasherów, czyli 6 znajomych (w tym wypadku czworo wychowanków domu poprawczego i dwoje opiekunów) wybiera się w odludną okolicę (wioska gdzieś w Anglii), gdzie napotyka tubylców, nie do końca przyjaźnie do nich nastawionych. Rzekłbym nawet, że pachnie tu sztampą, zgodzicie się?

Czym więc wyróżnia się „Krwawa Gościnność” (pomysłowość polskich tłumaczy nie przestaje mnie zaskakiwać)? Każdy twórca, chcący wybić się w gatunku gore, musi wymyślić oryginalny sposób mordu, taki, po którym zostanie zapamiętany w stylu „tak, to ten film. Nie pamiętam o czym był, ale ta scena była mocna”. Chandon wpadł na dobre pomysły, powiem nawet, że dwa nawet mnie zaskoczyły, a jeden nieprawdopodobnie rozbawił, a wszystko to zasługa czarnego humoru, który wisi nad filmem i doskonale sprawdza się ku pokrzepieniu serc po kolejnej scenie (chociaż powiedzenie „ku pokrzepieniu serc” w gore brzmi iście groteskowo, przyznaję). Bo nieważne jest to, kim są nasi bohaterowie, i tak wszyscy umrą. Nieważne jest to, gdzie się znajdują, byle ginęli efektownie. Wystarczy obejrzeć pierwszą scenę, podczas której właściciel baru i jednocześnie szef całej bandy prowadzi show, gdzie w różny sposób morduje ludzi, oczywiście ku uciesze zebranej gawiedzi, która ku mojemu zdziwieniu klaszcze używając kamieni. Dla mnie jednak najbardziej wyróżnia się scena ostatniego zabójstwa, po której pada chyba najzabawniejsza kwestia w historii, kwintesencja czarnego, Brytyjskiego humoru. Nie zdradzę oczywiście tych słów, ponieważ bez kontekstu tracą one swój urok. „Inbred” z pewnością nie jest horrorem rewolucyjnym, lecz nie pożałujecie czasu spędzonego na obejrzeniu filmu. Polecam.

środa, 2 października 2013

"Czarnobyl. Reaktor Strachu" ("Chernobyl Diaries"), 2012, reż. Bradley Parker

Prypeć. Miasteczko na Ukrainie będące domem ponad 50 tysięcy robotników elektrowni atomowej w Czarnobylu. W wyniku tragicznego wypadku w 1986 wszyscy mieszkańcy musieli uciekać w popłochu pozostawiając po sobie wszystkie swoje rzeczy, cały dobytek, który zdobywali przez lata. Wszystko po to, żeby uniknąć okrutnego losu, jaki czekał napromieniowanych. Mimo tragicznego w skutkach zdarzenia, Prypeć zyskał niepowtarzalny klimat, który mógłby zostać znakomicie przeniesiony na grunt filmowy. Zwłaszcza horror, jako gatunek bazujący na klimacie i atmosferze, powinien się na długie lata zadomowić na Ukraińskiej ziemi (biorąc pod uwagę fakt, że np. motyw seryjnego mordercy pojawia się niemal ciągle, jestem pewien, że każda odmiana zyskała by przychylniejsze spojrzenie publiczności). W 2012 roku Bradley Parker, dotychczas specjalista od efektów wizualnych (pomagał m.in. przy tworzeniu „Podziemnego Kręgu”), na swój reżyserski debiut wybrał właśnie historię, w której sześciu turystów w ramach tzw. ekstremalnej turystyki zmierza pod przewodnictwem eks-żołnierza Uriego właśnie do Prypeci. I wydawać by się mogło, że od tej pory będzie z górki, można by pomyśleć, że nie ma nic łatwiejszego niż umieścić historię w opustoszałym po katastrofie reaktora atomowego mieście, popuścić wodze wyobraźni i poprowadzić w miarę zręczną historię. Zwłaszcza, że za scenariusz wzięli się ludzie, którzy nie pierwszy raz mieli do czynienia z horrorem (Oran Peli współtworzył wszystkie części Paranormal Activity, który wniósł powiew świeżości do gatunku, Carey Van Dyke to też nie amator, choć jego dorobek nie jest zbyt duży i z pewnością nie jest zbyt dobry), więc sukces praktycznie gwarantowany, prawda? Nic bardziej mylnego.
„Czarnobyl. Reaktor Strachu” to niestety nieprawdopodobnie nudny film. Na uwagę zasługuje w zasadzie tylko plan zdjęciowy (obraz ze względów oczywistych kręcony był na Węgrzech i w Serbii, choć bez odwiedzenia strony filmu na IMDB nie wiedziałbym o tym fakcie), reszta to już historia. Przede wszystkim historia. Stereotyp Amerykanina przedstawia tych ludzi jako idiotów, z nastawieniem głównie na wojaczkę, zabijanie, tycie i jedzenie góry hamburgerów. W tym filmie jest jeszcze gorzej. Nasza paczka jest nie dość, że głupia, to jeszcze niesamowicie naiwna. No bo przecież zaufanie obcemu człowiekowi, jakiekolwiek by nie robił dobre wrażenie, to tak doskonały pomysł, że warto z nim pojechać bocznym wejściem (żołnierze słusznie nie wpuszczają wycieczki głównymi wrotami, zasłaniając się kwarantanną) do ciągle radioaktywnego, słusznie opuszczonego miasta, prawda? I ja rozumiem, że są w Prypeci miejsca, które nie straszą już w takim stopniu radioaktywnością i nie są w związku z tym tak niebezpieczne. Ale nasi bohaterowie od początku, nawet z przewodnikiem, olewają licznik Geigera i radośnie dotykają praktycznie wszystkiego w każdym miejscu.
Alarm w mojej głowie uruchomiła liczebność naszych tzw. bohaterów. Zgodnie z formułą slasherów (bo niewątpliwie ze slasherem mamy tu do czynienia, wszystkie wyznaczniki na to wskazują) w filmie powinno się znaleźć sześciu bohaterów pozytywnych, najlepiej nastolatków, którzy w miarę upływu czasu będą ginąć z ręki seryjnego mordercy lub innego zbiegu okoliczności (vide Oszukać Przeznaczenie). Skąd alarm? Spieszę wyjaśnić. Otóż filmy takie jak „Czarnobyl. Reaktor Strachu” winny bazować raczej na atmosferze miejsca. Jak już wcześniej pisałem, gdzie znaleźć lepszy nastrój, niż w opuszczonym mieście? Jednak Bradley Parker i ekipa poprowadzili jednak swoich bohaterów w sposób karygodny. Nawet całkiem przyzwoita gra aktorska nie ratuje głupoty scenariusza. Kiedykolwiek widzimy, że postacie w filmie przeżywają kryzys psychiczny, próbują jakoś przeżyć (choćby przez znalezienie kabla do uruchomienia silnika auta, którym do Prypeci przyjechali), scenariusz postanawia coś zrobić, żeby im to utrudnić. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że robi to, bo... bo tak. Zrzucenie wszystkiego na to, że w mieście dzieją się Anomalie (o których też nic nie wiemy, sam sobie to dopowiedziałem) nie oznacza, że możemy nie pokazać jakichś mutacji. Widzimy czasem kilka postaci, w ostatniej scenie przez ułamek sekundy coś tam widać, ale co z tego, jeśli cały ciężar zrzucamy na bohaterów. Świadczy to nie tylko o lenistwie ekipy odpowiedzialnej za produkcję, ale także o braku pomysłu na prawidłową realizację motywu opuszczonego miejsca.
Szkoda, pozostaje czekać, aż ktoś się porządnie zabierze za film, w którym atmosfera konsekwencji katastrofy nuklearnej przytłoczy widza. Podejrzewam, że gdyby zabrała się za to lepsza ekipa, to końcowy efekt mógłby być naprawdę przerażający. Szkoda…

Witajcie!

Cześć,
Horror to fascynujący gatunek. Jako jedyny potrafi zarówno być niezależny, tworząc swoją osobną drabinę podgatunkową. Jako jedyny również potrafi połączyć się z każdym gatunkiem filmowym (z różnym skutkiem) i stworzyć coś fajnego. Zajmuję się horrorem od kilku lat, postanowiłem więc stworzyć blog, na którym znajdziecie recenzje (niekoniecznie blockbusterów, na rynku znajduje się mnóstwo udanych, ale mało znanych produkcji, jak i filmów zasługujących na wieczne potępienie), trochę publicystyki oraz nieco (tylko nieco, tym zajmuję się w inny sposób, o tym niedługo) historii, która powinna być bazą do zrozumienia długotrwałości i sukcesu kina grozy. Raz na jakiś czas zajmę się również czymś, co horrorem nie jest, jednak co dotyka mnie w sposób bezpośredni (dotyczy mojego dzieciństwa, gier, bajek itd. itp.). Mam więc nadzieję, że będziecie się bawić równie dobrze, jak ja.
Do następnego!