środa, 29 czerwca 2016

"Życie po życiu" ("After.Life"), 2009, reż. Agnieszka Wójtowicz-Vosloo

Ach, jakże miło powrócić do tego, co się uwielbia. Nie ma nic przyjemniejszego, aniżeli porządnie się rozczarować, prawda? Filmy, które dużo sobą obiecują, powinny zajmować osobną sekcję w każdym sklepie, na każdej stronie internetowej, ba, na prywatnych seansach powinno ostrzegać się współwidzów: Spokojnie, to nie tak jak myślicie . Z drugiej jednak strony, czyż nie łatwiej (patrząc z perspektywy reżysera) iść na fabularną łatwiznę? Nie trzeba odbywać tych wszystkich zagmatwanych dyskusji o zawiłościach scenariusza, serwujemy filmowy fast food, tu nie ma miejsca na przyjemności. A nawet jeśli jest, to dość szybko widzowi się to odbije.
Do czego piję? Życie po życiu ma bardzo obiecujący zarys. Otóż Anna (w tej roli Christina Ricci) ulega wypadkowi samochodowemu, w którym traci przytomność. Budzi się w zakładzie pogrzebowym prowadzonym przez Eliota Deacona (Liam Neeson). Eliot informuje Annę, że ta zmarła w wypadku, a zadaniem mężczyzny jest przygotowanie jej do przejścia do następnego życia (życia po życiu? Spryyyyytne). Kobieta nie wierzy w to, co słyszy, rozpoczyna się więc gra, z pozoru przynajmniej intrygująca.

Dla pani Wójtowicz-Vosloo jest to pełnometrażowy debiut, i to dość późny, ponieważ ostatnie swoje dzieło wydała na świat aż 8 lat temu (do tego była to krótkometrażówka). Nie stała jednak na straconej pozycji. Christina Ricci, Liam Neeson i Justin Long to niemal gwarant sukcesu. O ile nie da im się do pracy tak biednego i oklepanego scenariusza. A szkoda, spodziewałem się raczej dialogu pomiędzy Anną a Eliotem, czegoś w rodzaju metafizycznej rozmowy z delikatną otoczką horroru. Któż bowiem nie boi się tego, że zamiast trafić do nieba/piekła/następnego życia, trafi na stół w zakładzie pogrzebowym w sytuacji bez wyjścia, gdyż trzeba pogodzić się z własną śmiercią, wziąć ją w ramiona i zaakceptować. Zamiast ambitnego podejścia do tematu mamy tu standardowy motyw seryjnego mordercy i jego gry z ofiarą. Eliot co raz dosadniej uświadamia Annie, iż ta rzeczywiście nie żyje, a to że mężczyzna rozmawia ze zmarłymi jest jego nadnaturalną umiejętnością. I choć z początku Anna kompletnie nie wierzy w to co się dzieje, to z czasem zaczyna docierać do niej możliwość faktycznego zejścia z tego świata.
Jakkolwiek nie rozmawiać, czy też nie pisać, o tym filmie, w zasadzie nie da się go zaspoilerować w żaden sposób, gdyż film przez cały 104-minutowy czas trwania nie próbuje ani na chwilę nas zwieść, nie ma tu miejsca na domysły, od początku wiadomo, co i jak oraz, co najgorsze, co będzie dalej się działo. After.Life jest tak przewidywalny, że daję Wam 10 minut zanim rozgryziecie zagadkę podaną przez reżyserkę (oraz scenarzystkę przy okazji). A szkoda, bo obraz nie jest pozbawiony zalet. Podoba mi się pewien minimalizm scenograficzny, zwłaszcza w scenach konfrontacji Anny z Eliotem. Liam Neeson jest idealnym wyborem do roli przedsiębiorcy pogrzebowego/seryjnego mordercy. Zimny i niezwykle skrupulatny ani na chwilę nie poddaje się panice, na chłodno analizuje każdy moment pojedynku ze swoim przeciwnikiem. Christina Ricci również profesjonalnie podeszła do swojej roli, widać, że współpraca pomiędzy tymi aktorami układała się nadzwyczaj dobrze. Bardzo fajnie wypada zarówno Chandler Canterbury, jak i jego postać, a zwłaszcza motyw symbolicznego przekazania pałeczki przez Eliota. Ale to wszystko, jeśli chodzi o dobre strony. Postać Justina Longa jest sztampowa do bólu, więc i sam Long nie mógł z tego zbyt wiele wycisnąć. Całe szczęście, że After.Life nie sili się na niepotrzebne straszaki, przyznać trzeba (z żalem i cieniem radości jednocześnie), że fabuła prowadzona jest płynnie, tempo filmu jest rozsądne, jak na jego tematykę.
Dlatego właśnie tak bardzo jest mi żal, że szansa na porządny, psychologiczny film została tak boleśnie zaprzepaszczona. After.Life jest filmem średnim, niczym się nie wyróżnia i rozczarowuje. Szkoda również, że nie udało się przełamać fatum, które ciąży nad horrorem, który obecnie ani nie straszy, ani nie proponuje widzowi czegoś nowego, żeby sama myśl o temacie podejmowanym przez twórcę wywołała dreszcz emocji. No, przynajmniej nie odwala takiej głupoty, jaką zrobił The Boy
Do następnego.