poniedziałek, 14 października 2019

"Bohemian Rhapsody" (2018), reż. Bryan Singer


Nie samymi horrorami człowiek żyje, czasem obejrzę coś z innej teczki, zwłaszcza jeżeli film dotyczy jednej z najbardziej interesujących postaci sceny muzycznej. Freddie Mercury, wokalista Queen, człowiek o unikalnym zasięgu, jeśli chodzi o głos, ale również postać o wielkim sercu, z ogromną pasją i energią do sztuki. Czy przez 134 minuty czasu ekranowego da się opisać życie, charakter oraz psychikę tej postaci?

Każdy, kto zna Queen i lidera tego zespołu, powinien wiedzieć, kim był Freddie, więc nie będę tu wklejał jego biografii, jako że można po prostu usiąść przed ekranem i to zobaczyć. W dwugodzinnej pigułce Bryan Singer oddaje hołd tej postaci i robi to w sposób bardzo sympatyczny. Gdybym miał określić moje odczucia po seansie, określenie sympatyczny byłoby chyba najbardziej adekwatnym. I całe szczęście, obawiałem się bowiem, że w czasach przesadnej poprawności politycznej czy poprawności wobec dowolnie wybranej mniejszości, będzie to film który będzie chciał wepchnąć swoją propagandę głęboko w gardła widzów. Jest to zdecydowanie film ciepły, przyjemny w odbiorze i całe szczęście, nie idzie w nutę melodramatyczną, pokazując, że Freddie do samego końca kochał to co robił i kochał ludzi, z którymi to robił.

Nie ma chyba sensu rozprawiać o fabule filmu biograficznego, nazwanie obrazu po najbardziej monumentalnym utworze Queen wydaje mi się strzałem w dziesiątkę i tak jak Bohemian Rhapsody wstrząsnęło swego czasu stacjami radiowymi i telewizyjnymi, tak i my, widzowie, możemy w tym uczestniczyć. Moją ulubioną sceną jest oczywiście koncert Live Aid, gdzie obraz i dźwięk osiągają apogeum, a mnie autentycznie przechodziły ciary.


Najważniejsze pytanie, które wielu fanów Queen sobie zadawało, to czy Rami Malek osadzony w roli Freddiego, to na pewno dobry wybór? I nawet nie wiecie, jak dobrze czuję się mogąc donieść, że Rami jest rewelacyjny. Abstrahując od Oscara (którą to nagrodzą serdecznie gardzę), to jest po prostu świetny performance, taki który pozostaje w pamięci do czasu, w którym ktoś ponownie nie będzie chciał naświetlić życia i kariery Mercury'ego. Malek świetnie sprzedaje swoją postać, podobały mi się wszystkie te małe manieryzmy i smaczki, a jego zachowanie podczas scen koncertowych czy muzycznych było niemal takie jak u pierwowzoru.

Ciężko ocenić ten film. Udało się najważniejsze, oddać hołd genialnemu artyście, człowiekowi, który w obliczu sławy najpierw się nią zachłysnął i zakrztusił, a potem zrozumiał, że w tym wszystkim bardzo ważna jest również skromność (choć na scenie był Divą, ale o to właśnie chodziło). Oczywiście znajdą się tacy, którzy wystawią ocenę, natomiast nie bierzmy tej całej krytyki aż tak serio, film jest ładny, dźwiękowo pieści uszy i ogólnie jest, jak już wspomniałem, sympatyczny. Idealny do obejrzenia zarówno w samotności jak i w większym gronie, które będzie się cieszyć, śpiewać i tańczyć, tak jak robił to Freddy. Polecam.

czwartek, 27 czerwca 2019

"Paradoks Cloverfield" (2018), "The Cloverfield Paradox", reż. Julius Onah


No i docieramy do końca, trzecia część trylogii Cloverfield. Nadal, chcę Was przekonać do tego, że mamy do czynienia z całkiem sprawnie przemyślaną trylogią, zakończoną właśnie w tym miejscu, w kosmosie, w poszukiwaniu nowego, lepszego dla nas życia. Na Ziemi toczy się wojna, brakuje zasobów, zwłaszcza tych energetycznych, bez których ludzkość nie przetrwa. Dzielna załoga statku kosmicznego, który ma dać nadzieję, testuje cząsteczkę Sheparda (ciekawym będzie tu skojarzenie z Mass Effect i jeśli chodzi o fatalizm sytuacji, bohaterowie znajdują się w podobnym położeniu, chociaż skala wydaje się dużo mniejsza), która może pozwolić na uratowanie ludzkości w czasie trwającego na Ziemi kryzysu energetycznego. Eksperyment prowadzony przez naszą załogę udaje się, poniekąd. W każdym razie postacie dostają się do alternatywnej wersji naszego wszechświata i naszej planety (wszechświat równoległy), znajdują również kobietę, która brała udział w bliźniaczej misji w alternatywnym wymiarze. Ekipa musi wrócić więc na "swoją" Ziemię, nie będzie jednak to tak łatwe, jak przypuszczali, nie tylko ze względów technologicznych.

Otóż, alternatywny wszechświat to także alternatywne wersje życia naszych bohaterów, takie w których do pewnych tragicznych wydarzeń po prostu nie doszło, w których życie ułożyło się zupełnie inaczej niż "w domu". Zaprezentowany został tu bardzo ciekawy i w moim odczuciu nieco pomijany wątek podróży między wymiarami. Psychologiczny aspekt ekranowych wydarzeń jest dość istotnym motorem napędowym całej fabuły. No właśnie, tylko wszystko idzie tu dość przewidywalnym torem, oczywistym bowiem jest, że przynajmniej jedna osoba z grupy będzie chciała zostać w tej alternatywnej rzeczywistości, nie może bowiem pogodzić się ze śmiercią swoich najbliższych w wyniku własnych błędów. Cała konstrukcja filmu momentami nawet prezentuje się jako taki standardowy slasher, no bo szóstka bohaterów na zamkniętej przestrzeni ma za zadanie przetrwać, brzmi jak Jason X :P No ale nie wybiegajmy już z tymi teoriami, choć powiązanie z całą trylogią Cloverfield wydaje się dość oczywiste i pozostawia wyobraźni wolne pole do hulanek i swawoli. Można to robić nawet w trakcie oglądania, ponieważ sam film nie jest już aż taki ciekawy. 


Przede wszystkim film trochę się ciągnie, nie dzieje się aż tak wiele interesujących rzeczy, przynajmniej nie na tyle, żeby widza konkretnie wciągnąć w świat przedstawiony nam na ekranie. Po drugie, mało w tym wszystkim klimatu Cloverfield, a przede wszystkim 10 Cloverfield Lane. Sam ostatni kadr filmu, a także zjawiska paranormalne, których doświadcza załoga statku, nie są w stanie zrekompensować faktu, iż mamy do czynienia z dość przeciętnym horrorem sci-fi, w którym wyróżniającą się postacią jest comedy relief. Same momenty komediowe wydają się momentami wymuszone, choć nie ukrywam, że nawiązanie do Rączki z Rodziny Addamsów wywołało uśmiech na mojej twarzy, Ash z Martwego Zła również by się uśmiał (no, on może akurat niekoniecznie). Jest to po prostu kolejny film wyprodukowany przez Netflixa w momencie, gdy jeszcze nie bardzo wiedzą, jak się zabierać za to rzemiosło. I choć nie brakuje utalentowanych ludzi w obsadzie, tak mam poczucie niespełnionego obowiązku i deadline'u czyhającego na ekipę produkcyjną. Jedno za to się udało: dzięki Cloverfiled Paradox bardzo chciałbym obejrzeć film, którzy poszerzy to arcyciekawe uniwersum, 10 Cloverfield Lane, choć nie pozbawiony wad, pokazał że da się zrobić fajny thriller psychologiczny i połączyć go z kaiju movies. Well, here's to hoping, I guess.

Warto obejrzeć Cloverfield Paradox, ale nie obiecujcie sobie za wiele, a nie będziecie zaskoczeni.



niedziela, 23 czerwca 2019

The Umbrella Academy (2019-), reż. Jeremy Slater


Z Netflixem nigdy nie można narzekać na nudę. Bo jak raz wypuszczą coś fantastycznego ("Stranger Things"), tak później wyrzucą coś.. cóż.. co najwyżej intrygującego, tak jak w tym przypadku. Ktoś może wyjechać tu z komentarzem "A przecież oceny w Internetach są tak wysokie, Ty zawsze musisz narzekać", aczkolwiek chcę udowodnić, że czytanie opinii internetowych krytyków jest równie pożyteczne jak koszenie trawy lupą w deszczowy dzień. Swoją drogą, nie lepiej samemu sprawdzić, zanim wydamy ostateczny osąd? Gdybym swoje oceny bazował na internetowych komentarzach, to karierę zrobiłbym co najwyżej na Filmwebie. Ale, ale, żebym nie zszedł na boczny tor za bardzo, to porozmawiajmy chwilę o serialu. Nie będę wchodził w szczegóły każdego odcinka, jeśli chcecie, to znajdziecie wielu wariatów, którzy tego zadania z chęcią się podejmą, i nie chodzi nawet o to, że mi się nie chce czy jestem nierzetelny. "The umbrella academy" jest po prostu nudny (sidenote: nie opowiada również o korporacji Umbrella, a szkoda), choć być może za szybko włączyłem jakąś serię tuż po obejrzeniu drugiego sezonu "Stranger Things" i moje oczekiwania były zbyt wysokie. Ale do rzeczy...

W październiku 1989 roku 43 kobiety urodziły dziecko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że kobiety w ogóle nie były w ciąży, nastąpił (że też pozwolę sobie tak to ująć) spontaniczny zapłon i poród po prostu się zaczął. Siedmoro z tych dzieci zostaje adoptowanych przez ekscentrycznego sir Reginalda Hargreeves'a, który postawił sobie zadanie stworzenie drużyny superbohaterów chroniących ludzkość przed złem i, ostatecznie, nadchodzącą apokalipsą.

Brzmi nieźle, mało, brzmi całkiem fajnie, sam zamysł tego, że superbohaterowie w tym serialu nie są nieskazitelni, ba, jest im do tego ideału tak daleko jak to tylko możliwe, jest świetny i nic, tylko czekać aż to wszystko albo się rozwinie albo po prostu jebnie. Postaci są przedstawiane dość sprawnie, wiemy dlaczego spotykają się po latach (w pierwszym odcinku otrzymujemy informacje, że sir Reginald zmarł) ciągnąc za sobą swoją przeszłość i wszystkie związane z nią blizny. Stosunki między nimi też nie są stereotypowo rodzinne, przez lata w drużynie stworzyły się rysy, niezażegnane konflikty wracają z pełną mocą i nie pomaga w tym fakt, że za siedem dni nastąpi koniec świata. Ponadto każda z tych osób ma jakąś prywatną ranę z przeszłości, z którą nie potrafią sobie poradzić, więc w teorii mamy dość prosty i niemal gotowy przepis na dobry serial z naciskiem na psychologiczny rozwój ekipy w prawdziwą drużynę, jaką byli za młodu.


No właśnie, i tu gdzie powinniśmy otrzymać dobrą serię z naciskiem na psychologię postaci, dostaliśmy taką w sumie telenowelę, która nieprawdopodobnie się dłuży. Jeremy Slater koniecznie chciał stworzyć 10-odcinkowy serial, tylko nie za bardzo w moim odczuciu wiedział, jak rozpisać wątki na tak długi czas. Gdyby zastanowił się bardziej nad formatem ośmiu odcinków, wyszło by mu to na korzyść, doprawdy bowiem obserwujemy dorosłe postacie bawiące się w teen drama, z pobocznym wątkiem w postaci końca świata. I nie miałbym nic przeciwko, bo faktycznie samo zatrzymanie nieuniknionego może być fabularnie tylko tłem, aczkolwiek musi się to opierać na solidnych fundamentach. Tymczasem nikt nie ewoluuje, do samego końca obserwujemy praktycznie te same konflikty, zażegnane na ostatnie 20 minut, kiedy jest już praktycznie za późno, postaci nie dojrzewają (właściwie jedynie Klaus, który wychodzi z nałogów, bo tylko oczyszczenie ciała i umysłu może na sto procent przebudzić jego moce) i pierwszy sezon kończy się nie tyle happy endem, co właściwie kończy się niczym.

Druga bardzo przykra rzecz, to jak bardzo przewidywalny i przez to rozczarowujący jest "The Umbrella Academy". Samo przewidzenie tego, co się będzie działo w trakcie trwania seansu filmu czy sezonu serialu nie jest niczym złym, jeśli reżyser potrafi swoje dzieło zbudować tak, aby nadal zaskoczyć widza. Tutaj od początku wiemy, kto będzie pełnił jaką rolę w grupie, wiemy kto będzie głównym manipulantem serialu, jak poprowadzi swoją oś fabularną i niemal krok po kroku można rozpisać plan wydarzeń, nie oglądając nawet drugiej połowy sezonu. Zazwyczaj lubię zgadywać, co się wydarzy, gdy z Adą oglądamy film czy serial, sprawia nam to podwójną przyjemność zwłaszcza, gdy jesteśmy raczeni sprawnie napisanym scenariuszem. Szkoda, że tym razem musiałem wymusić na sobie oglądanie 6 ostatnich odcinków (z 10 w pierwszym sezonie), bo o ile pomysł jest znakomity, tak wykonanie leży na całej linii, cała zabawa przewidywalnością nie była w smak twórcom serialu.


Ale żeby nie było, bo jako całość oceniłbym pierwszy sezon na jakieś 4/10, to coś tam jednak mi się podobało. Bardzo fajna jest estetyka "The Umbrella Academy", wizualnie (oprócz niektórych efektów specjalnych) może się to podobać, zwłaszcza nawiązania do lat 50. XX wieku w Stanach, bar z kawą i pączkami, cała Komisja (wokół której toczy się całkiem ciekawy wątek podróży w czasie) wygląda świetnie, tanie motele, a nawet takie drobiazgi jak przesyłanie poczty w czasie i przestrzeni dzięki ogromnej sieci tub, maszyny do pisania i śmiały krok, żeby mimo wszystko postawić na brak technologii (akcja serialu wg moich wyliczeń toczy się w drugiej dekadzie XXI wieku), to wszystko sprawia, że może się to wszystko podobać. Postać Klausa, mimo że sztampowa niemal do bólu, dzięki kreacji aktorskiej potrafi wzbudzić na twarzy uśmiech. W dodatku pojedyncze sceny np. załamanie Luthera po odkryciu, że jego pobyt na Księżycu nie był tak istotny, jak było mu wmawiane, czy choćby absolutnie surrealistyczna scena tańca Luthera i Allison, a także większość momentów z Klausem, potrafią wzbudzić nadzieję. Jednak są to tylko chwile, które ulatniają się gdy obejrzymy cały odcinek czy sezon i dojdziemy do wniosku, że oczekiwanie na drugi sezon nie wzbudza w nas żadnych emocji. I oczywiście, jest to rzecz gustu, natomiast nie zmienia to faktu, że gdzieś popełniono błąd, a motyw superbohaterów-wyrzutków nie jest wykorzystani ani humorystycznie, ani bardziej poważnie. Szkoda.

"Czarne lustro" ("Black Mirror"), 2011- , sezon 2 odcinek 2, "White Bear"


Oglądając Czarne Lustro i żyjąc w czasach obecnych nie sposób nie ulec wrażeniu, że serial ten bardzo często albo znalazł albo zaczyna znajdować odzwierciedlenie w rzeczywistości. Czy triumf technologii nad humanitarnością czy też całkowite oddanie się bożkowi Internetu. Ba, samemu zdarza mi się czas wolny spędzić na Youtube, gdy jestem w domu i niespecjalnie chce mi się cokolwiek robić. Podczas pisania tekstów związanych z Czarnym Lustrem zawsze staram się zwrócić uwagę na to, w jaki sposób tematyka danego odcinka może nas dotknąć i jak moglibyśmy się w takiej sytuacji zachować. Sukces serialu polega m.in. na tym, że pobudza on w dość prowokacyjny sposób nasze mózgi do działania, do przewartościowania pewnych spraw, co prowadzi do swego rodzaju rachunku sumienia. W tym epizodzie cały aspekt technologiczny jest przesunięty nieco na drugi plan, prawie nie ma rzeczy, które skojarzyłyby nam się natychmiast z science-fiction, a sceneria która wygląda nieco na post-apokaliptyczną jest tylko teatrem, a my jako publiczność zmuszeni jesteśmy do refleksji.

Bowiem jak często jest tak, że tylko pasywnie, z kamerą naszego smartfona w ręku, uczestniczymy w danym wydarzeniu (niezależnie od wydźwięku)? Bardzo często widzimy ludzi, którzy biernie przyglądają się tylko zamiast działać, czekając na bohatera aby móc taką chwilę uwiecznić. W sytuacjach gdy nas spotyka jakaś krzywda, nie chcemy żeby ktoś nas filmował, raczej oczekujemy w takich sytuacjach pomocy. Victoria Skillane, bohaterka tego odcinka, budzi się w nieznanym sobie domu, z bólem głowy, zabandażowanym rękami i rozsypanymi na podłodze pigułkami. Na telewizorze, który ma przed sobą, wyświetla się jedynie jakiś dziwny symbol, kobieta nie pamięta co się wydarzyło przed wybudzeniem. Wychodząc na zewnątrz spotyka Jem, która wyjaśnia Victorii, że sygnał emitowany jest z nadajnika "White Bear". Tenże sygnał zamienił innych ludzi w widzów, którzy w żaden sposób nie komunikują się z kobietą, jedynie obserwują i nagrywają. W międzyczasie na kobiety poluje grupa łowców, którzy mają za zadanie zabić tych, których sygnał nie zmienił. Victoria musi dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, a przede wszystkim przetrwać.


Do pewnego momentu odcinka Victoria pozostaje bezimienna, nie wiemy kim jest, skąd pochodzi i co uczyniono, aby kobieta znalazła się w tej sytuacji. Dość interesujący zabieg, ponieważ jeśli nie znamy historii osoby, łatwiej jest nam się z nią utożsamić, koncept czystej karty, "tabula rasa", działa tutaj tak, że bardziej empatycznie patrzymy na naszą bohaterkę. Zarówno z powodu sympatii do Victorii, jak i z czystej ciekawości tego kto za tym wszystkim stoi, chcemy aby wszystko się powiodło, nie kibicujemy ekipie, która stara się zabić ku uciesze widowni. Zamknięte drzwi często jednak kryją niewygodną prawdę, i nie inaczej jest tutaj, w interesującym twiście okazuje się, że.. Zresztą jeśli widzieliście którykolwiek odcinek Czarnego Lustra to wiecie, że wszyscy skrywamy jakieś tajemnice i boimy się ich odkrycia (jest jeden genialny odcinek w trzecim sezonie, ale o tym jeszcze porozmawiamy).

Drugi odcinek drugiego sezonu serialu trzyma poziom, może nie jest on tak dosłowny i wciskający w fotel, jak niektóre z uprzednio prezentowanych, ale wymusza na widzach pewną refleksję dotyczącą nas samych. Jak zawsze wbijana jest nam mała szpileczka, bo czy po trochu nie zamieniamy się w takich bezwolnych obserwatorów?  Ba, widzów...

piątek, 3 maja 2019

"10 Cloverfield Lane" (2016), reż. Dan Trachtenberg


Trylogia Cloverfield, choć dosyć luźno powiązana, ma jedną wspólną cechę, która jest bardzo charakterystyczna: suspens. Jest to ogromna zaleta, ponieważ w przypadku filmów o wielkich potworach atakujących Ziemię czy też inwazji obcych cywilizacji, z reguły dostajemy w twarz kawalkadą efektów specjalnych i potworów zalewających ekran. Czasem wydaje mi się, że budowanie napięcia jest jak sztuka antyczna, obecnie  zapomniana, a praktykowana przez nielicznych twórców, albo młodych chcących się przebić, albo mistrzów tej sztuki. Nie odbiegając jednak od tematu, na ten film czekaliśmy pełne osiem lat, w pewnym sensie zapominając już o pierwszym obrazie z tej trylogii. I tak, nadal zamierzam nazywać tę serię trylogią, chociażby ze względu na tematykę inwazji obcych cywilizacji, która z każdą kolejną częścią będzie się rozwijać, żeby osiągnąć apogeum w "The Cloverfield Paradox". 


Tak ogólnie wydaje mi się, że właśnie 10 Cloverfield Lane było najbardziej reklamowaną częścią sagi, trzecia odsłona gdzieś tam mignęła mi na Netflixie i gdyby nie oczywiste powiązanie tematyczne, pewnie nie miałbym niedługo o czym pisać. Wróćmy jednak do meritum, bo mamy przed sobą film z gatunku tych, które bardzo lubię, minimalizm łączący się z atmosferą osaczenia, który ma jednak jedną, mocno mnie rażącą, wadę. 

Po wypadku samochodowym Michelle budzi się w bunkrze. Właścicielem lokacji jest mężczyzna imieniem Howard (John Goodman), z którym mieszka Emmett (John Gallagher Jr.). Po opatrzeniu ran Howard informuje kobietę, że doszło do inwazji kosmitów i powietrze jest zatrute do tego stopnia, że nawet wychylenie nosa poza drzwi bunkra grozi natychmiastową śmiercią. W pewnym momencie zarówno Michelle jak i Emmett orientują się, że w historii Howarda pojawia się co raz więcej dziur i niedopowiedzeń, przez co oboje zaczynają kwestionować to, co jest im wmawiane. Gospodarz na początku zachowuje się jak miły wujek, który po prostu czuje się samotny. Jednak gdy dwójka jego gości zaczyna węszyć i zadawać niewygodne pytania, żeby dociec prawdy, Howard się zmienia, staje się nieufny, podejrzliwy, jakby obudziło się w nim drugie oblicze, które wszędzie widzi wrogów. Postępująca paranoja mężczyzny musi się skumulować w trzecim akcie, kiedy Michelle w końcu się buntuje i stawia czoła Howardowi. Przy okazji pobytu w bunkrze kobieta uczy się kilku bardzo przydatnych umiejętności, w tym konstrukcji kostiumu, dzięki któremu będzie mogła przetrwać cokolwiek na nią czeka poza schronem. Michelle po wielu trudnościach, po morderczym pojedynku z Howardem, wychodzi na zewnątrz i...


... I tu rodzi się coś, co nazwę rysą na diamencie. Zanim jednak przejdę do rzeczy, odpowiem na zarzuty, które w tym miejscu zaczęliście zapisywać. Rozumiem, że film można rozpatrywać jako opowieść o próbie uwolnienia się Michelle, być może z toksycznej relacji, być może ogólnie można spojrzeć na to jako metaforę dotychczasowego życia kobiety, niewiele wiemy o jej przeszłości, ale skoncentrowanie uwagi głównie na naszej bohaterce pozwala wysnuć pewne wnioski. I wiem, że sceny, które następują po wyjściu Michelle z bunkra mogą symbolizować fakt, że od przeszłości do końca nigdy nie da się uciec i trzeba ogromnej determinacji, żeby walkę podjąć. Natomiast proponuję również spojrzeć na 10 Cloverfield Lane z perspektywy psychologicznego thrillera. Kulminacyjną sceną filmu jest eksplozja domu Howarda. Po tym następuje krótka przerwa na oddech, kamera skupia się wokół Michelle, żeby zasugerować nam, że to co wmawiał kobiecie "gospodarz domu", jest bujdą i wytworem szalonego umysłu. Potem jednak wszystko rozbija się o ziemię, mamy pokazane zakończenie faktycznie związane z inwazją kosmitów, być może nawet tego samego rodzaju jak w Pierwszym Kontakcie w Cloverfield. I nie było by w tym nic złego, ale w moim odczuciu pokazano za dużo, odzierając trochę obcych z ich tajemniczości. Tak samo było w pierwszym filmie, ale tam atak był jednostkowy, tutaj wystarczyłoby chyba poprzestać na pokazaniu skali ataku.

I tak, 10 Cloverfield Lane jest przede wszystkim świetnym thrillerem psychologicznym, nie ma znaczenia jaką ideologię sobie do tego dopiszemy, czy idziemy w metaforyczną ucieczkę z toksycznego związku, czy raczej dosłowną opowieść o szaleństwie jednostki w obliczu nieuchronnej zagłady. Film nie nudzi, trzyma w napięciu, ma znakomitą atmosferę i finał absolutnie nie psuje całokształtu, po prostu brakło niewiele do perfekcji, tyle. Polecam.