niedziela, 7 sierpnia 2016

"Legion Sambojców" ("Suicide Squad"), 2016, reż. David Ayer

Muszę się do czegoś przyznać: pierwszy raz od bardzo dawna napaliłem się na film. Pierwszy raz nie mogłem doczekać się seansu i byłem targany jednocześnie radością, jak i niepewnością związaną z brakiem zdolności do powstrzymania się przed zapoznawaniem się z opiniami innych krytyków, którzy obejrzeli film wcześniej. To dla mnie tak niespotykane, że długo nie mogłem wyjść z szoku. Aż do początku filmu, potem już tylko cieszyłem się jak dziecko.
Przyznać się także powinienem, że główną przyczyną mojego zainteresowanie obrazem był Joker, grany tu przez Jareda Leto, chyba mojego ulubionego człowieka-orkiestry na rynku. Zwiastun, który obejrzałem (jedyny zresztą, nie lubię sobie psuć zabawy pustymi obietnicami), zapowiadał, że Joker będzie jedną z najbardziej interesujących postaci. Po seansie moją uwagę zwróciło to, że większość moich współwidzów rozmawiała wyłącznie o występie Leto. Co jest tym bardziej niespotykane, że Jokera prawie na ekranie nie gościmy. Jeszcze bardziej nie rozumiem, jak można mieć o to pretensje, Joker nie był postacią wokół której kręciła się fabuła (o czym za chwilę), mogę śmiało wręcz stwierdzić, że znajdował się tam na doczepkę. Cholernie ważną doczepkę, inaczej moglibyśmy nie zdać sobie sprawy z relacji łączących szaleńca z Harely Quinn i stopnia oddania, którym oboje się darzą. Dobrze wiemy, jak dziwny jest związek tych postaci, w tym filmie bardzo fajnie zaznaczono, jak daleko są w stanie się dla siebie posunąć, bez cienia egoizmu, w szaleńczym tańcu miłosnym. Jared Leto wykonał doskonałą robotę, jego Joker jest absolutnie nienormalny, nigdy nie wiadomo kiedy mu odbije, to jeden z powodów dla którego postaci tej można się wręcz bać. Śmiech, który nie wszyscy lubią, wydał mi się idealnym zwieńczeniem charakterystyki postaci, jest to nie tyle śmiech radosny, o ile szaleńczy i niesamowicie niepokojący.

A jak przedstawia się historia i reszta postaci w filmie? Zacznijmy od historii, która do skomplikowanych raczej nie należy. No bo mamy tu starożytne zło, tymczasowo pod kontrolą Amandy Waller (Viola Davis), szefowej projektu Task Force X. Projektu, który zakłada stworzenie oddziału superzłoczyńców, którzy będą mieli za zadanie zniszczyć ww zło. Zło pod postacią Wiedźmy (znanej tu i ówdzie jako Enchantress), która zamierza stworzyć broń niszczącą wszystkich ludzi. Wiedźma wchodzi w posiadanie ciała June Moore (Cara Delevingne) i mimo interwencji pani Waller (która posiada jej serce a.k.a "ten artefakt, którego potrzebuje ten zły") oraz jej ukochanego, Ricka Flaga (Joel Kinnaman), zaczyna siać chaos w Midway City. I tu do gry wchodzą nasi bohaterowie: wspomniany już Rick, Deadshot (Will Smitch), Harley Quinn (Margot Robbie), Killer Croc (Adewale Akinnuoye-Agbaje), Kapitan Boomerang (Jai Courtney), El Diablo (Jay Hernandez) oraz Slipknot (Adam Beach), który jednak ginie zaraz na początku akcji, więc nie będzie istotny. Do pomocy Rickowi przydzielona zostaje tajemnicza Katana (Karen Fukuhara), która ma chronić żołnierza przed złoczyńcami. Dodatkowo w ich szyjach zamontowany jest mini ładunek wybuchowy, więc nie mają oni wyjścia i posłusznie ruszają do wykonania zadania.
Widzimy więc, że fabuła nie jest zbyt trudna do ogarnięcia i dzięki bogom Hollywood za to, że nie próbowali zbytnio odchodzić od tematu, tylko dali postaciom mnóstwo pola do zabawy. Show zdecydowanie kradnie Harley. Występ Margot Robbie był wspaniały, strasznie zabawny i w pewnym sensie uroczy. Szaleństwo można pokazać na różne sposoby, tutaj zobaczyliśmy jak bardzo rozrywkowi mogą być pomyleńcy. Harley rzuca one-linerami na lewo i prawo, co tylko dodaje jej uroku. Jednocześnie nie pozwala zapominać jak niebezpieczna potrafi być, gdy dostanie na to szansę. Z drugiej strony jej absolutne oddanie Jokerowi owocuje kilkoma na prawdę fajnymi scenami (można by tu pobawić się w analizę postaci pod kątem Syndromu Sztokholmskiego, ale zepsułoby to całą radość), w których doskonale widać chemię między postaciami.
Kroku dotrzymuje Deadshot. Will Smith zagrał postać płatnego zabójcy ponad wszystko kochającego swoją córkę. Nawet Batman nie jest dla niego powodem, dla którego chciałby się z nią rozstać. Jego znakiem firmowym jest 100% skuteczność, jeden strzał to jeden trup, zawsze i wszędzie. Jedną z moich ulubionych scen w filmie jest ta, gdy nasz oddział po raz pierwszy spotyka żołnierzy Wiedźmy. Wtedy Deadshot staje na dachu samochodu i jak rasowy badass likwiduje wrogów jednego po drugim. W strugach deszczu. Przy akompaniamencie orkiestry. To jest właśnie ten moment, po którym chciałem wstać i krzyknąć "FUCK YEAH!", tyle radochy dało mi te kilkanaście sekund.
Jedną z moich ulubionych postaci w filmie jest Amanda Waller. Szefowa pełną gębą, nie boi się nikogo, jest twarda jak stal, ma pełną kontrolę nad swoim projektem i "podopiecznymi", którym potrafi nawet grozić, gdy zachodzi taka potrzeba. Pozbędzie się także każdego, kto jest niepowołany do posiadania wiedzy o Task Force X i oprócz finału to na prawdę się sprawdza, bo w pewnym momencie wszystko się sypie i to Legion zaczyna przejmować akcję. Reszta postaci.. cóż, gdzieś tam jest, można by jeszcze parę słów powiedzieć o Boomerang'u, którego cięty język i wieczne kombinowanie sprawia, że nie da się go nie lubić.
Jednak cały ten pomysł z wiedźmą wydaje mi się dodany odrobinę na siłę, tak żeby wepchnąć gdzieś w scenariusz wątek nadnaturalny, w tym wypadku tego przedwiecznego zła, które trzeba zlikwidować. Cara Delevingne ze swojej roli wywiązała się poprawnie, jednak dla mnie sama jej postać jest trochę zbyt wtopiona w tło. W pewnym momencie dochodzi do śmieszności w stylu "Ostatni Boss, który ma swojego super silnego pomocnika, musi przygotować jakiś tam artefakt, no ale musi go przecież naładować jakimś-tam-czymś-tam". Co sprowadza się głównie do podniesienia rąk i kręcenia bioderkami. Nie jest to w żaden sposób przekonujące, czy też nie wywołuje we mnie poczucia zagrożenia dla świata przedstawionego. Mogę za to powiedzieć, że pojedynek 5vs1, którym zostajemy uraczeni, wygląda bardzo fajnie. A raczej wyglądałby, gdyby nie ta dziwna cecha twórców współczesnego kina akcji do maksymalnego utrudnienia widzialności rzeczonej akcji. Chodzi mi o to, że jak już dostajemy scenę, to kamera wykonuje tak dziwne ruchy, jak gdyby gdzieś brakło statywu, a kamerzysta był absolutnie nawalony. Szkoda, bo to co można było zobaczyć robiło wrażenie.
Ścieżka dźwiękowa jest na prawdę fajna, składa się zarówno ze znanych szerokiej publiczności utworów, jak i z podkładu orkiestrowego, który robi świetną atmosferę, najbardziej w scenach akcji, gdzie poziom adrenaliny podnosi się od samego słuchania. Film wygląda również bardzo ładnie, czuć niemal w każdej scenie komiksowy powiew i może dlatego Legion Samobójców tak bardzo się podoba. Humor również jest na wysokim poziomie, może dzięki tym one-linerom, których ilość przekracza wszystkie normy. Nie da się jednak odczuć, że taki właśnie był zamiar, dać ludziom film, który nie traktuje całego uniwersum tak bardzo serio, przy którym można po prostu się rozerwać, trochę pośmiać oraz trochę zastanowić nad motywacją bohaterów.
Dlatego tak bardzo podobają mi się krótkie, acz treściwe rozwinięcia postaci Deadshota i Harley. Chciałbym bardzo zobaczyć osobny film, w którym wystąpią wspomniane osoby, posypane nutką Jokera, bez którego taki film nie będzie udany. Legion Samobójców zdecydowanie jest czymś, na co warto wydać pieniądze. Dwie godziny czystej zabawy, która przypomina jazdę kolejką górską, po wszystkim czujemy zmęczenie, ale jesteśmy zadowoleni z całego przeżycia. Polecam.

piątek, 5 sierpnia 2016

Angry Birds Film (2016)

Ja wiem, to nie mój gatunek, nie moja półka. Ale tak jak w przypadku Holy Motors uznałem, że warto o czymś takim chwilę porozmawiać. Tylko, że problem w przypadku Angry Birds problemem nie jest wartość artystyczna czy edukacyjna, tylko pytanie które zadaje sobie widz po seansie. To znaczy, "Dlaczego ten film w ogóle powstał?". I nie jest to złe pytanie, bo nie dość, że na taką animację to jest ze cztery albo i pięć lat za późno, to w dodatku jeśli to ma promować (raczej wskrzesić) markę, to radziłbym bardziej przyłożyć się do następnego zebrania zarządu. Najgorsze jednak jest to, że film nie jest zły. Nie zrozumcie mnie źle, dobry to on nie jest w żadnym wypadku, ten obraz po prostu... jest. I nic więcej nie da się o tym powiedzieć, więc po co o tym pisać? Ku przestrodze.
Czerwony (jedyna postać w filmie, która nie ma normalnego imienia) ma problemy z kontrolowaniem gniewu (można więc powiedzieć, że jest.. Wściekłym Ptakiem. Huh? Nieźle, nie?), jest wyrzutkiem i generalnie niezbyt lubianym gościem. Po kolejnym wybryku (czy ważne jakim? Nie, musimy po prostu poznać resztę "ekipy") trafia na terapię, gdzie spotyka Chucka (tego żółtego, gość ma ADHD i dawno już przestało to być zabawne), Bombę (nierozgarnięty brutal, i jak w grze mamy czarnego ptaka, który wybucha, to robi to samo.. tylko że nie zawsze... i nie na życzenie... i jak się stresuje to mu się umiejętności blokują) oraz Leonarda (tego wielkiego czerwonego, który... jest wielki... i czerwony...). Po pewnym czasie na ptasią wyspę przybywają świnie. Ich król (którego imienia nie pamięta nikt, no bo tak szczerze mówiąc po co) pragnie nawiązać przyjaźń z ptakami, więc zaczynają z nimi ostro balować. Ptaki nie wiedzą jednak, że zielone świnie przybyły, aby ukraść im jaja i je zjeść. Gdy jaja zostają porwane, to w rękach trzech naszych herosów spoczywa zadanie ich odzyskania. Czy pomoże im legendarny Potężny Orzeł?

Pal sześć fabułę, bo nie reprezentuje ona nic nowego, nawet się o to nie stara. To jak najbardziej typowa opowieść "od zera do bohatera", tu nie ma o czym mówić. Zastanawia mnie natomiast fakt, po co ten film powstał. Miejcie na uwadze fakt, że Angry Birds to gra, przy której spędza się najwyżej 15 minut na toalecie, w poczekalni czy tramwaju. Raczej, spędzało, bo szczyt popularności produkt studia Rovio zdążył już dawno przegapić. W filmie dzieje się mnóstwo. To znaczy, jest dużo ruchu, tak, w tym sensie. Jest to typowa papka dla małych dzieci, które i tak nie zrozumiałyby zawiłości fabularnych, więc starać specjalnie się nie trzeba. I to właśnie popchnęło mnie do zastanowienia się nad sensem egzystencji takiego dzieła w tak bogatej historii gatunku.
I jasne, możecie powiedzieć "no jak to tak, dorosły chłop ocenia film dla dzieci? Oj, nieładnie". I poniekąd macie rację, aczkolwiek strasznie nie lubię, gdy z tak popularnej marki robi się papkę dla dzieci. Angry Birds po tym filmie nie wróci w glorii i chwale na nasze smartfony, ściany na facebook'u czy komputery osobiste. Najlepiej, jeśli następnym razem państwo w Rovio przemyślą na poważnie swoją strategię marketingową. Nie płaćcie za możliwość obejrzenia tego obrazu, będziecie zdrowsi.