środa, 18 listopada 2015

"American Horror Story" (2011- ) reż. Brad Falchuk, Ryan Murphy, sezon pierwszy, "Murder House"

Trzeba przyznać, że pojęcie "serial grozy" jest wielu fanom gatunku niemal obce, mniej więcej jak "wybitny found footage". Mało jest bowiem takich produkcji, które wciągały w swój świat od pierwszego do ostatniego odcinka, które klimatem oferowało doznania porównywalne do dobrego filmu pełnometrażowego, i to co tydzień. Na palcach jednej ręki mogę policzyć tytuły takie jak Miasteczko Twin Peaks, Opowieści z krypty, Z Archiwum X (zdaje się mój ulubiony serial, który oglądałem młodym pacholęciem będąc) oraz nieco młodzieżowa Gęsia Skórka. Oczywiście, ktoś może mi podsunąć jeszcze kilka równie dobrych seriali, lecz wyżej wymienione podałem jako te, które najbardziej zapadają w pamięć i przychodzą do głowy jako pierwsze w rozmowach o serialach grozy. Po latach stagnacji nadszedł XXI wiek, a w raz z nim nowa fala seriali, Supernatural, True Blood, Masters of Horror (które jako zbiór nowelek sprawdza się nieźle, odcinki są robione na prawdę przez najlepszych, jednak ich jakość pozostawia czasem sporo do życzenia, o tym kiedy indziej) czy obecnie The Walking Dead. Mnie najbardziej zaciekawił "American Horror Story", serial twórców, którzy niejednokrotnie mieli okazję ze sobą współpracować. Fakt, niekoniecznie w klimatach grozy, choć gdybym miał wypowiadać się o "Glee" (a raczej trzech odcinkach, które widziałem), to faktycznie poziom tego tworu jest przerażający. AHS to niewątpliwie powiew świeżości, ale również ogromny dla mnie problem. Każdy sezon jest tak oryginalny i różnorodny, jednocześnie tak bardzo do siebie podobny, że nie wiedziałem na początku czy napisać jeden, czy też cztery osobne teksty. Postawiłem na drugą opcję, dlatego też w tym miesiącu postaram się o wszystkim powoli i spokojnie opowiedzieć. Tymczasem...

Jesteśmy świadkami opowieści o rodzinie Hammondów. Ben oraz Vivien próbują naprawić swój związek, którego fundamenty zostały mocno naruszone przez mężczyznę. W raz z ich nastoletnią córką Violet przeprowadzają się do starej, lecz świeżo wyremontowanej posiadłości. Niedługo także poznają sąsiadów oraz byłych właścicieli rezydencji, Langdonsów: Constance oraz Tate'a i Adelaide, dzieci kobiety. Wkrótce dom ukazuje swe mroczne sekrety. Jednym z nich jest obecność duchów zmarłych lub zamordowanych w domu. Duchy jednak nie są duszami, które zbłądziły. Każdy z nich czegoś chce i nie każdy ma dobre zamiary...
Jednym ze znaków rozpoznawczych serii jest mieszanie w głowie widza, co udaje się niemal perfekcyjnie. Tu twórcy dorzucą wątek, tu nową postać, tu małą retrospekcję, wszystko bardzo fajnie ze sobą współgra. Absolutnie FENOMENALNA jest tu Jessica Lange, absolutna gwiazda AHS. Choć jej talent doceniłem dopiero w drugim sezonie, nazwanym "Asylum" (w mojej opinii najlepszy sezon serialu), to i tutaj jest niesamowita. Pokazując cały wachlarz emocji potrafi swoją grą opowiedzieć o trudnej przeszłości, jej niełatwych relacjach z córką, a także o synu (cały wątek Tate'a jest niezłym synonimem matczynej miłości), który próbuje odnaleźć własną drogę w życiu. No właśnie, Tate, grany przez Evana Petersa (kolejna gwiazda AHS, absolutne czapki z głów), to młodzieniec o, powiedzmy, dość niestabilnej psychice. Dowiadujemy się nieco później, że to on stał za masakrą w swojej szkole średniej oraz że został zastrzelony we własnym domu przez oddział policji. Co więc robi w domu Violet? Tu też dowiadujemy się o tym, że duchy zamordowane w "Domu Morderstw" nie odchodzą na zawsze, nie idą do nieba lub piekła, lecz zostają tu na zawsze.
Jak daleko idzie moje uwielbienie dla dwójki wyżej wspomnianych aktorów? Na razie dość powiedzieć, że są niekwestionowanymi gwiazdami w każdym kolejnym sezonie (przyznać trzeba, że Evan jest w trzecim sezonie trochę na marginesie, a pani Lange nie ma w piątym sezonie), to oni przyciągają największą uwagę nawet gdy scenariusz nieco bierze w łeb. O czym mówię? O niekonsekwencji w prowadzeniu historii przez panów Falchuka i Murphy'ego. W "Murder House" w pewnym momencie pojawia się zbyt dużo duchów, każdy czegoś chce i w zasadzie nie wiadomo potem, kto i po co w domu przebywa, celem niektórych jest zemsta, niektórych miłość, a niektórzy po prostu tam są. I to jest główny zarzut w kierunku AHS:MH, po intrygującym początku, wprowadzeniu zamieszania w mojej głowie, zainteresowaniu mnie poczynaniami postaci, dostaję mało strawne i rozczarowujące zakończenie.
Skoro więc tak bardzo narzekam na scenariusz, to dlaczego wychwalam ten serial pod niebiosa? Bo warto. Przede wszystkim sceneria jest uroczo niepokojąca tzn. przyciąga, ale niepokoi, zwłaszcza gdy zaczynamy się dowiadywać, co ma miejsce w tym domu. Scenariusz przez większość sezonu także jest bardzo solidny, dopiero pod koniec szala przechyla się na korzyść dramatu i ten motyw niestety dominuje w konkluzji każdej serii. Niestety dla mnie jako fana horroru, spodziewałem się czegoś innego, widać, że twórcy mocno wyhamowali swoją wyobraźnię. Pochwalić należy muzykę, zarówno utwory jak i zwykły ambient mocno działają na psychikę widza, jednocześnie doskonale wpasowując się w wydarzenia na ekranie.
Z całego serca polecam zapoznanie się z pierwszym sezonem American Horror Story. Jest to rewelacyjne świadectwo tego, że można nakręcić dobry i trzymający w napięciu serial grozy. Niepokoi tylko zamiłowanie duetu reżyserskiego do dramatu, o czym przy okazji recenzji drugiego sezonu. Tymczasem cieszcie się sezonem pierwszym, bo warto.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Po Godzinach: One Finger Death Punch (2014)

Na filmach świat się nie kończy, to dość oczywiste stwierdzenie, sam nie spędzam swoich dni na maniakalnym oglądaniu horroru (choć nie twierdzę, że nie zdarza się dzień, w którym oglądam trzy czy cztery filmy z rzędu), uwielbiam gry wideo. Czy na pececie, czy na X360, fajnie jest usiąść i spędzić trochę czasu z tym nieco bardziej interaktywnym medium. O różnicach między graniem a oglądaniem filmów poświęcono już mnóstwo tekstów i myślę, że sami moglibyście stworzyć sporą listę, oczywiście warunkując ją własnymi preferencjami. Najbardziej zadziwiają mnie takie gry, które mimo swojego minimalizmu (budżetowego, stylistycznego, dźwiękowego itd.) potrafią przyciągnąć przed ekran monitora i spowodować niespotykany dotąd opad szczęki. One Finger Death Punch to właśnie taki tytuł, ale od początku.
OFDP czerpie z najlepszych tradycji stick-figure'owych animacji, dodaje MNÓSTWO akcji, klepie milion plansz i wrzuca gracza w sam środek tego chaosu. Chaosu jednocześnie cholernie efektownego, ponieważ mimo potężnego momentami nagromadzenia przeciwników, nadal kontrolujemy sytuację, obserwując wszystkie graficzne fajerwerki, jakie przygotowało dla nas studio Silver Dollar Games. Chaos ten jest również oswojony dwoma przyciskami myszy. Tak, cały schemat sterowania sprowadza się do lewego przycisku myszy, gdy przeciwnicy nadchodzą z lewej strony naszego awatara, a także z prawego przycisku myszy, gdy przeciwnicy nadchodzą z prawej. Proste, genialne, a jak straszliwie wciąga można się przekonać tylko grając. Choć nie wypada się dziwić, w końcu animacje typu Xiaoxiao oglądało się z bananem na twarzy, podziwiając kunszt animatorów i płynność akcji. Tu jest tak samo, podlewane jest to dodatkowo bardzo efektownymi i brutalnymi zbliżeniami (można np. wybić wrogowi serce z klatki piersiowej, choć akurat na sam rodzaj animacji nie mamy żadnego wpływu, jest to taka nagroda od twórców), kilkoma rodzajami broni oraz ciekawymi znajdźkami (np. Kula śmierci).
Mając do dyspozycji dość ubogie środki gameplay'owe, Silver Dollar Games postawiło w swym produkcie na różnorodność plansz. I tak mamy zwykłe plansze zwane Mob Round, w których po prostu bijemy nadchodzących wrogów, mamy również Multi Round (4 rundy po 15 wrogów w tej samej "kombinacji", w każdej kolejnej rundzie zmienia się prędkość rozgrywki), Boss Round, Time Attack Round, plansze w których trzeba zniszczyć odpowiednią ilość elementów otoczenia, poziomy w których bronimy się przed ekwipunkiem rzucanym przez wrogie postacie, czy wreszcie takie plansze w których do dyspozycji na każdego wroga dostajemy na raz jeden sztylet lub bombę. Najlepsze rzeczy zostawiłem jednak na koniec. Trzy najbardziej epickie tryby rozgrywki w całej grze. Oto Survival Round, w której gramy tak długo, na ile starczy nam 10 "żyć" (tzn. liczby ciosów, które możemy przyjąć "na klatę"). To jeszcze nic, ponieważ dostępne są plansze w trybach Nunchaku Round i Light Sword Round. W obu tych trybach przeciwnicy kładzeni są jednym ciosem, ale to co dzieje się w tle oraz muzyka jaką słyszymy powodują niesamowity wzrost adrenaliny, zwłaszcza przy szybko nadchodzących wrogach.
I wydawać się może, że właśnie tu leży sukces One Finger Death Punch, absolutny luz w tworzeniu, prostota rozgrywki i nieprawdopodobny fun, który płynie z każdej minuty spędzonej w grze. Dodatkowo każdy poziom trwa około 3-5 minut, można więc przysiąść do tytułu, pograć chwilę ot tak, na rozgrzewkę, lub w oczekiwaniu.
Serdecznie polecam, gra kosztuje 4,99 euro i jest dostępna na Steamie oraz Xbox 360.