niedziela, 23 grudnia 2018

"Zaproszenie" ("The Invitation"), 2015, reż. Karyn Kusama


Na film natrafiłem dzięki Netflixowi i o ile rekomendacje z reguły odkładam "na później", tak tutaj zadziałał impuls, bez zastanowienia włączyłem Zaproszenie z założenia thriller psychologiczny obracający się w kręgu kultu i jego wpływu na jednostkę. W praktyce okazał się on filmem z bardzo długim pierwszym aktem, z finałem który nawet po tak długim czasie oczekiwania wydaje się zbyt szybko rozegrany i tak samo szybko urwany. Problemów ma to dzieło bardzo dużo, a prawie nic nie daje w zamian. Samo hasło reklamowe "You won't see a more shocking thriller all year" wzbudza uśmiech politowania. Ale żeby nie było, że będę tylko się złościł, trzeba oddać Karyn Kusamie, że udało się jej stworzyć bardzo gęstą, niemal namacalną atmosferę, która powoduje spięcia między uczestnikami schadzki, którą w pewnym momencie da się ciąć nożem, przede wszystkim klimat ciągłego niepokoju, przez pierwszą część filmu faktycznie mamy wrażenie, że coś tu jest mocno nie tak, że to wszystko jest bardzo sztuczne (Choć nie ukrywam, odgadnięcie fabuły filmu po 15 minutach nie jest najprzyjemniejsze, to trzeba oddać królowi to, co królewskie). 

Jeśli nie wiadomo od czego zacząć, to od początku: Will (Logan Marshall-Green) dostaje zaproszenie na przyjęcie z okazji zjazdu dawnej paczki jego i Eden (Tammy Blanchard), byłej żony Will'a. Nasi bohaterowie rozstali się w dość przykrych okolicznościach, po śmierci ich dziecka. Will nadal przeżywa z tego powodu męczarnie psychiczne, więc jedzie do Eden nie tylko na wspomniany zjazd, ale także nostalgiczną wycieczkę po wspomnieniach. Nie wiem, czy jest sens przypominać kim są pozostali uczestnicy przyjęcia, z ważniejszych postaci mamy tylko David'a, nowego wybranka Eden i Pruitta, tajemniczego przyjaciela pary. Jeśli chodzi o pozostałych, to powiem krótko: para gejów, jakaś kobieta w średnim wieku, jeden samotny facet-śmieszek, azjatka czekająca na swojego wiecznie spóźnionego faceta oraz dwie lub trzy osoby kompletnie nie warte wspomnienia. Tu leży pierwszy problem z filmem, nie potrafi on przedstawić postaci na tyle, żebym (nawet przy wsparciu IMDB) przejął się ich losem, a co dopiero ich imionami. Jasne, te osoby coś mówią, coś tam czasem zrobią, ale nie jest to nic na tyle znaczącego, żeby warto było o tym wspominać.

Wracając jednak do fabuły: Oprócz chęci spotkania ze starymi znajomymi, Eden chce także pokazać swoją przemianę, albowiem porzuciła wszelkie swoje zmartwienia, wkroczyła na drogę oświecenia, radości z życia i pozytywnych myśli. Nie mamy natomiast wątpliwości, że chodzi o kult i zwykłe pranie mózgu, zwłaszcza w momencie gdy Eden i David puszczają film... instruktażowy? Reklamowy? Propagandowy? Sam nie wiem jak to określić, ale jak na reklamówkę kultu jest nieźle. Oczywiście nikogo to nie przekonuje, a gdy widzą na ekranie umierającą kobietę, kierowaną przez guru w ostatnią drogę, to robi się przysłowiowy kwas. Nasze postacie zapominają o tym, gdy zaczyna się przyjęcie właściwe, czyli kolacja na cześć spotkania po latach. Oczywiście jasne i oczywiste jest to, że spotkanie nie jest przypadkowe, a Eden nie jest do końca odmieniona, tylko po prostu zmanipulowana. Wtedy zaczyna się akcja właściwa.


Akcja dość typowa, niezbyt żwawa i jakaś taka pozbawiona napięcia. Może dlatego, że czas na jej rozwinięcie został zmarnowany na niezbyt udane przedstawianie postaci, przeplatane postępującą paranoją i poczuciem osaczenia naszego głównego bohatera. Nie da się zbudować suspensu z niczego, więc siłą rzeczy nie możemy też kibicować postaciom, które mało nas obchodzą. W zasadzie tylko Will jest w jakikolwiek sposób wiarygodny, co jest zasługą aktora grającego tę rolę. Ale jedna osoba nie jest w stanie pociągnąć tematu bez pomocy reszty obsady, ale jak już pewnie zauważyliście, niewiele można na ich temat powiedzieć, widać wyraźnie jak wszyscy napisani są na jedną notę, właściwie nie schodzą z utartej przez scenarzystów ścieżki. 

Nie można powiedzieć, że Zaproszenie jest filmem złym, nie wkurza, nie zdarza się tu również jakieś poważne zamieszanie fabularne. Ale z drugiej strony nie ma tutaj też tych pozytywnych emocji, brak tu adrenaliny, brak energii i przede wszystkim trochę brak pomysłu. I właśnie ten brak wpływu na widza jest chyba moim największym zarzutem dla filmu, który jest przedstawiony w sposób, który nie pobudza do myślenia, nie zwraca na siebie uwagi i znika razem z ostatnim kadrem. Szkoda.

piątek, 21 grudnia 2018

"Circle", 2015, reż. Aaron Hann, Mario Miscione




Pięćdziesiąt obcych sobie osób budzi się nagle w nieznanym środowisku. Budzą się stojąc w dziwnych kręgach rozstawionych na podłodze pomieszczenia. Na środku znajduje się sfera, która reaguje na każdy najmniejszy ruch, zabijając na miejscu tego, który ośmieli się wystąpić ze swojego kółka. Nie ma wątpliwości, że ci ludzie zostali porwani, dodatkowo po wstępnej weryfikacji sytuacji orientują się, że byt, który decyduje o ich losie, nie należy do najbardziej cierpliwych. Co gorsze, porwani uczestniczą w swego rodzaju grze, w której mogą decydować poprzez głosowanie kto będzie następny. Czy uda im się przezwyciężyć wroga, którego nie widać, który ustala grę i nie daje jasnych zasad postępowania, który wydaje się być wszechmocny?

Przyznam się, że pierwsze momenty Circle do złudzenia przypominały mi Cube. Grupa obcych sobie ludzi zamknięta w nieznanej przestrzeni, muszą współpracować, żeby przetrwać. Oczywiście, skala i sposób realizacji wyróżniają dzisiaj omawiany film, ale podobieństwa są dość widoczne. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w filmie nie ma muzyki, całość wypełniają dialogi. Mimo, że film jest dość statyczny, to rozmowy między bohaterami są prowadzone dość dynamicznie, a jest to niezła sztuka zważywszy na fakt, że postacie praktycznie się nie ruszają. 



Ale, ale, to co tam tak po prawdzie się dzieje? Wydaje mi się, że jest to swego rodzaju rozprawka na temat człowieczeństwa, konkretnie jak zachowamy się w obliczu narastającego zagrożenia. W końcu nie wiadomo, kto za to odpowiada, dlaczego to robi i jakie są zasady.
W niedługim czasie zaczynamy poznawać reguły gry, co około dwie minuty zabijana jest losowa osoba. chyba zaburzą tę losowość poprzez głosowanie. I tu robi się ciekawie, ponieważ można głosować na kogokolwiek, nie trzeba mówić, na kogo się głosuje, nie trzeba skreślać listy wyborców, nikt się nie dowie kto kogo wybrał. Jeśli taka moc wpadłaby w Wasze ręce, to moglibyście uczynić? Oczywiście, jeden głos może nie zadecydować o "wygranej", ponadto głos kogoś innego może przesądzić o naszej śmierci, ale warto pochylić się nad tym tematem. W Circle oczywistym jest pytanie o moralność ludzką, o to czy będziemy kierować się dobrem jednostki czy zaczniemy działania, żeby uratować jak najwięcej osób, mniej lub bardziej nam bliskich. I chociaż początkowy szok i kompletna niewiedza powodują panikę w bohaterach filmu, tak z czasem zaczynają formować się sojusze, o losie niektórych decyduje charyzma jednostki przewodzącej danym stadem, a z czasem tylko zimna krew i brak skrupułów może uratować komuś życie.

A jak wygląda realizacja całkiem ciekawego przecież założenia? Nie sposób w tym całym minimalizmie produkcyjnym znaleźć pewien urok. Cóż, urok to może złe słowo, ale chodzi tu przede wszystkim o to, że sceneria nie rozprasza, na pierwszym i drugim planie stoją wyłącznie postacie, choć z jednej strony jednowymiarowe, tak wydaje mi się, że nie ma tu niepotrzebnych komplikacji. Wszystko ma opierać się na dialogach, na drobnych gestach, zwłaszcza w sytuacji gdy nie można wykonać większych niż pół kroku ruchów. I choć w końcowych scenach prawie żałowałem, że spędziłem czas na oglądaniu Circle, tak nie zakończyło się to kliszowo, za co jestem wdzięczny twórcom, choć mogliby sobie już darować ostatnią scenę poza statkiem.

Niemniej jednak polecam seans, mnie film pozytywnie zaskoczył, widać że budżet nie dopisywał, mimo wszystko udało się tutaj stworzyć całkiem wciągające widowisko. Film nie jest bardzo długi, więc zapraszam do Netflixa, nie pożałujecie.