czwartek, 25 stycznia 2018

"Wojownicze żółwie ninja" ("Teenage Mutant Ninja Turtles"), 2014, reż. Jonathan Liebesmann

Nie zawsze oglądam horrory (szok!), czasem przy okazji jakiegoś leniwego wieczoru zdecyduję się na obejrzenie filmu, i choć w zalewie mainstreamowego (chodzi o największe stacje TV, które jako najnowszy film rozumieją 4-letnią produkcję) barachła dominują powtórki i kabarety (które swoją drogą lubię, ot, na wieczory w których nie chce się specjalnie myśleć), to czasem coś zwróci moją uwagę. Nie ukrywam, że Wojownicze żółwie ninja oglądałem jako bajkę i to dość często, mało tego, miałem pluszowego Leonardo przez długi czas, poza tym animacja była fajna, żywa, na luzie, w sam raz dla młodego umysłu. W ostatnich latach kinematografia dorobiła się kilku dość niepokojących trendów. Po pierwsze, wszystko musi być live action, wszystko musi wyglądać jak najbardziej realnie i choć to w sumie żadna nowość, tak wydaje mi się, że trzeba albo odpowiednio się do takiego zadania przygotować, albo przynajmniej porządnie to przemyśleć. Niestety, jako, że myślenie w Hollywood najwidoczniej jest zabronione, co i rusz dostajemy różne kwiatki, najbardziej takie "dzieła" dotykają tych, którzy dorastali ze swoimi ulubionymi bohaterami. Mnie osobiście najbardziej dotknęło to przy okazji Dragonball: Ewolucja, o którym już pisałem i ani słowa więcej na ten temat nie powiem, bo i nie o tym dziś rozmawiamy.
Po drugie, wszystko teraz musi być takie mroczne, poważne, gdzieś na skraju kina młodzieżowego i pełnoprawnej produkcji dla dorosłych, jak by nie można było już opowiedzieć jakieś lekkostrawnej historii, żeby w sobotni wieczór otworzyć chipsy i po prostu dobrze się bawić. Nie, nie możemy dobrze się bawić, musimy przeżywać rozterki i dramaty prezentowanych nam postaci, musimy być przytłoczeni atmosferą, stawką muszą być losy całego świata, no i historia poza happy endem powinna położyć podwaliny pod ewentualne kontynuacje.
Po trzecie, Michael Bay, kurtyna. Nie żebym gościa specjalnie nie lubił, uważam że seria Transformers jest bardzo efektowna, ale także bardzo durna, gdzie eksplozjami i przez "slow-motion" stara się zakrywać miałkość fabularną. Bay jest tutaj producentem, czuć więc na odległość jego "wizję", nawet Shredder wygląda jak kolega Megatrona. Stawiając na stołku reżyserskim kogoś innego niż samego siebie, Michael Bay nie mógł powstrzymać się od maczania paluchów w filmie, co skutkuje filmem miałkim, niezbyt zabawnym, przy którym ubaw miał chyba tylko on. Serio, gdyby nie żółwie, pomyśleć można, że oglądamy kolejną część Transformers, tylko na mniejszą skalę. Oczywiście, Teenage Mutant Ninja Turtles to jeden z tych filmów, który miał być "nowym początkiem" (wiem, masło maślane, ale wg mnie idealnie opisuje sytuację) dla braci wychowanych przez mistrza Splintera, jednak nie oznacza to, że ma być tak nieciekawie. Zawsze podobało mi się to, że mimo czterech tak odrębnych charakterów, w bajce udało się stworzyć tak fajny klimat. To całe kopanie tyłków przez zmutowane żółwie było zabawne, postaci nie były nudne, nawet Rafael mimo bariery, którą zawsze starał się wokół siebie tworzyć, był częścią paczki, w końcu braci się nie traci.
Fabuła jest nieistotna, serio. Klan Stopy przejmuje kontrolę nad miastem, dzieje się źle, w końcu tajemniczy ktoś zaczyna z nimi walczyć. Shredder się wkurza, współpracuje z naukowcem, dostaje strój Decepticona i próbuje skopać żółwie tyłki. Nie udaje mu się, bo choć momentami bracia w siebie wątpią, to koniec końców udaje im się znaleźć porozumienie i wspólnie zwalczają zagrożenie. Jest tam jeszcze jakiś wątek ludzki, ale podobnie jak w Transformers jest on kompletnie nieistotny, więc darujmy sobie. Zastanawiające jest natomiast to, jak można było tak prosty koncept po prostu popsuć i uczynić z tego nudny oraz męczący seans. Mało się w tym filmie na prawdę dzieje, co jak na (mimo wszystko) kino akcji jest zdumiewające, podczas oglądania na prawdę są momenty, w których szuka się jakiegoś zajęcia.
Inna sprawa, film jest po prostu brzydki, ciemny ("mroczny" zabrzmi jak gruba przesada) i jakby kompletnie nie w klimacie TMNT. Żółwie przy pierwszym spotkaniu wyglądają po prostu przerażająco (ktoś kto wpadł na pomysł, żeby zdejmowali swoje maski, powinien niczym Alex w Mechanicznej Pomarańczy oglądać tę scenę do śmierci), a zanim zdołamy się jakimś cudem do tego przyzwyczaić (no bo jedyne, za co tak na prawdę można pochwalić modele postaci to fakt, że ich fizyczność całkiem wiernie oddaje cechy ich charakterów), to film się kończy, bo finałowe starcie jest tak krótkie i nieciekawe, że aż boli. Poza tym, skoro fabuła sugeruje jakieś niesamowite zagrożenie dla miasta/ludzkości, to warto by może sprowokować widza do tego, żeby zaczęło mu zależeć na odwróceniu nieszczęsnego losu. Mnie tam było wszystko jedno, bo o skażeniu, które groziło mieszkańcom miasta, zapomniałem tak szybko, jak szybko zostało to zagrożenie przedstawione.
Powstaje więc pytanie, "czy coś w filmie działa?". Otóż TMNT przypomina wrak niegdyś pięknego, sportowego samochodu, z którym mamy świetne wspomnienia, a który z wiekiem co raz bardziej wysiada, zżera go rdza, odpadają poszczególne części, a wyciek płynów traktujemy z pobłażaniem. Auto jednak jeździ, a my tylko ze względu na sentyment nie wyrzucamy go na śmietnik, a im większa liczba mechaników się nim zajmuje, tym w zasadzie jest gorzej (filmem zajęło się trzech scenarzystów). Trochę boję zabrać się za sequel, ale nadzieja na lepsze chwile z żółwiami trochę mnie motywuje. Ale tylko trochę.