czwartek, 5 czerwca 2014

"Diabelskie nasienie" ("Devil's Due"), 2014, reż.

Problem z filmami found footage jest tylko jeden: obecnie mamy ich przesyt. Oprócz wymówki dla małego budżetu (7 milionów dolarów wcale nie brzmi skromnie, ale jeśli spojrzymy na koszty produkcji innych "większych" produkcji, to faktycznie wypada spojrzeć na tę sumę z politowaniem) i chęci wykorzystania sposobu kręcenia dla łatwych oraz tanich "straszaków" ("Rec"), trzeba czegoś więcej, żeby w dzisiejszych, trudnych dla horroru, czasach wystraszyć widza. Osobiście nie jestem fanem tego typu produkcji. Owszem "Blair Witch Project" był niezły, "Cannibal Holocaust" nawet dobry, "POV: A Cursed Film" też był ciekawy, aczkolwiek nigdy nie spodziewałem się, że ten podgatunek znajdzie aż tylu naśladowców. Z drugiej strony, do kręcenia takich filmów nie trzeba dużych pieniędzy, efekty można przygotować samemu, a i nie potrzeba do tego aktorów z najwyższej półki. Wydaje się jednak, że moda na kalkowanie "Rec" i "Paranormal Activity" ustaje, niedawno jednak do kin wszedł najnowszy obraz dwójki reżyserów (Matta Bettinelliego- Oplina oraz Tylera Gilletta), którzy doświadczenie zdobyli przy kręceniu "V/H/S" (przyzwoity film, niedawno ukazał się sequel), "Diabelskie Nasienie".
Fabuła filmu opowiada o młodym małżeństwie, Samancie (Allison Miller) i Zacku (Zach McCall), którzy na swoją podróż poślubną wybrali urokliwą Dominikanę. Obsesją (nie można tego nazwać hobby, o czym później) Zacka jest kręcenie kroniki rodzinnej (którą zaczyna dzień przed ich ślubem), w związku z czym filmuje on każdy dzień ich pobytu na wyspie. Ostatniej nocy gubią się, odnajdują jednak taksówkę, której kierowca namawia ich, żeby pojechali z nim do "tajemniczego miejsca", gdzie czeka ich doskonała zabawa. Po krótkiej dyskusji młoda para udaje się taksówką we wskazane miejsce, żeby odnaleźć podziemny nocny klub. Wszystko idzie doskonale, młodzi bawią się doskonale, aż do momentu, w którym oboje padają z przepicia (możliwe, że związane są z tym narkotyki, nie widziałem, żeby ktokolwiek coś im dopisywał). Kierowca okazuje się wyznawcą dawnej sekty, której zadaniem jest (oczywiście) sprowadzenie Antychrysta na świat (sekty, której logo do złudzenia przypomina mi logo gry "Quake 2"), w związku z czym przenoszą nieprzytomną parę do miejsca rytuału i tam zapładniają kobietę (nie dosłownie, przy pomocy jakiegoś zaklęcia. Przy okazji, niezłe efekty specjalne)). Kilka dni po powrocie Samantha powiadamia Zacka o ciąży. Początkowa radość szybko ustępuje po tym, jak Allison zaczyna zachowywać się najpierw nietypowo, a później po prostu niebezpiecznie. Zegar tyka...
Motyw opętania, a ściślej mówiąc "diabelskiej ciąży" już widzieliśmy". Opętanie widzimy w każdym filmie o egzorcyzmie, "Dziecko Rosemary" przychodzi mi na myśl jeśli chodzi o szatańskie dziecko. Ważną rzeczą w tego typu obrazach jest budowanie napięcia do momentu rozwiązania, czyli de facto ostatniego aktu. I tutaj nie jest najgorzej, obserwujemy coraz poważniejsze objawy opętania w raz z późniejszymi stadiami ciąży, wszystko odegrane jest dobrze, działa tu brak muzyki albo ambient potęgujący napięcie kolejnych scen. Myślę tylko, że twórcy strzelili sobie w stopę metodą kręcenia filmu, bowiem Zack obsesyjnie wręcz filmuje każde wydarzenia z życia swojej rodziny, co czasem przechodzi w absurd np. gdy Samantha czuje się fatalnie i idzie na badanie wód płodowych, podczas którego przeszywa ją niesamowity ból. Albo gdy para wraca przez parking, a Samantha w napadzie furii gołymi rękoma rozbija szyby przypadkowego auta, które niecelowo prawie w nią uderzyło. Na prawdę chcesz to pokazać swojemu dziecku, Zack? To będzie właśnie film puszczany podczas rodzinnych pikników w ogródku? I wiem, że można poszczególne sceny z kamery wyciąć jednym kliknięciem, ale takie rzeczy powtarzają się do końca filmu. Później wprawdzie mamy ukryte kamery rozmieszczone w całym domu, ale nie poprawia to rany w stopie reżyserów. Drugim poważnym problemem w mojej opinii jest scena, gdzie Zack przegląda nagrania z podróży poślubnej w celu znalezienia jakichś wskazówek co do zachowania żony. Klik! I jesteśmy w jednej z pierwszych scen filmu. Klik! I z zegarmistrzowską precyzją jesteśmy w kolejnej, rozpoczętej DOKŁADNIE OD MOMENTU, W KTÓRYM ZACZĘŁA SIĘ DANA SCENA! Tak nie może być, bez żadnego softu, specjalisty czy nawet, niech będzie, cholernego paska postępu.
Nie ma co się jednak rozwodzić nad wadami, bo jedna z nich to króciutki fragment (całe dochodzenie w stylu CSI trwa około 3-4 minut), a druga to po prostu styl prowadzenia filmu (chociaż powiem szczerze, że ukryte kamery, choć nie są powiewem świeżości, z pewnością są miłą chwilą oddechu od tej kamery). Polubiłem małe smaczki w postaci np. sceny w supermarkecie, gdzie Allison pożera surowe mięso, oczywiście pod wpływem płodu (Allison jest weganką), polubiłem również ostatnie sceny w domu młodej pary, mocne, soczyste, ale w pełni zrozumiałe z punktu fabularnego.
Dlaczego więc "Diabelskie nasienie" zbiera tak słabe recenzje? Szczerze mówiąc, nie wiem. Oczywiście, film nie jest dziełem wybitnym, ale co ważniejsze (i co powinno wiele osób zrozumieć) nie jest to w żadnym stopniu remake "Dziecka Rosemary", myślę po prostu, że jest to bardziej nowoczesne podejście do tematu, w dodatku przy użyciu nowoczesnych technologii. Efekty komputerowe nie drażnią, wręcz przeciwnie, pomagają w wywieraniu wpływu na widza (vide scena, w której siostrzenica Samanthy wchodzi do pokoju dziecka i zastaje tam opętaną kobietę), Allison Miller odrabia lekcje i daje solidny popis, mam pewne problemy co do roli Zacka, dość szybko staje się męczący przez swoje kręcenie, jest również trochę nijaki.
Poza tym, film ogląda się dobrze, 1.5 godziny przelatują szybko, sprawnie i z paroma skokami adrenaliny. I o to między innymi chodzi w horrorze. Polecam, dajcie "Diabelskiemu nasieniu" szansę.