niedziela, 23 grudnia 2018

"Zaproszenie" ("The Invitation"), 2015, reż. Karyn Kusama


Na film natrafiłem dzięki Netflixowi i o ile rekomendacje z reguły odkładam "na później", tak tutaj zadziałał impuls, bez zastanowienia włączyłem Zaproszenie z założenia thriller psychologiczny obracający się w kręgu kultu i jego wpływu na jednostkę. W praktyce okazał się on filmem z bardzo długim pierwszym aktem, z finałem który nawet po tak długim czasie oczekiwania wydaje się zbyt szybko rozegrany i tak samo szybko urwany. Problemów ma to dzieło bardzo dużo, a prawie nic nie daje w zamian. Samo hasło reklamowe "You won't see a more shocking thriller all year" wzbudza uśmiech politowania. Ale żeby nie było, że będę tylko się złościł, trzeba oddać Karyn Kusamie, że udało się jej stworzyć bardzo gęstą, niemal namacalną atmosferę, która powoduje spięcia między uczestnikami schadzki, którą w pewnym momencie da się ciąć nożem, przede wszystkim klimat ciągłego niepokoju, przez pierwszą część filmu faktycznie mamy wrażenie, że coś tu jest mocno nie tak, że to wszystko jest bardzo sztuczne (Choć nie ukrywam, odgadnięcie fabuły filmu po 15 minutach nie jest najprzyjemniejsze, to trzeba oddać królowi to, co królewskie). 

Jeśli nie wiadomo od czego zacząć, to od początku: Will (Logan Marshall-Green) dostaje zaproszenie na przyjęcie z okazji zjazdu dawnej paczki jego i Eden (Tammy Blanchard), byłej żony Will'a. Nasi bohaterowie rozstali się w dość przykrych okolicznościach, po śmierci ich dziecka. Will nadal przeżywa z tego powodu męczarnie psychiczne, więc jedzie do Eden nie tylko na wspomniany zjazd, ale także nostalgiczną wycieczkę po wspomnieniach. Nie wiem, czy jest sens przypominać kim są pozostali uczestnicy przyjęcia, z ważniejszych postaci mamy tylko David'a, nowego wybranka Eden i Pruitta, tajemniczego przyjaciela pary. Jeśli chodzi o pozostałych, to powiem krótko: para gejów, jakaś kobieta w średnim wieku, jeden samotny facet-śmieszek, azjatka czekająca na swojego wiecznie spóźnionego faceta oraz dwie lub trzy osoby kompletnie nie warte wspomnienia. Tu leży pierwszy problem z filmem, nie potrafi on przedstawić postaci na tyle, żebym (nawet przy wsparciu IMDB) przejął się ich losem, a co dopiero ich imionami. Jasne, te osoby coś mówią, coś tam czasem zrobią, ale nie jest to nic na tyle znaczącego, żeby warto było o tym wspominać.

Wracając jednak do fabuły: Oprócz chęci spotkania ze starymi znajomymi, Eden chce także pokazać swoją przemianę, albowiem porzuciła wszelkie swoje zmartwienia, wkroczyła na drogę oświecenia, radości z życia i pozytywnych myśli. Nie mamy natomiast wątpliwości, że chodzi o kult i zwykłe pranie mózgu, zwłaszcza w momencie gdy Eden i David puszczają film... instruktażowy? Reklamowy? Propagandowy? Sam nie wiem jak to określić, ale jak na reklamówkę kultu jest nieźle. Oczywiście nikogo to nie przekonuje, a gdy widzą na ekranie umierającą kobietę, kierowaną przez guru w ostatnią drogę, to robi się przysłowiowy kwas. Nasze postacie zapominają o tym, gdy zaczyna się przyjęcie właściwe, czyli kolacja na cześć spotkania po latach. Oczywiście jasne i oczywiste jest to, że spotkanie nie jest przypadkowe, a Eden nie jest do końca odmieniona, tylko po prostu zmanipulowana. Wtedy zaczyna się akcja właściwa.


Akcja dość typowa, niezbyt żwawa i jakaś taka pozbawiona napięcia. Może dlatego, że czas na jej rozwinięcie został zmarnowany na niezbyt udane przedstawianie postaci, przeplatane postępującą paranoją i poczuciem osaczenia naszego głównego bohatera. Nie da się zbudować suspensu z niczego, więc siłą rzeczy nie możemy też kibicować postaciom, które mało nas obchodzą. W zasadzie tylko Will jest w jakikolwiek sposób wiarygodny, co jest zasługą aktora grającego tę rolę. Ale jedna osoba nie jest w stanie pociągnąć tematu bez pomocy reszty obsady, ale jak już pewnie zauważyliście, niewiele można na ich temat powiedzieć, widać wyraźnie jak wszyscy napisani są na jedną notę, właściwie nie schodzą z utartej przez scenarzystów ścieżki. 

Nie można powiedzieć, że Zaproszenie jest filmem złym, nie wkurza, nie zdarza się tu również jakieś poważne zamieszanie fabularne. Ale z drugiej strony nie ma tutaj też tych pozytywnych emocji, brak tu adrenaliny, brak energii i przede wszystkim trochę brak pomysłu. I właśnie ten brak wpływu na widza jest chyba moim największym zarzutem dla filmu, który jest przedstawiony w sposób, który nie pobudza do myślenia, nie zwraca na siebie uwagi i znika razem z ostatnim kadrem. Szkoda.

piątek, 21 grudnia 2018

"Circle", 2015, reż. Aaron Hann, Mario Miscione




Pięćdziesiąt obcych sobie osób budzi się nagle w nieznanym środowisku. Budzą się stojąc w dziwnych kręgach rozstawionych na podłodze pomieszczenia. Na środku znajduje się sfera, która reaguje na każdy najmniejszy ruch, zabijając na miejscu tego, który ośmieli się wystąpić ze swojego kółka. Nie ma wątpliwości, że ci ludzie zostali porwani, dodatkowo po wstępnej weryfikacji sytuacji orientują się, że byt, który decyduje o ich losie, nie należy do najbardziej cierpliwych. Co gorsze, porwani uczestniczą w swego rodzaju grze, w której mogą decydować poprzez głosowanie kto będzie następny. Czy uda im się przezwyciężyć wroga, którego nie widać, który ustala grę i nie daje jasnych zasad postępowania, który wydaje się być wszechmocny?

Przyznam się, że pierwsze momenty Circle do złudzenia przypominały mi Cube. Grupa obcych sobie ludzi zamknięta w nieznanej przestrzeni, muszą współpracować, żeby przetrwać. Oczywiście, skala i sposób realizacji wyróżniają dzisiaj omawiany film, ale podobieństwa są dość widoczne. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w filmie nie ma muzyki, całość wypełniają dialogi. Mimo, że film jest dość statyczny, to rozmowy między bohaterami są prowadzone dość dynamicznie, a jest to niezła sztuka zważywszy na fakt, że postacie praktycznie się nie ruszają. 



Ale, ale, to co tam tak po prawdzie się dzieje? Wydaje mi się, że jest to swego rodzaju rozprawka na temat człowieczeństwa, konkretnie jak zachowamy się w obliczu narastającego zagrożenia. W końcu nie wiadomo, kto za to odpowiada, dlaczego to robi i jakie są zasady.
W niedługim czasie zaczynamy poznawać reguły gry, co około dwie minuty zabijana jest losowa osoba. chyba zaburzą tę losowość poprzez głosowanie. I tu robi się ciekawie, ponieważ można głosować na kogokolwiek, nie trzeba mówić, na kogo się głosuje, nie trzeba skreślać listy wyborców, nikt się nie dowie kto kogo wybrał. Jeśli taka moc wpadłaby w Wasze ręce, to moglibyście uczynić? Oczywiście, jeden głos może nie zadecydować o "wygranej", ponadto głos kogoś innego może przesądzić o naszej śmierci, ale warto pochylić się nad tym tematem. W Circle oczywistym jest pytanie o moralność ludzką, o to czy będziemy kierować się dobrem jednostki czy zaczniemy działania, żeby uratować jak najwięcej osób, mniej lub bardziej nam bliskich. I chociaż początkowy szok i kompletna niewiedza powodują panikę w bohaterach filmu, tak z czasem zaczynają formować się sojusze, o losie niektórych decyduje charyzma jednostki przewodzącej danym stadem, a z czasem tylko zimna krew i brak skrupułów może uratować komuś życie.

A jak wygląda realizacja całkiem ciekawego przecież założenia? Nie sposób w tym całym minimalizmie produkcyjnym znaleźć pewien urok. Cóż, urok to może złe słowo, ale chodzi tu przede wszystkim o to, że sceneria nie rozprasza, na pierwszym i drugim planie stoją wyłącznie postacie, choć z jednej strony jednowymiarowe, tak wydaje mi się, że nie ma tu niepotrzebnych komplikacji. Wszystko ma opierać się na dialogach, na drobnych gestach, zwłaszcza w sytuacji gdy nie można wykonać większych niż pół kroku ruchów. I choć w końcowych scenach prawie żałowałem, że spędziłem czas na oglądaniu Circle, tak nie zakończyło się to kliszowo, za co jestem wdzięczny twórcom, choć mogliby sobie już darować ostatnią scenę poza statkiem.

Niemniej jednak polecam seans, mnie film pozytywnie zaskoczył, widać że budżet nie dopisywał, mimo wszystko udało się tutaj stworzyć całkiem wciągające widowisko. Film nie jest bardzo długi, więc zapraszam do Netflixa, nie pożałujecie.

piątek, 23 listopada 2018

"Czarne Lustro" ("Black Mirror") 2011-. sezon 1 odcinek 3, "The Entire History Of You"


Zakładam, że wielu z Nas chciałoby mieć możliwość zatrzymania na zawsze niektórych wspomnień czy wydarzeń. Gdybyśmy mogli je wryć w swoją pamięć, tak jakby nagrać te chwile w swoim mózgu, czy chcielibyśmy mieć taką możliwość? Trzeci odcinek pierwszego sezonu Czarnego Lustra przedstawia nam taki scenariusz. Oto bowiem znajdujemy się w świecie, w którym za pomocą specjalnego implantu umieszczonego w mózgu możemy dosłownie nagrywać wspomnienia, przechowywać je i odtwarzać w dowolnym momencie. Czy ze stuprocentową pewnością stwierdzilibyśmy, że to fantastyczna sprawa? Czy nie doprowadziłoby to do obsesji i czy krok po kroku nie wpędzałoby to nas w paszczę szaleństwa? Liam, bohater tego epizodu, boryka się właśnie z tego typu problemem, wiedzie dość szczęśliwe życie, dopóki razem z żoną nie spotykają Jonasa, o którego Liam jest chorobliwie zazdrosny. Do tego stopnia, że przy pomocy wspomnianej wcześniej technologii analizuje każdy, nawet najbardziej ulotny, fragment wspomnień, widzianych oczywiście ze swojej perspektywy. Jego postępująca paranoja doprowadza do utraty kontroli nad swoimi czynami, co obserwujemy w akcie trzecim odcinka.



Ze wszystkich trzech odcinków pierwszego sezonu Czarnego Lustra ten jest chyba najbardziej stonowany, przynajmniej w moim odczuciu. Pytania stawiane w tym epizodzie są nieco mniej refleksyjne, ale ciągle niepokojące. Wydaje mi się, że największa zasługa przy kreowaniu tych dylematów leży w otoczeniu i scenografii serialu, ponieważ to co widzimy na ekranie, dzieje się w miejscach, które nie zostały dotknięte przez twórców, tak jak byśmy mieli ciągle 2018 rok, tylko w nieco alternatywnej rzeczywistości, gdzie ludzkość znacznie szybciej doszła do poziomu technologicznego, który widzimy. Ale dość dygresji, to co nam zaserwowano? Nie da się ukryć, jest to kolejna dyskusja na temat ludzkiej moralności i wykorzystania możliwości drzemiących w manipulowaniu wspomnieniami. Oczywiście można tutaj poruszyć kwestię tego, czy możliwość rejestracji wspomnień do ich późniejszego odtworzenia nie spowodowałaby zepsucia wzajemnych relacji, nawet tych najbardziej intymnych? Przecież brak zaufania wobec drugiej osoby mógłby skutkować brakiem zaufania dla każdego napotkanego w życiu człowieka, nieufność powoduje osamotnienie, z którym nie wszyscy sobie radzą. Z drugiej strony można powiedzieć, że mimo technologii nie będziemy jej wykorzystywać bardziej niż jest to rzeczywiście koniecznie. Szkoda, że odcinek nie próbuje również zmierzyć się z kwestią odpowiedzialności w sensie takim, czy każdy powinien mieć do takiej technologii dostęp, czy każdy z nas jest gotów na takie udogodnienia. Drugi odcinek tego sezonu zmierzył się z tym o niebo lepiej, choć może zbyt dosłownie, niemniej jednak The entire history of you w charakterystyczny dla całego serialu sposób pokazuje, jak można nadużyć nawet tych najbardziej rozwojowych technologii. W duchu Czarnego Lustra prezentowany jest nam tej najczarniejszy scenariusz, natomiast do naszej wyobraźni pozostaje kwestia tego, w jak fantastyczny sposób można by tego użyć. I z tym Was pozostawię.

piątek, 16 listopada 2018

"South Park The Fractured But Whole"


South Park jest tytułem ukochanym nie tylko przeze mnie. Rzesze fanów na całym świecie doceniają absurdalny humor tej produkcji, chamskie żarty, ale takie które punktują na swój sposób niedorzeczności wydarzeń na świecie, choć często skupiają się na własnym podwórku. Czy Saddam Hussein może być gejowskim kochankiem Szatana w piekle? Oczywiście! Czy każdego roku podczas świąt słodkie leśne zwierzątka odbywają dzikie orgie i rytuały poświęcenia dla Pana i Władcy Piekła? Jasne! W tym serialu nie ma granic, jest to bodaj pierwsza tego typu produkcja, dla której nie ma czegoś takiego jak znak stopu, a jest tylko łamanie kolejnych barier. Oczywiście w tych pokręconych czasach różnie się przyjmuje te żarty, bóldupizm wszakże szerzy się szybciej niż odra, nie zmienia to jednak faktu, że dla oddanych fanów twórcy South Parku mają w zanadrzu nie lada ucztę, ja sam co jakiś czas robię sobie maraton wszystkich sezonów serialu, no bo czemu nie? South Park: The Stick Of Truth szybko stał się tytułem, który podbił moje serce. Idealnie pokazano tam humor typowy dla serialu, wydarzenia fabularne idealnie pokrywały się z postaciami, z którymi mieliśmy na danym etapie do czynienia, a wisienką na torcie była dla mnie potyczka z jednym z bossów w klinice aborcyjnej. Boss był gigantycznym nazistowskim płodem zombie i to było po prostu genialne, kwintesencja tego, czym South Park w tym czasie był. Samo wyważenie gry było nierówne, ale nie było sytuacji, w której granie męczyło na tyle, że aż odpychało, poza tym produkcja była dość krótka, około 10-12 godzin. Gdy gruchnęła wieść o nowych przygodach Cartmana i spółki, tym razem osadzonej w uniwersum superbohaterów, ucieszyłem się na myśl o nowych mocach, nowych przygodach, no i przede wszystkim o nowych żartach, to zdecydowanie pobudzało wyobraźnię. Jak wyszło?



Prawie we wszystkich aspektach jest pozytywnie. Sama fabuła jest typowa dla franczyzy, jest również bardzo podobna do tej z pierwszej gry. Jedna frakcja pragnie mieć swoją linią filmową (Marvel), druga również do tego dąży chcąc jednocześnie zniszczyć rywali (DC). My jako Nowy jesteśmy rzuceni w wir tych wydarzeń i w tym punkcie zaczynami. Na początku prowadzi nas Cartman, który tworzy tło naszej postaci, czyli jak doszło do uzyskania przez nas supermocy. Sam proces podzielony jest na etapy, w ramach progresji fabularnej, i jest podzielony na trzy części, podczas których tok wydarzeń jest coraz bardziej dramatyczny, a my w ten sposób uczymy się naszych nowych mocy. W międzyczasie oczywiście działamy na korzyść jednej frakcji, przeszkadzamy drugiej, czasem współpracujemy z "wrogiem" dla wyższego dobra, generalnie kupa zabawy. Sposób ulepszenia naszego herosa też jest całkiem fajny, choć szczerze mówiąc łatki ulepszające ekwipunek w części pierwszej były dla mnie ciekawsze, tutaj nie mam takiego poczucia, że zmiany których dokonuję, wpływają na przebieg bitwy,  w SPTFBW wygląda to trochę jak bym miał wpływ tylko i wyłącznie na cyferki. Ale żeby nie było, sam system walki piekielnie mi się podoba. Samo to, że postacie mogą spacerować po polu bitwy, że ich ataki mogą odpychać przeciwników (na dodatek jeśli pole za przeciwnikiem zajmuje postać przyjazna, zostanie wykonany atak łańcuchowy zadający dodatkowe obrażenia), doszły nowe statusy, które potrafią uatrakcyjnić walkę, wreszcie są ataki specjalne, coś na wzór Limit Break'ów z Final Fantasy, po naładowaniu można wykonać super-atak, który ma różne efekty, od leczenia poprzez masywne obrażenie i zasypywanie wroga statusami. Mechanika walki jest zajebista, do tego dochodzą walki specjalne, gdzie celem nie zawsze jest pokonanie bossa, tylko np. ucieczka z klubu striptizowego. 


Są też smaczki w samej historii, dla której warto zapoznać się z grą. Wątek romantyczny Tweeka i Craiga jest bardzo zabawny, Cartman jest postacią która chyba nigdy nie będzie nieśmieszna, reszta obsady trzyma swój wysoki poziom, a ich cechy ujawniają się podczas przyzwania, szczególnie dla postaci z reguły drugoplanowych. Humor dopisuje w zasadzie przez większość czasu spędzonego w świecie gry. Czemu nie ciągle? The Fractured But Whole zaczyna w pewnym momencie nużyć, jest to między innymi spowodowane tym, że mapa jest taka sama jak u poprzednika, z tą różnicą, że zdarzają się inne miejscówki do zwiedzenia. Natomiast nie ma tu takiego elementu, dzięki któremu nawet po kilkunastu godzinach chciałoby się wracać. W pewnym momencie nienawidzi nas tyle frakcji, że czasem ciężko nadążyć, na szczęście dość łatwo da się uciec od "losowych" starć. Fajnie, że jest crafting, natomiast on też dość szybko się nudzi, nie miałem jakiejś większej potrzeby tworzyć sobie nie wiadomo ilu przedmiotów leczniczych, średnio też wygląda tworzenie kostiumów, samo ulepszanie postaci też wygląda na czysto kosmetyczne, wynika to pewnie z tego, że możemy sobie dobrać trzy klasy postaci i modyfikować ataki tak, żeby pasowały do profilu naszej gry. W pewnym momencie jednak przestaje to bawić, a dzieje się coś, czego boję się biorąc na warsztat dłuższe produkcje: nie chce mi się do tego uniwersum wracać. Nie wszystkie wątki mam ukończone, fabuły w całości też nie zjadłem, ale nie odczuwam takiej potrzeby, bo po prostu zjadłem już za dużo. Co by jednak nie powiedzieć, warto zagrać w The Fractured But Whole dla postaci, dla uniwersum, dla humoru, dla Morgana Freemana i dla całej otoczki. Warto jednak pospieszyć się z odkrywaniem historii, gdyż szybko może dojść do zmęczenia materiału.

środa, 14 listopada 2018

"Czarne Lustro" ("Black Mirror") 2011-, sezon 1 odcinek 2, "Fifteen million merits"


Czarne Lustro miało chyba jedno z najmocniejszych wejść w historii seriali. Mało który pierwszy odcinek dowolnej serii był tak wstrząsający, a jednocześnie tak bardzo dotykający rzeczywistości, w której się obracamy. Jednocześnie premierowy epizod wyznaczył drogę, po której będziemy się od tej pory poruszać, czyli raczej pesymistyczna wizja tego, do czego może doprowadzić coraz szybszy rozwój technologiczny. Drugi odcinek pierwszej serii osadzony jest w nieokreślonej przyszłości, gdzie ludzie mogą kupić swój los przy pomocy Waluty. Walutę zyskują poprzez... jazdę na rowerze stacjonarnym. Dzięki zarobionym pieniądzom mogą realizować swoje marzenia, te mniej i bardziej przyziemne. Mogą również utonąć w tych bardziej przyziemnych przyjemnościach. Są tacy, którzy marzą o sławie, więc chcą dostać się na przesłuchania do talent show. Jedną z takich osób jest Abi, która marzy o karierze wokalistki. Zauroczony nią Bing (główny bohater naszej opowieści) postanawia jej pomóc i odmawiając sobie przyjemności (takich nawet jak wyłączanie ogłupiających reklam czy filmów porno) zarabia dla niej zawrotną sumę 15 milionów Kredytów i funduje jej udział w przesłuchaniu. Okazuje się jednak, że pragnienie sławy ma swoją cenę, bardzo gorzką pigułkę, którą Abi postanawia przełknąć dla tego przyziemnego marzenia, dla sławy. Abi zostaje gwiazdką filmów dla dorosłych, gdzie codziennie jest odurzana narkotykami i traktowana jak zabawka. W Bingu następuje załamanie, postanawia więc wszcząć bunt, dostać się do programu i tam wygłosić swój ostatni w życiu manifest.


“I haven't got a speech. I didn't plan words. I didn't even try to I just knew I had to get here, to stand here, and I wanted you to listen. To really listen, not just pull a face like you're listening, like you do the rest of the time. A face that you're feeling instead of processing. You pull a face, and poke it towards the stage, and we lah-di-dah, we sing and dance and tumble around. And all you see up here, it's not people, you don't see people up here, it's all fodder. And the faker the fodder, the more you love it, because fake fodder's the only thing that works any more. It's all that we can stomach.
“Actually, not quite all. Real pain, real viciousness, that, we can take. Yeah, stick a fat man up a pole. We laugh ourselves feral, because we've earned the right, we've done cell time and he's slacking, the scum, so ha-ha-ha at him! Because we're so out of our minds with desperation, we don't know any better. All we know is fake fodder and buying shit. That's how we speak to each other, how we express ourselves, is buying shit. What, I have a dream? The peak of our dreams is a new app for our dopple, it doesn't exist! It's not even there! We buy shit that's not even there. Show us something real and free and beautiful. You couldn't. Yeah? It'd break us. We're too numb for it.
“I might as well choke. It's only so much wonder we can bear. When you find any wonder whatsoever, you dole it out in meager portions. Only then until it's augmented, packaged, and pumped through 10,000 preassigned filters till it's nothing more than a meaningless series of lights, while we ride day in day out, going where? Powering what? All tiny cells and tiny screens and bigger cells and bigger screens and fuck you!
“Fuck you, that's what it boils down to. Fuck you for sitting there and slowly making things worse. Fuck you and your spotlight and your sanctimonious faces. Fuck you all for thinking the one thing I came close to never meant anything. For oozing around it and crushing it into a bone, into a joke. One more ugly joke in a kingdom of millions. Fuck you for happening. Fuck you for me, for us, for everyone. Fuck you!”
Przemówienie Binga wchodzi w głowę boleśnie, jakby za każdym razem ktoś wbijał nam gwóźdź i nie przestawał. Razem z naszym bohaterem wyrzucamy z siebie emocje skumulowane przez wydarzenia wcześniejszych scen, przez to jak społeczeństwo zostało sprowadzone do roli trybików w tej bezlitosnej maszynie, jak życie zostało zastąpione przez nic nieznaczące awatary, jak podzielono ludzi, stawiając ich w określonym odgórnie porządku społecznym. I dla kogo to wszystko? Warto zwrócić uwagę, że wspomniany wcześniej przeze mnie talent show, Hot Shots, to jedyna szansa na ucieczkę z tego marazmu, z narzuconej przez społeczeństwo roli. Tak przynajmniej myślą ludzie, którzy codziennie wsiadają na te rowery i podróżują po wirtualnym świecie dla wirtualnej waluty, dla wirtualnych przyjemności, które ostatecznie nic nie znaczą. Oczyszczająca przemowa Binga nie wzrusza Machiną, pożera ona chłopaka, czyniąc z niego kolejny trybik, wprowadzając na wyższy szczebel w hierarchii, przestawiając z miejsca na miejsce. Bing prowadzi swój własny show, podczas którego wypluwa anarchistyczne hasła, żeby po zakończeniu kręcenia wrócić do swojego świata, tym razem z daleka od bycia szarym obywatelem. Jest kimś pokroju gwiazdy, jest gospodarzem własnego programu, zaakceptował to z czym tak długo i uporczywie walczył. Czy główny bohater epizodu się poddał? Czy nie starczyło mu już determinacji, żeby postawić kropkę nad i? Nie wiemy, został kupiony, nam pozostaje się zastanowić, czy przypadkiem to my nie jesteśmy trybikiem jakiejś machiny. Ileż to razy zdarza nam się wykonywać niezrozumiałe czynności dla wirtualnego poklasku? Jaką cenę jesteśmy w stanie zapłacić, aby choć na chwilę stanąć w blasku reflektorów? Ktoś może powiedzieć "Przecież to tylko serial", ale spójrzcie na patologiczne streamy, na ludzi którzy są gotowi na wszystko dla łapek w górę, komentarzy czy innych bonusów. Fabuła Fifteen million merits nie musi być tak daleko osadzona w przyszłości, przecież może dotyczyć każdego z nas, wystarczy spojrzeć w głąb siebie. Tak czy inaczej, odcinek jest mistrzowski, fantastycznie zbudowany świat, genialne aktorstwo, zwłaszcza dwójki naszych głównych bohaterów, wizja świata przyprawiająca o dreszcze i pozostawiająca niemiłe myśli na sam koniec. Warto jednak zastanowić się nad pytaniami, które stawia nam w tym odcinku Czarne Lustro. W mojej opinii jest to jeden z najlepszych odcinków, jakie do tej pory obejrzałem, kropka. 

poniedziałek, 5 listopada 2018

"Uciszyć zło" ("Malevolent"), 2018, reż. Olaf de Fleur Johannesson


O filmach produkcji Netflixa mówi się wiele, spektrum głosów oscyluje raczej w trzech znanych nam płaszczyznach: słabe-takie sobie-dobre. Rzadko spotyka się jednak przedstawicieli tej ostatniej grupy, wydaje mi się, że Netflix nie bardzo jeszcze wie, jakie filmy powinien produkować, więc rzuca w nas wszystkim, troszeczkę bez testów. Cóż, od mnogości produkcji nikt nie umarł, ważne żeby nie zagubić się w coraz większej bibliotece serwisu. Wracając jednak do dzisiejszego tematu, Malevolent (darujcie, ale polski tytuł Uciszyć zło jest po prostu kiepski) jest horrorem o grupie młodych ludzi specjalizujących się w wypędzaniu z domostw tych, którzy ziemski żywot mają już za sobą i nie mogą się z tym pogodzić, przez co nawiedzają swoich bliskich. Zadaniem naszej przeuroczej grupy jest kontakt z duchami i próba przekonania ich, że czas już przejść na drugą stronę, co czynią przy pomocy swojego medium, Angeli, która dar odziedziczyła po swojej tragicznie zmarłej matce. Zanim jednak zaczniecie się ekscytować, że "nie brzmi to przecież tak źle", powiem że nasi spece od egzorcyzmów są zwykłymi oszustami, którzy wykorzystują naiwność ludzi celem szybkiego zarobku. I tak się składa, że zgłasza się do nich kolejna klientka, Pani Green, której mentalny spokój zakłócają trzy niespokojne duszyczki zamordowanych podopiecznych kobiety. Oczywiście nasze medium na prawdę doznaje wizji, akcja się rozkręca, są dziwne wypadki, niewyjaśnione zjawiska, i całkiem zgrabny twist. W czym więc problem?



Jak dla mnie mogłaby z tego wyjść co najwyżej zgrabna krótkometrażówka. Na dłuższą metę (co i tak nie mówi wiele, film trwa zaledwie 89 minut) Malevolent po prostu niczym nie przyciąga, nie jest z pewnością filmem strasznym, na to zdecydowanie zabrakło umiejętności. Oczywiście fabuła jest dość prosta i po wstępnym przedstawieniu postaci i sytuacji już wiemy, jaki będzie finał. Oczywistym jest przecież fakt, że Angela będzie miała te same zdolności, które doprowadziły jej matkę do szaleństwa, jej sceptyczny brat "nawróci się" pod wpływem wydarzeń w domu Pani Green, a prawie wszystkie postacie trafi szlag. Tu nawet nie ma co epatować ostrzeżeniami spoilerowymi, bo jeśli ktoś ogląda filmy pełnometrażowe, niekoniecznie z pasji, w pewnym momencie zaczyna dostrzegać cechy wspólne. No ok, ale nawet przewidywalna fabuła może ukrywać pewne smaczki, prawda? Pewnie i może, ale tutaj tego nie uświadczymy, pójście na łatwiznę widać tu na całej linii. Kolejnym problemem jest pewna wstrzemięźliwość w pokazywaniu pewnych scen. Rozumiem, nie trzeba epatować krwią i flakami, natomiast nie wykorzystano w filmie potencjału jaki wnieśli scenarzyści, zwłaszcza w końcowych scenach, gdzie widać tortury, widać morderstwo. Można było to pokazać, a zakryto jedynie niedoskonałości warsztatowe. Morał typu "To ludzie są większym zagrożeniem od duchów" widziałem już tyle razy, że miło by było zobaczyć jakiś powiew świeżości w tym temacie, niestety sztampa przykryła wszystko.

Czy warto obejrzeć Malevolent? Niekoniecznie, chyba że na potrzeby tekstu lub dla odznaczenia kolejnej pozycji na swojej liście. Zastanawia mnie jak długo jeszcze Netflix nie będzie przykładał wagi do jakości swoich produktów. Trochę ucieszyła mnie wieść, że na platformie z okazji Halloween co tydzień będą pojawiały się nowe produkcje, natomiast warto popracować nad tym, żeby nie było potrzeby tak bardzo żałować swoich wyborów. Jeśli ta platforma chce promować niedoświadczonych twórców, to powinna do tego stworzyć kategorię inną niż tylko "Netflix Originals", bo w takim tempie sama nazwa serwisu może zacząć się źle kojarzyć, a jest na niej za dużo dobrego, żeby szargać swoje dobre imię.

środa, 3 października 2018

"Czarne Lustro" ("Black Mirror"), 2011- , sezon 1, odcinek 1, "The National Anthem"


Technologia jest wspaniała. Dzięki niej mogę tu pisać, dzięki niej mamy dostęp do najświeższych informacji z całego świata, dzięki niej możemy podglądać co dzieje się na Ziemi i w kosmosie, oglądamy filmy, słuchamy muzyki, mamy telewizję, Youtube'a, Twittera... No właśnie, a co by było, gdyby właśnie te cuda postępu stanowiłyby coś na wzór chleba i igrzysk? Co, gdyby była to tylko pożywka dla mas? Nie tak dawno na portalu filmowym www.film.org.pl prowadziłem dość burzliwą dyskusję na temat tego, co dzieje się na Youtubie, jak nisko znajdują się standardy i oczekiwania widzów, jak bardzo na wzór ludzi starożytnych pragniemy krwi i rozrywki, rozumiane przez każdego bardzo indywidualnie. Między innymi takie pytania stawia Black Mirror w swoim premierowym odcinku, dodatkowo kładąc nacisk na kulturę błyskawicznej informacji i tego, jak łatwo rozprzestrzenić najbardziej szkodliwe informacje, doprowadzając jednostkę do najbardziej rozpaczliwych czynów. Zarys fabularny jest dość prosty, otóż porwana została księżniczka Susannah, ulubienica Brytyjczyków, można powiedzieć że jest ona ich maskotką, kimś bez kogo nie wyobrażają sobie dalszej egzystencji. Porywacz ma jedno żądanie, swego rodzaju manifest. Mianowicie chce, aby premier Wielkiej Brytanii, praktycznie najważniejsza osoba w państwie zaraz po królowej, odbył stosunek płciowy... ze świnią. Taką prawdziwą. Na żywo, w prime time, na oczach milionów telewidzów. Czy to ponury żart, czy księżniczka faktycznie jest w niebezpieczeństwie? Dlaczego lud, ten sam lud, który wybiera swoich przywódców, chce żeby premier tak bardzo się upodlił? Dlaczego na Twitterze i Youtube jest to najbardziej rozchwytywany temat w historii obu portali? I przede wszystkim, czy warto tracić godność na rzecz jednej osoby, nawet "maskotki państwowej"?


Te i wiele innych pytań twórcy serialu narzucają nam praktycznie od razu, bez zabawy w przydługie wstępy, szybko przedstawiane nam są postaci tego dramatu, od razu również przechodzimy do sedna, nie jest to tani thriller polityczny, a (mimo skali wydarzenia) dość intymnie nakręcony epizod. Wygląda to jak bardzo luźna analogia pięciu etapów akceptacji śmierci: najpierw jest zaprzeczanie (przecież to nie może być prawda, ktoś robi sobie bardzo ponure żarty), gniew (który towarzyszy premierowi przez większość odcinka, złość na nieudolność współpracowników czy gniew bezsilności, gdy nie ma już żadnego wyjścia), targowanie się (próba fortelu poprzez podstawienie aktora porno do finalnej sceny), depresja (ten stan przejmuje stery w okolicach aktu trzeciego i towarzyszy nam już do końca epizodu) i wreszcie akceptacja (tego chyba nie muszę opisywać). Tutaj jednak akceptacja nie przynosi ukojenia, przeciwnie, niszczy życie premiera, rujnuje jego psychikę, choć światełkiem w tunelu wydaje się odbiór jego czynu przez opinię publiczną. No właśnie, powróćmy na chwilę do samego clue epizodu. Trzeba przyznać, że jest to mocne otwarcie, od samego początku ciężko uwierzyć w to, co dzieje się na ekranie, na nieprzygotowanego widza czeka ciężko nakreślony ton, przede wszystkim kolorystycznie, jest szaro, ponuro, brakuje życia w kadrach. Jest to efekt zamierzony, tu nie ma się z czego cieszyć, zwłaszcza gdy zdamy sobie sprawę jacy tak naprawdę są ludzie, jak bardzo potrafią się zacietrzewić, aby znaleźć tanią rozrywkę, zwłaszcza kosztem polityka. Twórcy pokazują nam drugą stronę internetowego medalu, bo przecież jak łatwo z upodlenia ludzkiego zrobić spektakl, jak łatwo jest sprowadzić kogoś do psychicznej nędzy tylko dla swojej rozrywki. Najmocniejszym momentem całego odcinka jest scena, w której premier zdaje sobie sprawę, że kompletnie nie ma wyjścia, nie może już się cofnąć, jest pod presją zarówno opinii publicznej jak i (co najważniejsze) rodziny królewskiej. Nie może uciec, nie pod okiem kamer. Jest jak szczur w pułapce, z której nie ma już odwrotu.


Finał jest ciosem w twarz, jest zarówno bolesny, jak prowokujący do myślenia, nie jest to z pewnością katharsis na jakie mogliśmy liczyć. I tu leży siła Black Mirror, mimo tego że zarzuca się serialowi, iż wali w depresyjne tony, to nie sposób nie zwrócić uwagi na fakt, że tak właśnie tutaj miało być. Zostać zmuszonym do myślenia to wcale nie jest nic niedobrego, przeciwnie, czy technologia nie idzie w kierunku, w którym nie będzie już miejsca dla wolnej myśli, czy media społecznościowe staną się oskarżycielem, sędzią i katem jednocześnie? Zwróćcie uwagę na to, że jest wiele przypadków, w których mamy z tym do czynienia, społeczny lincz przeniósł się z podwórek czy wsi do social media i The Natonal Anthem na to właśnie próbuje zwrócić naszą uwagę, tak właśnie miało to wyglądać. Zaiste, zaczęło się od trzęsienia ziemi.


poniedziałek, 1 października 2018

"Death Note" (2017), reż. Adam Wingard


"Co to, k... jest?!" i "Jak to się stało?", takie pytania nasuwały mi się przez cały czas oglądania tego wiekopomnego działa. Nasuwa się znane polskie pytanie "Panie, a kto to panu tak spierdolił?", no bo inaczej nie da się opisać tego, co dzieje się przez 101 minut na ekranie. A przecież Adam Wingard nie jest beztalenciem, potrafi nakręcić co najmniej przyzwoity film, "V/H/S" był bardzo dobry, udało mu się nawet nie popsuć nowego "Blair Witch". I w przypadku ekranizacji tak szalenie popularnego anime, jakim jest "Death Note" wystarczyło nie odejść od materiału źródłowego i porządnie zrobić film. Nie, w zasadzie olać to, po prostu wypromować na Netflixie japońskie produkcje, które mimo typowej dla tego regionu specyfiki robienia filmów, dość wiernie oddają klimat pierwowzoru. No ale wszystko musi być robione po amerykańsku, z typową dla nich pompą, patetycznością i niestety ze wszystkimi niedobrymi cechami, które cechują kino amatorskie, a nie powinny cechować poważnych produkcji, nawet z takiej korporacji jak Netflix. Chyba jedynie "Dragonball: Ewolucja" wzbudził we mnie tak negatywne uczucia w stosunku do ekipy, która "pracowała" nad tym "filmem". Rozebranie "Death Note" (serio, "Notatnik Śmierci" brzmi jak kolejny tytuł dla jakiejś teen drama.... oh, wait) na czynniki pierwsze wymagałoby czasu, cierpliwości i nerwów ze stali, ponieważ na samych porównaniach moglibyśmy oprzeć kilkanaście wypracowań maturalnych, a ja osobiście chcę z tego tekstu wyjść w miarę bez szwanku.

Historia jest znana wszystkim tym, którzy z zapartym tchem śledzili mangę lub anime, w tym przypadku postanowiono nieco pokręcić, trochę pokombinować, tak żeby było trochę zgodnie z oryginałem, a trochę z marzeniami rozpieszczonych nastolatek, choć wydaje mi się, że Wingard nastoletni bunt już przeszedł. Jest sobie Light Turner (w tej roli Nat Wolff, gwiazda takich arcydzieł grozy jak Gwiazd naszych wina czy Papierowe miasta), genialny uczeń liceum (of course!), trochę samotnik, trochę wyszydzane dziecko samotnie wychowującego go policjanta (of course! x2). I tenże Light znajduje sobie Notatnik. Chłopak odkrywa, że przy jego pomocy może oczyścić świat ze wszelkiego zła, z ludzi którzy plugawią planetę swoją marną egzystencją, i rozpoczyna krucjatę, w której pomoże mu Ryuuk, bóg śmierci i sprawca całego zamieszania. Pomaga mu w tym Mia (Margaret Qualley, która jest znana z... ), która zafascynowana Notatnikiem staje się prawą ręką Yagamiego, tfu, Turnera. Przeciwko etosowi Lighta staje znany detektyw-geniusz, L, (w tej roli najmniej brytyjski brytyjczyk w historii kina, Lakeith Stanfield), który nie cofnie się przed niczym, żeby powstrzymać tego, który bawi się w boga.


Problemów w tym filmie jest tak wiele, że zacznę i skończę na jedynej pozytywnej kwestii z tego "obrazu". Willem Dafoe jako Ryuuk (lub raczej jako jego głos) sprawdza się dobrze i mógłbym nawet rzec, że w anime z anglojęzycznym dubbingiem byłby fantastycznym dodatkiem. Sam Ryuuk jest niestety tylko marionetką, pustym manekinem, który kompletnie nic nie wnosi do historii. Nie wiemy dlaczego Notatnik został zrzucony na Ziemię, nie wiemy co Ryuuk robi z Lightem, zachodziłem w głowę jaki to wszystko ma sens, skoro nie wiemy po co Shinigami bawią się z ludźmi. Dochodzi nawet, kurwa, do tego, że Ryuuk gdzieś znika, jakby nawet Dafoe miał to wszystko głęboko w dupie. I żeby nie było, nie twierdzę, że anime było krystalicznie czyste, ba, uważam nawet, że momentami nieco zboczyło z głównego tematu, troszkę wydłużając swój żywot, niemniej jednak zakończenie jest absolutnie fantastyczne, wszystko się dopełnia. Tutaj? Finał na festynie z zakończeniem nie tyle przekombinowanym, co po prostu durnym, sequel-baitowym, no nóż się w kieszeni otwiera.

Nic w tym "filmie" właściwie nie gra. Jeśli atakujesz tak wielką i uznaną markę, jak "Death Note", to musisz mieć na względzie, że jeśli nie oddasz hołdu uwielbianemu tytułowi, czeka Cię klęska i wieczne potępienie. Muzyka? Śmietnik byle jakich nagrań tak nieznaczących, że nie jestem sobie przypomnieć żadnego utworu. Sceneria? Kurwa, szkoła średnia. Że co? Czy każdy amerykański film o w miarę młodym człowieku musi, ale to MUSI większą część swojej akcji zawiązywać w liceum? Jaki to ma sens i jakie to ma odniesienie do czegokolwiek? Ok, Raito też był studentem, ale nie miało to żadnego wpływu na fabułę, szkoła służyła tylko jako miejsce do rozmyślań głównego bohatera, nie była centrum wszechświata, w filmie brakowało jeszcze jakiejś strzelaniny, byłoby 10/10. Mia? Pusta skorupa, postać laleczki, która nie znaczy ostatecznie nic, oprócz okazjonalnego bycia diabełkiem na ramieniu Light'a. L? No, proszę państwa, mamy hit. Pomijając kontrowersje dotyczące jego koloru skóry... Chociaż wróćmy na chwilę, L nie był czarny, koniec tematu. L był Brytyjczykiem, cechował go stoicki spokój i wyrachowanie, pod fasadą wiecznie nienasyconego dziecka krył się chłód i premedytacja godna największego drapieżnika. Dla Netflixa? Chuj, L będzie czarny, będzie Amerykaninem, będzie miał temperament 5-latka i będzie nosił maskę. Kurtyna, proszę państwa, osiągnięto tutaj szczyt gówna, wyżej już chyba nie wejdziemy bo ślisko przecież i szkoda się dalej brudzić.

Normalnie pod akapitami zamieściłbym jakiegoś screena, tak dla skontrastowania ściany tekstu. Ale tyle, ile umieściłem, to i tak za dużo, gdyż ten pseudo-film jest po prostu żenujący. Nic tam się nie trzyma kupy, tylko dzięki Willemowi Dafoe ta kupa osiąga dla mnie nieco lepszy wynik od "DB:E", ale to i tak nic dobrego. Nie ma się co dziwić, gdy do swojego projektu przyciąga się armię amatorów, raperów, piosenkarzy (serio, rzućcie okiem na IMDB) i ludzi, którzy nigdy nie zagrali w poważnym filmie. Omijać szerokim łukiem, oglądać tylko pod wpływem...

niedziela, 11 lutego 2018

"Tylko kochankowie przeżyją" ("Only lovers left alive"), 2013, reż. Jim Jarmusch

Fakt, że jeszcze nic nie napisałem o tym dziele sztuki, jest zatrważający. Jestem szczerze zakochany w tym filmie, chyba żaden obraz w moim życiu nie zdołał mnie tak strasznie zahipnotyzować, przygarnąć w miłosnym uścisku i pozostawić z żalem, że to wszystko się już skończyło. Po drugim seansie, całkiem niedawno, zacząłem zauważać coś więcej, niż prostą historię o zjednoczeniu kochanków, ten film jest po prostu ucztą dla oczu i uszu, narkotykiem, który wprowadza w 123-minutową ekstazę. Dość powiedzieć, że film rozgrywa właściwie pięciu aktorów, w tym naszą główną dwójkę, czyli Tildę Swinton i Toma Hiddlestona. Ten pozorny minimalizm jest tylko przykrywką, bo klimat filmu jest tak absorbujący, że w ogóle nie zwracamy uwagi na malutką scenę.
Więc o czym ten obraz traktuje? Gdybym miał określić to jednym zdaniem, to wydaje mi się, że najlepszym stwierdzeniem będzie "Codzienne życie wampirów we współczesnym świecie, ich radości i bolączki, życie wśród ludzi oraz wieczne namiętności". Tylko Kochankowie Przeżyją to film, który nigdzie się nie spieszy, bo w jakim celu nieśmiertelna istota ma się spieszyć? Adam (Tom Hiddleston) jest kolekcjonerem najrzadszych instrumentów muzycznych (w szczególności strunowych), komponuje, jest typowym samotnikiem, jako wampir trzyma się z dala od skupisk ludzkich, żyje w opuszczonym domu w równie opuszczonym Detroit (fantastyczna sekwencja przejażdżki Adama i Eve po ulicach miasta), co jakiś czas zagląda do niego Ian, człowiek, który zajmuje się spełnianiem życzeń Adama, sprowadza dla niego nawet najrzadziej spotykane przedmioty, oczywiście za sowitą opłatą. Adam jest wyraźnie znudzony swoją egzystencją, uważa ludzi za "zombie", którym brak własnej woli, brak tej iskry stwórczej, jedyne co potrafią to niszczyć samych siebie i wszystko dookoła. W pewnym momencie myśli nawet o samobójstwie, za pośrednictwem Iana zakupuje nabój ze specjalnego drewna, jednak to tak drastycznego aktu nigdy nie dojdzie.. Gdzieś tam, w świecie czeka na niego ona, jego nieśmiertelna kochanka, jedyny powód do radości i ktoś, kto pcha go przodu. Ewa jest przeciwieństwem Adama, jest pełna energii, uwielbia przebywać wśród ludzi, fascynują ją ich zachowania i zwyczaje. Poza tym warto zwrócić uwagę na kolorystykę ubrań naszych bohaterów, ona odziana w biel bądź inne jasne ubrania, kolor włosów również stoi w kontraście do tych Adama, jej zachowanie jest zgoła inne niż jego, Adam w pewnych sferach jest wręcz malkontentem, niechętnym do interakcji, z wyjątkiem może muzyki, której z chęcią słucha, ba, nawet udaje się obojgu wyjść do klubu, aby posłuchać utworów przez Niego tworzonych.
Z powyższego opisu wcale nie wygląda to zbyt poważnie, ot opowiastka o dwóch wamiprach, którzy pragną jedynie swojego towarzystwa, brzmi prawie jak romans. Nic bardziej mylnego, film niesamowicie nadrabia atmosferą, nawet tak zwyczajne dla krwiopijców rzeczy jak transakcje z ludźmi (np. gdy Adam kupuje potrzebną mu krew od lekarza pracującego w pobliskim szpitalu) mają w sobie pewną dozę napięcia, szczyptę do tego dodaje w tych scenach pewien minimalizm dźwiękowy, który powoduje, że nigdy nie wiemy czy znudzony życiem mężczyzna nie będzie miał dość i nie zaatakuje, choć w dłuższej perspektywie nie będzie mu się to opłacać. Tylko kochankowie przeżyją nie jest filmem brutalnym, przemocy nie ma w tym prawie wcale, krwi jak na film o wampirach prawie nie ma tzn. nie w tym sensie co zawsze. Samo żywienie jest celebrowane niczym najświętszy rytuał, nasza para nigdy nie pozwala sobie na obżarstwo, ponieważ nie chcą aby ta chwila została splugawiona prymitywnymi zwyczajami. Wyłącznie z odpowiedniego kielicha, w odpowiednim nastroju, duchowym czy muzycznym, w zaciszu własnej prywatności.
Nie zrezygnuję z powtarzania swoich słów, gdy mówię, że ten film jest hipnotyczny, wciąga niesamowicie, jednocześnie jest tak odświeżającym doświadczeniem, że gdybym od razu powtórzył seans, wcale nie poczułbym zmęczenia ani znudzenia. To jest niespotykane, zwłaszcza gdy ciągle mówi się, jak to uwielbia się horrory z krwi i kości. Na domiar wszystkiego Tylko kochankowie przeżyją jest filmem zabawnym, tylko nie w sensie typowej, głupawej komedii, w której zrywamy boki ze śmiechu, to jest humor ciepły, dobrze dobrany do sytuacji na ekranie, a przede wszystkim nie jest to humor odwracający uwagę od meritum opowiadanej nam historii, czyli zjednoczenia wiecznych kochanków.
Co więc powiedzieć więcej? Nic, tu trzeba usiąść, nalać sobie dobrego trunku i przez dwie godziny rozkoszować się tym dziełem. Polecam.

czwartek, 25 stycznia 2018

"Wojownicze żółwie ninja" ("Teenage Mutant Ninja Turtles"), 2014, reż. Jonathan Liebesmann

Nie zawsze oglądam horrory (szok!), czasem przy okazji jakiegoś leniwego wieczoru zdecyduję się na obejrzenie filmu, i choć w zalewie mainstreamowego (chodzi o największe stacje TV, które jako najnowszy film rozumieją 4-letnią produkcję) barachła dominują powtórki i kabarety (które swoją drogą lubię, ot, na wieczory w których nie chce się specjalnie myśleć), to czasem coś zwróci moją uwagę. Nie ukrywam, że Wojownicze żółwie ninja oglądałem jako bajkę i to dość często, mało tego, miałem pluszowego Leonardo przez długi czas, poza tym animacja była fajna, żywa, na luzie, w sam raz dla młodego umysłu. W ostatnich latach kinematografia dorobiła się kilku dość niepokojących trendów. Po pierwsze, wszystko musi być live action, wszystko musi wyglądać jak najbardziej realnie i choć to w sumie żadna nowość, tak wydaje mi się, że trzeba albo odpowiednio się do takiego zadania przygotować, albo przynajmniej porządnie to przemyśleć. Niestety, jako, że myślenie w Hollywood najwidoczniej jest zabronione, co i rusz dostajemy różne kwiatki, najbardziej takie "dzieła" dotykają tych, którzy dorastali ze swoimi ulubionymi bohaterami. Mnie osobiście najbardziej dotknęło to przy okazji Dragonball: Ewolucja, o którym już pisałem i ani słowa więcej na ten temat nie powiem, bo i nie o tym dziś rozmawiamy.
Po drugie, wszystko teraz musi być takie mroczne, poważne, gdzieś na skraju kina młodzieżowego i pełnoprawnej produkcji dla dorosłych, jak by nie można było już opowiedzieć jakieś lekkostrawnej historii, żeby w sobotni wieczór otworzyć chipsy i po prostu dobrze się bawić. Nie, nie możemy dobrze się bawić, musimy przeżywać rozterki i dramaty prezentowanych nam postaci, musimy być przytłoczeni atmosferą, stawką muszą być losy całego świata, no i historia poza happy endem powinna położyć podwaliny pod ewentualne kontynuacje.
Po trzecie, Michael Bay, kurtyna. Nie żebym gościa specjalnie nie lubił, uważam że seria Transformers jest bardzo efektowna, ale także bardzo durna, gdzie eksplozjami i przez "slow-motion" stara się zakrywać miałkość fabularną. Bay jest tutaj producentem, czuć więc na odległość jego "wizję", nawet Shredder wygląda jak kolega Megatrona. Stawiając na stołku reżyserskim kogoś innego niż samego siebie, Michael Bay nie mógł powstrzymać się od maczania paluchów w filmie, co skutkuje filmem miałkim, niezbyt zabawnym, przy którym ubaw miał chyba tylko on. Serio, gdyby nie żółwie, pomyśleć można, że oglądamy kolejną część Transformers, tylko na mniejszą skalę. Oczywiście, Teenage Mutant Ninja Turtles to jeden z tych filmów, który miał być "nowym początkiem" (wiem, masło maślane, ale wg mnie idealnie opisuje sytuację) dla braci wychowanych przez mistrza Splintera, jednak nie oznacza to, że ma być tak nieciekawie. Zawsze podobało mi się to, że mimo czterech tak odrębnych charakterów, w bajce udało się stworzyć tak fajny klimat. To całe kopanie tyłków przez zmutowane żółwie było zabawne, postaci nie były nudne, nawet Rafael mimo bariery, którą zawsze starał się wokół siebie tworzyć, był częścią paczki, w końcu braci się nie traci.
Fabuła jest nieistotna, serio. Klan Stopy przejmuje kontrolę nad miastem, dzieje się źle, w końcu tajemniczy ktoś zaczyna z nimi walczyć. Shredder się wkurza, współpracuje z naukowcem, dostaje strój Decepticona i próbuje skopać żółwie tyłki. Nie udaje mu się, bo choć momentami bracia w siebie wątpią, to koniec końców udaje im się znaleźć porozumienie i wspólnie zwalczają zagrożenie. Jest tam jeszcze jakiś wątek ludzki, ale podobnie jak w Transformers jest on kompletnie nieistotny, więc darujmy sobie. Zastanawiające jest natomiast to, jak można było tak prosty koncept po prostu popsuć i uczynić z tego nudny oraz męczący seans. Mało się w tym filmie na prawdę dzieje, co jak na (mimo wszystko) kino akcji jest zdumiewające, podczas oglądania na prawdę są momenty, w których szuka się jakiegoś zajęcia.
Inna sprawa, film jest po prostu brzydki, ciemny ("mroczny" zabrzmi jak gruba przesada) i jakby kompletnie nie w klimacie TMNT. Żółwie przy pierwszym spotkaniu wyglądają po prostu przerażająco (ktoś kto wpadł na pomysł, żeby zdejmowali swoje maski, powinien niczym Alex w Mechanicznej Pomarańczy oglądać tę scenę do śmierci), a zanim zdołamy się jakimś cudem do tego przyzwyczaić (no bo jedyne, za co tak na prawdę można pochwalić modele postaci to fakt, że ich fizyczność całkiem wiernie oddaje cechy ich charakterów), to film się kończy, bo finałowe starcie jest tak krótkie i nieciekawe, że aż boli. Poza tym, skoro fabuła sugeruje jakieś niesamowite zagrożenie dla miasta/ludzkości, to warto by może sprowokować widza do tego, żeby zaczęło mu zależeć na odwróceniu nieszczęsnego losu. Mnie tam było wszystko jedno, bo o skażeniu, które groziło mieszkańcom miasta, zapomniałem tak szybko, jak szybko zostało to zagrożenie przedstawione.
Powstaje więc pytanie, "czy coś w filmie działa?". Otóż TMNT przypomina wrak niegdyś pięknego, sportowego samochodu, z którym mamy świetne wspomnienia, a który z wiekiem co raz bardziej wysiada, zżera go rdza, odpadają poszczególne części, a wyciek płynów traktujemy z pobłażaniem. Auto jednak jeździ, a my tylko ze względu na sentyment nie wyrzucamy go na śmietnik, a im większa liczba mechaników się nim zajmuje, tym w zasadzie jest gorzej (filmem zajęło się trzech scenarzystów). Trochę boję zabrać się za sequel, ale nadzieja na lepsze chwile z żółwiami trochę mnie motywuje. Ale tylko trochę.