niedziela, 29 grudnia 2013

"Naznaczony" ("Insidious"), 2010, reż. James Wan

Głównym powodem, dla którego piszę ten tekst, jest niesamowity hype (zjawisko hype występuje wtedy, kiedy widownia niesamowicie nakręca się na dowolne medium, w tym przypadku film) spowodowany premierą "Naznaczonego 2". Absolutnie każdy, z kim miałem okazję rozmawiać i kto widział trailer tego filmu, ekscytował się tym, że ten horror będzie absolutnym hitem. Natomiast większość osób pytana o to, czy obejrzała część pierwszą, przecząco kiwała głową. Nie oglądałem zwiastuna, ale tylko dlatego, że nie oglądam ich w ogóle, nie lubię ich, stanowczo za dużo obiecują dając zdecydowanie za mało w końcowym rozrachunku. Normalnie nie obejrzałbym również filmu, nie lubię historii o nawiedzeniach i egzorcyzmach (patrzę na Ciebie, "Obecność"), poza tym wydaje mi się, że obecnie mamy ich przesyt i stają się one nudne (normalna oznaka czasów, weźmy lata 80. czy czasy obecne i horror azjatycki). Pozytywne wrażenie wywarł na mnie "Sinister", który jako jeden z niewielu nowych filmów potrafi nastraszyć.
Film opowiada o małżeństwie, Renai i Joshu Lambertach (odpowiednio Rose Byrne i Patrick Wilson), którzy razem z trójką dzieci (Daltonem, Fosterem i malutką Cali) wprowadzają się do nowego domu. Podczas eksploracji strychu Dalton spada z drabiny i uderza się w głowę. Następnego ranka okazuje się, że chłopiec zapadł w śpiączkę, natomiast lekarze nie mają pojęcia co z tym zrobić. Niedługo potem Renai jest świadkiem aktywności paranormalnej w domu (dziwne hałasy, tajemnicze postaci w oknach), czemu Josh nie daje wiary. Ostatecznie małżeństwo zaprasza medium, starą przyjaciółkę matki Josha, aby sprawdziła co się dzieje. To, co odkryje Elise, zmieni życie Lambertów w koszmar...
Więcej trzeba zobaczyć samemu, aczkolwiek nie ma co liczyć na sensacyjny zwrot akcji, fabuła nie odbiega prawie niczym od standardowych rozwiązań historii o nawiedzeniach, nieco nowym jest może to, że Josh odbiega od schematu przestraszonego rodzica zdanego na łaskę mediów, egzorcystów czy kogokolwiek związanego z tematem. I na tym powiewy świeżości się kończą, reszta to już schemat: sielankowy początek, początkowe nawiedzenia, intensyfikacja, medium zewnętrzne, koniec. Niech mi ktokolwiek z ręką na sercu powie, że nigdy czegoś takiego nie widział np. w "Egzorcyście" czy we wspomnianej "Obecności". Nie jest jednak złym korzystanie z utartych schematów, gorzej, jeśli nie potrafi się ich wykorzystać na swoją korzyść. James Wan niewątpliwie posiada talent do pisania historii (scenariusze do "Piły" oraz "Piły 3" doskonale to potwierdzają, ale zarówno "Martwa Cisza" jak i "Naznaczony" pokazują, że za kamerą Wan niespecjalnie wie, co robić. Podręcznik opanował na piątkę, oba te filmy cechuje przywiązanie do schematów konstrukcyjnych dla historii o duchach, jednak, żeby przestraszyć, zwłaszcza dzisiejszego widza, trzeba czegoś więcej.
I to jest główną wadą tej produkcji. Poza tym większość rzeczy jest na prawdę w porządku, można powiedzieć, że jest to podręcznikowo napisany horror, napięcie budowane jest nieźle, postaci da się lubić (choć szkoda, że pozostała dwójka rodzeństwa odgrywa tak znikomą rolę), a i zakończenie z motywem Wędrowca jest zrobione przyzwoicie i to tanim kosztem (budżet całego filmu wyniósł ok. 1,5 mln dolarów). Co do samego zakończenia, to w końcu ktoś ma odwagę, żeby skończyć swój film cliffhangerem, no ale gdy za kamerą zasiada mistrz tego typu końcówek ("Piła", ktokolwiek?), nie ma się co dziwić.

Ogólnie rzecz ujmując, "Naznaczony" z pewnością nie zasługuje na miano hitu, nie potrafi wzbić się ponad wyżyny przeciętności, całość ratuje zakończenie i nadzieja na lepszą kontynuację (co, czytując recenzje w sieci, może się nie wydarzyć). Nie skreślałbym jednak tego filmu, dajcie mu szansę i oceńcie sami. Średniak

sobota, 28 grudnia 2013

"Stitches" (2012), reż. Conor McMahon

Brytyjskie gore miałem okazję gościć przy okazji recenzji "Inbred" (TUTAJ). W tamtym filmie zręcznie zmieszano brutalną przemoc z niesamowitym brytyjskim humorem. Niedawno w moje ręce trafił kolejny obraz z tego nurtu, "Stitches", w którym główną rolę gra brytyjski komik, Ross Noble. Z reguły nie jestem dobrze nastawiony do filmów kręconych przez komików, ponieważ myślą oni, że jeżeli w stand-upie im wychodzi, to przecież nie ma nic prostszego niż przeniesienie tego humoru na taśmę filmową. Cóż, klapy "Rovera Dangerfielda" oraz większości filmów z Robinem Williamsem pokazują, że nie jest to takie proste, jak by mogło się z początku wydawać. Nurkując w czarną komedię z elementami gore Ross Noble postawił poprzeczkę jeszcze wyżej, ponieważ jego zadaniem było rozbawić publiczność pokazując jednocześnie brutalność mordercy, w dodatku przebranego za klauna. I muszę przyznać, udało mu się.
Stitches jest klaunem zarabiającym na alkohol i narkotyki poprzez zabawianie dzieci na przyjęciach urodzinowych. Powiedzieć, że nie lubi swojej pracy, byłoby zbyt delikatne, dlatego właśnie wykonuje swoją pracę na tyle niechlujnie, na ile tylko da radę. Nie podoba się to dzieciom na urodzinach Toma (Tommy Knight), czemu dają wyraz wycinając klaunowi różne psikusy. Jeden z nich kończy się tragicznie, klaun ginie (w okolicznościach niezwykle groteskowych i przezabawnych jednocześnie), przez co Tom panicznie boi się klaunów. Lata później, gdy Tom przełamuje strach i wyprawia urodzinową imprezę, Stitches powraca do życia, żeby mścić się na tych, którzy przyczynili się do jego śmierci...
Gore przybiera różne formy, od początku jego istnienia ten odłam horroru był traktowany jako próba przełamania pewnych tabu panujących w kinie lub jako nowa forma pokazania przemocy, która w kinie, a zwłaszcza w horrorze, była obecna od zawsze. Połączenie tego z komedią ma dwojaki cel: z jednej strony złagodzenie strachu poprzez śmiech, ale warto też zauważyć, że gdy śmiejemy się oglądając przemoc w jakiejkolwiek formie, zaczyna to wywoływać w nas pewien dyskomfort, poczucie, że coś tu jest nie tak. W "Stitches" idziemy pierwszą ścieżką, przyczyna wszelakich zachowań jest absurdalna, klaun powracający do życia, żeby się mścić. W końcu niewielu jest na świecie ludzi, którzy baliby się tych wesołych, wiecznie nas rozbawiających osobników (no, chyba, że przeczytali "To" Kinga), stąd też dziwnie patrzy się na klauna mordującego nastolatków. Jednocześnie film doskonale wpisuje się w formułę slasherów, stereotypowi do bólu nastolatkowie na imprezie, zemsta zza grobu (Piątek Trzynastego, Koszmar z Ulicy Wiązów), seks, alkohol itd. itp. Na szczęście film nie próbuje czarować wymyślnymi środkami artystycznymi, od początku jest śmiesznie, brutalnie, tak po brytyjsku. Sceny morderstw są groteskowe, wystarczy przytoczyć jedną, podczas której Stitches pokazuje wariację sztuczki z wyciąganiem królika z kapelusza zamieniając ów kapelusz na... przełyk jednego z nastolatków. Nie byłoby w tym może nic zabawnego, na szczęście sytuację ratują komentarze klauna, przydaje się tu doświadczenie sceniczne Noble'a ("You must have hair (w wymowie hare- zając) in your throat" jest doskonałym przykładem humoru w filmie).
Nie warto wspominać o oczywistych wadach filmu, najdziwniejszy jest dla mnie cały ten kult klaunów, którzy przechowują dusze (?) swoich towarzyszy w jajkach. Ogółem obraz wygląda nieźle, dialogi są typowe dla slasherów, ale w tego typu filmie to akurat jakoś uchodzi. Polecam "Stitches" każdemu, kto szuka odskoczni od mainstreamowego kina i jednocześnie chce się dobrze bawić, patrząc jak klaun-morderca wyrywa komuś wnętrzności, jakkolwiek by to nie brzmiało.
Polecam

piątek, 27 grudnia 2013

"Mama" (2013), reż. Guillermo del Toro

Guillermo del Toro to moim zdaniem mistrz robienia "baśniowych horrorów". "Labirynt Fauna", "Nie bój się ciemności" czy "Sierociniec" to najlepsze przykłady tego, że można zrobić grozę, dzięki której można sprawić, że dzieci zaczną fascynować się gatunkiem. Wiem, jak brzmi termin "baśniowy horror", ale "Mama" dobitnie pokazuje, że taki nurt istnieje i coraz mocniej zaczyna wyróżniać się w kinematografii.
Film opowiada historię dwóch dziewczynek, Victorii i Lily, które zostawione w lesie na 5 lat, trafiają pod strzechę Annabel i Lucas'a (brata ojca dziewczynek) w celu wprowadzenia do społeczeństwa i znalezienia kochającego domu. Zadanie idzie całkiem dobrze, zwłaszcza w przypadku starszej Victorii, która lepiej asymiluje się z nową sytuacją. Okazuje się jednak, że razem z dziewczynkami do domu przybył jeszcze ktoś. Ktoś, komu nie podoba się to, że siostry mogą pokochać kogoś innego..
Dzieci to trudny materiał, szczególnie te młodsze, które nie bardzo jeszcze wiedzą, co to znaczy aktorstwo. Jeszcze trudniej sprawa wypada w przypadku horrorów, w których w zależności od charakteru granej postaci, należy od małego aktora wymagać różnej palety emocji, zachowań i działań. Weźmy za przykład "Omen", w którym Harvey Stephens grający Damiena wywiązał się ze swej roli znakomicie, uosabiając zachowaniem Antychrysta, wiarygodnie utrwalając sylwetkę dziecka jako złego omenu w kinematografii (co innego, że po Omenie Stephens wystąpił tylko w dwóch filmach w tym, w remake'u Omenu w 2006 roku). Potem jednak, poza kilkoma wyjątkami (najbardziej chlubnym przykładem jest chyba film pt "Dzieci Kukurydzy" i jego liczne kontynuacje) dzieci w horrorze były raczej odsuwane na margines i to nie bez przyczyny. W czasach, w których królował Omen (1976, dwa lata później powstanie "Halloween"), wykształcał się nowy gatunek grozy, więc nie było raczej miejsca dla małoletnich w horrorze. No bo jak zabić dziecko, szczególnie w slasherze? Nie mieściło się to wtedy w głowie, nawet teraz ciężko jest to sobie wyobrazić, mimo wszechobecnego przyzwolenia na łamanie różnego rodzaju tabu.
Ciężko jest też zakwalifikować "Mamę" jako horror, nawet na plakacie promocyjnym widnieje hasło "Niesamowity thriller" (choć wierząc polskim tłumaczom/specom od PR można kiepsko wyjść w końcowym rezultacie) i tak po prawdzie to nawet jako thriller "Mama" raczej się nie sprawdzi. Pierwsza scena, w której brat głównego bohatera po krachu na giełdzie jedzie do opuszczonego domku w lesie, by tam zabić swoje dwie córki i popełnić samobójstwo jest mocna, pokazuje dramat człowieka, który stracił wszystko i nie będzie w stanie zapewnić swojej rodzinie dachu nad głową. Nie udaje mu się zabić dziewczynek, powstrzymuje go Mama, skracając jego męki. Mama, będąc duchem (oczywiście z tragiczną, pokręconą przeszłością), doskonale pasuje do definicji horroru w tym filmie, jednak reszta bardziej przypomina mi dramat rodzinny. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, oprócz kilku straszaków (mniej lub bardziej subtelnych, spełniają one jednak swoją rolę), mamy zmagania Anabel (Lucasa praktycznie do końca filmu eliminuje Mama, więc nie spełnia on żadnej roli, oprócz sprowadzenia Victorii i Lily do domu, nawet w finale jest workiem treningowym) z dziećmi, jej próbami dotarcia do dziewczynek, co kończy się pośrednim sukcesem. Mało w tym jednak horroru, czy też thrillera, wszystko jedno.
Bardzo podobały mi się retrospekcje. Krótkie, lecz zrealizowane w unikalnym stylu scenki świetnie pokazują tragiczną historię Jean Podolski, która nie chcąc nikomu oddać swojej córeczki (jako pacjentka zakładu psychiatrycznego nie mogła jej wychowywać), skacze razem z nią z klifu. Prosty przekaz, dobry środek artystyczny. Sama kreacja Mamy, stworzona przez Javiera Borteta, chorego na syndrom Marfana (jako, że nie będę w stanie tego wytłumaczyć odsyłam Was TUTAJ) jest dla mnie osobistym plusem, ponieważ udowadnia potęgę prawdziwych efektów nad tymi CGI (jedynie włosy Mamy są zrobione komputerowo). Plusy zdecydowanie należą się również za zakończenie, które znowu pomimo dramatycznego akcentu, może się podobać. Jest baśniowe, ale mimo wszystko słodko-gorzkie, ponieważ każdy coś zyskuje, również Mama. Bardzo podobała mi się również scena, w której doktor Dreyfus, badający zachowanie dziewczynek, wchodzi do tego samego opuszczonego domku, w którym rozgrywa się początkowa scena filmu.
Koniec końców, "Mama" to bardzo solidny film. Fabuła, mimo że trąci dramatem rodzinnym, jest dobra, efekty specjalne nienachalne, a samo zakończenie zasługuje wg mnie na uwagę. Polecam raczej do obejrzenia samemu bądź w bardzo wąskim gronie ludzi, którzy nie będą wyśmiewać każdej kolejnej sceny. Warto.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Historia horroru- cz.1

Za pierwszy oficjalny horror uznaje się „Studenta z Pragi” Stellana Rye. Jego premiera miała miejsce 22 sierpnia 1913 roku w Berlinie. Zanim jednak przejdziemy do tego dzieła, cofnijmy się trzy lata wstecz, do roku 1910. Jeszcze w epoce kina jarmarcznego powstał film, który przyciągnął uwagę krytyków i do dzisiaj jest białym krukiem kina grozy. Mam tu na myśli „Frankensteina”, wyprodukowanego przez studio Thomasa Edisona.

Trzeba tu mieć na uwadze, że adaptacje największych dzieł literatury grozy miały się świetnie w początkach kina, w związku z tym nie dziwi taki wysyp tytułów. Na samym motywie „Fausta” Goethego powstało 12 filmów, i to tylko w latach 1896-1911. Film James’a Searle’a Dowley’a, który uważał się za pierwszego reżysera filmowego, nie zaskakuje w warstwie fabularnej, w końcu to dość wierna adaptacja książki Mary Shelley, reżyser natomiast proponuje kilka ciekawych rozwiązań technicznych. Warto zwrócić uwagę na to, że sceny w filmie są nakręcone z użyciem różnych filtrów. I tak sceny z założenia groźne, takie jak np. narodziny Monstrum, są zrobione w tonacji sepii i ciemnego brązu, a sceny radosne np. spotkania Frankensteina z narzeczoną w kolorach jasnych i mocno oświetlonych. Cieszy oko także scena powstawania potwora, gdzie wykorzystano taśmę puszczoną od tyłu, a także scena z lustrem, gdzie kamera pokazuje wchodzącego do pokoju potwora w lustrze oraz siedzącego w fotelu naukowca. Niby nic, ale jak na standardy tamtych czasów był to znak kunsztu reżyserskiego. W tym i w dużej części filmów niemych widać zarówno wpływ literatury romantycznej, jak i teatru. Frankenstein przystępuje tu do eksperymentu z czystymi intencjami, lecz w trakcie w jego serce wkrada się zło i pycha, nie dziwi więc wynik końcowy. Sama teatralność aktorów będzie dla wielu wadą, ale po raz kolejny wypada mieć na względzie czasy, o których mowa.

Scena powstania monstrum, dzięki grze kolorów doskonale widać, w jakim nastroju toczy się scena


Frankenstein zrealizowany został 3 lata przed oficjalnymi narodzinami horroru – powstaniem „Studenta z Pragi”. Film Stellana Rye jest adaptacją „Fausta” Goethego i opowiada historię Balduina, młodego studenta, który ratując pewnego dnia hrabiankę Margit przed utonięciem, zakochuje się w niej. Niestety jest zbyt biedny, żeby zdobyć jej serce, sprzedaje więc tajemniczemu Scapinelliemu swoje odbicie w lustrze za 100 sztuk złota i powodzenie w życiu. Scapinelli oczekuje od Balduina tylko jednego, jego własnego odbicia w lustrze. Student nie widząc w tym nic złego podpisuje dokument i od tego właśnie momentu traci odbicie, które zaczyna żyć własnym życiem, co rujnuje Balduina. Film Duńczyka można podziwiać za kilka rzeczy. Przede wszystkim wprowadził do kina coś, co zwłaszcza w kinie niemieckim, dojrzewało, żeby w końcu zalśnić m.in. u Fritza Langa, czyli motyw fatalnej dwoistości ludzkiej natury, której nie można się pozbyć, a która czyni człowieka nieszczęśliwym. Kilka scen szczególnie zapada w pamięć, np. scena wychodzenia odbicia Balduina z lustra czy scena gry w karty z sobowtórem.
W filmie po raz pierwszy zalśniła gwiazda Paula Wegenera, jednego z największych aktorów kina niemego. Zagrał w ponad 70 filmach, najbardziej jednak zapamiętano jego rolę w „Golemie” z 1915 (film zaginął) i 1920 roku (remake filmu z 1915 r.). „Golem” to opowieść mająca miejsce w Pradze. Uczony rabin Loewe wypatruje w gwiazdach przyszłości narodu żydowskiego, który czeka klęska. Próbuje jakoś temu zapobiec powiadamiając innych, jest jednak za późno, ponieważ rycerz Florian został już wysłany przez Imperatora z dekretem nakazującym Żydom opuszczenie getta, z powodu uprawiania czarnej magii i kontaktów z Szatanem. Loewe prosi Imperatora o audiencję, na co ten się zgadza pod warunkiem, ze rabin będzie zabawiał go magicznymi sztuczkami. Loewe tworzy więc strażnika, który ma chronić naród żydowski przed zagrożeniami. Golem wymyka się spod kontroli i zaczyna siać chaos w okolicy… Film jest piękny – ze znakomitą muzyką i dekoracjami (realizowany w żydowskim getcie w Pradze) i dobrą grą aktorską, jednym ze znaków przemiany, jakiej zaczyna w tym momencie ulegać kino, odsuwając teatralne korzenie. Ciekawą rzeczą jest fakt, że w filmie gra Lyda Salmonova, żona Wegenera.
Rok 1920 to przełom, narodziny nurtu, który dominował w późniejszym kinie przez wiele lat. Eksprezjonizm niemiecki, czyli świadoma deformacja rzeczywistości, kreowana na koszmar senny, pełen krzywizn i załamań. Dodatkowo pomagała tu czarno-biała sceneria filmów. Reżyserzy bardzo często sięgali w związku z tym po opowieści niesamowite, zawsze przyprawiane aurą tajemniczości i niepokoju. Największymi przedstawicielami nurtu ekspresjonistycznego są Fritz Lang i Friedrich Wilhelm Murnau, jednak zanim przejdę do filmów tych twórców, chwilę uwagi chciałbym poświęcić obrazowi, który rozwinął ten nurt i aż do dzisiaj jest uważany za naprawdę przerażający, mianowicie „Gabinet Doktora Caligari” Roberta Wiene. Do miasteczka przybywa wędrowny hipnotyzer. Przybywa razem ze swoim medium, Cesarem, który jest somnambulikiem. Wkrótce w mieście zaczynają ginąć ludzie. Przyjaciel jednego z zabitych, Francis, rozpoczyna własne dochodzenie i odkrywa, że hipnotyzer jest reinkarnacją mrocznego doktora Caligari, który używa swojego medium do popełniania zbrodni.
Film jest fantastyczny - scenerie są świetne, muzyka znakomicie oddaje nastrój panujący na ekranie, a kreacja zarówno Cesara, jak i Caligariego zasługują na najwyższe uznanie. Nic więc dziwnego, że na początku lat 30. film ten przerażał widzów. „Gabinet..” miał tak mocny wpływ na kinematografię, że aż do lat 70., czyli do czasu fali kina gore, twórcy posługiwali się językiem tego obrazu. Rok 1921 to „Zmęczona Śmierć” Langa - opowieść o nieuchronności śmierci poprowadzona w czterech odrębnych historiach, a 1922 to „Nosferatu - Symfonia Grozy” Murnaua.
Film jest adaptacją dzieła Brama Stokera, „Drakula”. Problemem Murnaua był brak praw autorskich, w związku z tym wymuszono na twórcach zmiany w scenariuszu. Zmiany dotyczyły w gruncie rzeczy tylko nazw i imion, historia pozostała prawie niezmieniona. Jednocześnie film daje nam to, za co kochamy horrory dzisiaj: znakomicie ucharakteryzowanego głównego bohatera (o samym odtwórcy, Maxu Schrecku, krążyły legendy. Jego współpracownicy twierdzili, że jest wampirem. Miłośnicy tej legendy utrzymywali, że podczas kręcenia Schreck ani razu nie zamrugał powiekami, a w scenie powstawania z trumny miał wstać pod idealnym kątem prostym - w rzeczywistości posłużyła mu do tego sprężyna), cudownie nakręcone sceny grozy i atmosferę terroru, która nie opuszcza nas przez cały film. Obraz ten został uznany za pierwsze arcydzieło gatunku, a legenda o filmie rozwinęła się do tego stopnia, że w filmie z 2000 roku pod tytułem „Cień wampira”, Schreck (którego grał William Dafoe) został faktycznie pokazany jako wampir wysysający krew z członków ekipy. Rewelacyjne zabiegi techniczne (gra cieni jest znakomita) gruntownie przyczyniły się do stworzenia niesamowitej atmosfery obrazu.
1922 rok przyniósł jeszcze jeden z zapomnianych obrazów grozy: „Haxan”, opowiadający o czasach inkwizycji (akcja filmu dzieje się pod koniec XV. wieku), który nie straszy jednak tak, jak Nosferatu, można go obejrzeć ze względu na ciekawe ujęcie tamtych mrocznych czasów. Horror kontynuował dominację w kinie niemym, a w 1925 powstał „Upiór w Operze”, w którym wystąpił Lon Chaney. - jedna z ikon kinematografii, zwłaszcza tej poświęconej horrorowi, nazwany „człowiekiem o tysiącu twarzach”. Był mistrzem charakteryzacji, posiadał własny zestaw do tego celu i zatrzymał sekrety warsztatu aż do śmierci. Obecnie ten słynny zestaw znajduje się w Los Angeles County Museum - został tam przekazany przez żonę aktora, trzy lata po jego śmierci. A jego śmierć była dość kuriozalna, bowiem podczas kręcenia „Błyskawicy” w 1929 roku nabawił się zapalenia płuc, dość ciężkiej do leczenia choroby w tamtych czasach. Niedługo potem zdiagnozowano u niego raka płuc. Mimo intensywnej terapii nie udało się uratować aktora, a jego śmierć pogrążyła w żałobie cały filmowy świat. Kochano go tak, że podczas pogrzebu US Marine Corps pełnili honorową wartę przy jego krypcie, która znajduje się w Forest Lawn Memorial Park Cemetery w Glendale w Kalifornii. Pozostała ona nieoznaczona. Jego syn, Creighton Tull Chaney (znany jako Lon Chaney jr.) kontynuował dziedzictwo ojca, ale aktorstwem zajął się dopiero po jego śmierci. Jego ikoniczną i najbardziej rozpoznawalną rolą była kreacja wilkołaka w „The Wolf Man” (1941). Poza tym jest jedynym aktorem, który zagrał wszystkie cztery sztandarowe potwory studia Universal: Wilkołaka, Mumię, potwora dr. Frankensteina (w filmie „Duch Frankensteina”) oraz syna Draculi w filmie o tym samym tytule z 1943 roku. Zmarł na atak serca w wieku 67 lat w roku 1973.

Lon Chaney


Creighton Tull Chaney (Lon Chaney jr.)


No właśnie, Universal. To studio, które na początku kina dźwiękowego zdobyło dominującą pozycję w świecie filmowym, prym wiodło zwłaszcza w horrorach, dając nam wspomniane wcześniej potwory. W 1931 ukazały się dwa najbardziej znane i po czasy obecne uwielbiane i docenianie filmy studia: „Drakula” oraz „Frankenstein”. Universal pomógł dotrzeć na szczyt dwóm wielkim aktorom: Beli Lugosiemu i Borisowi Karloffowi. Ten ostatni, którego prawdziwe nazwisko brzmi: William Henry Pratt, nazwany później nawet „Karloffem niesamowitym” największą sławę zdobył dzięki roli monstrum w „Frankensteinie”. Pomimo grania głównie czarnych charakterów w swoich filmach, poza planem miał opinie miłego dżentelmena, który znany był ze współpracy z organizacjami dobroczynnymi. Ponadto był pierwszym aktorem, który do kontraktu dołączył klauzulę o tym, że czas charakteryzacji będzie doliczany do jego gaży. Aktor żenił się 6 razy, ale urodziła mu się tylko jedna córka, Sara Karloff. Podobno aktor miał opuścić plan zdjęciowy „Syna Frankensteina” i w pełnej charakteryzacji pognać do szpitala. Zmarł 2 lutego 1969 roku przeżywszy 82 lata. Rolę monstrum proponowano Lugosiemu, lecz ten po sukcesie Drakuli stwierdził, że jest zbyt przystojny do grania potwora, poza tym niema rola nie przystawała takiej gwieździe (jak sam twierdził). Krąży anegdota, że gdy James Whale, reżyser filmu, spotkał w barze Karloffa i zaproponował mu rolę potwora, aktor był oburzony – „w końcu wyglądałem całkiem elegancko” miał powiedzieć. W filmie są dwie kontrowersyjne sceny. Pierwszą z nich była scena, w której Frankenstein po stworzeniu potwora mówi: „To żyje, to żyje! Teraz nareszcie wiem, jak to jest być bogiem!”. Miało to urazić uczucia religijne widzów. Drugą sceną, która wywołała prawdziwe oburzenie był moment, w którym potwór bawi się z małą dziewczynką i nieświadomie topi ją w jeziorze.
No i wreszcie „Drakula” Toda Browninga, dzięki której to Bela Lugosi wzniósł się na wyżyny sławy. Dużą rolę w jego sukcesie odegrała genialna kreacja księcia, co w gruncie rzeczy Lugosi zawdzięczał temu, że jako węgierski emigrant długo nie mógł nauczyć się języka, w związku z czym uczył się swoich kwestii fonetycznie, co dało fantastyczny efekt. Jego pierwsze spotkanie z Renfieldem, to absolutne mistrzostwo w budowaniu napięcia, a słowa „I… AM Dracula oraz „I never drink… wine” to jedne z najsłynniejszych kwestii jakie padły w horrorze.
Sam Lugosi (w zasadzie Bela Blasko, nazwisko sceniczne przyjął od nazwy miasteczka, w którym się urodził, Lugos) dostał rolę Drakuli dzięki śmierci Chaneya, któremu pierwotnie ją zaproponowano. Różne opinie dotyczyły jego relacji z Karloffem, z którym Węgier współpracował przy kilku produkcjach m.in. w „Synu Frankensteina”. Jedni mówili, że Lugosi nie znosił Anglika, zazdroszcząc mu większych ról, jakie dostawał, inni znowu twierdzili, że w tych czasach byli dobrymi przyjaciółmi. Sam Karloff powiedział, że z początku Lugosi był dość nieufny, bał się, że Anglik będzie chciał przyćmić jego grę aktorską. Gdy okazało się to nieprawdą, Lugosi miał polubić Karloffa i od tej pory ze sobą współpracowali. Chociaż później komentowano, że Lugosi bardzo denerwował się na Karloffa, gdy ten żądał… przerw na popołudniową herbatę. Lugosi cierpiał, ponieważ Universal wolał obsadzać w swoich filmach właśnie Karlofa i przeżywał kryzys artystyczny. Jego uzależnienie od morfiny i metadonu tylko pogłębiło kryzys. Pogłębiło go do tego stopnia, że przy tworzeniu pastiszu filmów o potworach z udziałem znanych postaci slap-stickowych, Abotta i Costello („Abott i Costello Meet Frankenstein”) twórcy filmu myśleli nawet, ze Lugosi nie żyje i chcieli dać rolę Drakuli Ianowi Keithowi. Ten film był ostatnią wysokobudżetową produkcją z udziałem Lugosiego. Później odnalazł go w biedzie Ed Wood (znany jako najgorszy reżyser wszech czasów, choć myślę, że Uwe Boll mógłby się obruszyć), który dał mu kilka ról w swoich filmach. Uzależnił się od demerolu. Zmarł 16 sierpnia 1956 roku w wieku 73 lat na atak serca. Pochowano go w pelerynie Drakuli. Co ciekawe, oryginalna peleryna z 1931 roku przetrwała i jest w posiadaniu studia Universal.
Następne lata to czas sequeli popularnych filmów grozy. Temat został wyeksploatowany do granic możliwości, powstawały jednak perełki, stojące gdzieś obok gigantów kina np. „Pies Baskervillów” (1939) czy „Dr. Jekyll i Mr. Hyde” (1931). II wojna światowa przyniosła ze sobą nowy rodzaj zniszczenia, bombę atomową, a w kinie rozpoczęła się nowa epoka- epoka monster movies.