piątek, 4 października 2013

"Inbred" (2011), reż. Alex Chandon

Horror brytyjski to w zasadzie gatunek na wymarciu. No bo postawmy sprawę jasno, od czasów świetności wytwórni Hammer, przypadającej na lata 50., 60. oraz kawałek 70., niewiele się raczej wydarzyło dla rozwoju gatunku. Oczywiście, ktoś może mi zarzucić że pominąłem Ridleya Scotta i „Obcego”, ale w tym wypadku nie stała za tym wytwórnia brytyjska, więc możemy się zgodzić na remis. Próbą podniesienia się z kolan był „Hellraiser”, wyjątkowo udany horror z pogranicza gore i slashera, na podstawie prozy Clive’a Barkera. Generalnie sam Barker bardzo się zaangażował w kręcenie swoich książek i wydał na świat m.in. „Nocne Plemię”, „Władcę Iluzji”, „Candyman”, co obrazuje jednocześnie pragnienie zaistnienia w świecie grozy, ale również brak tego typu produkcji na rodzimym rynku. Na wymarciu nie oznacza jednak, że horroru brytyjskiego nie ma. Ba, wcześniej wspomniana wytwórnia Hammer wznowiła działalność pod banderą Exclusive Media, wydając na świat m.in. „Pozwól Mi Wejść” (2010) oraz „Kobietę w Czerni” (2012). Powstało również kilka filmów innych producentów, które są solidnymi produkcjami i utrzymują kino grozy z Wielkiej Brytanii na wciąż wysokim poziomie. „Dog Soldiers”, „28 dni później” czy „28 tygodni później” pokazały, że brytyjski horror jeszcze nie umarł i ma się całkiem przyzwoicie.
„Inbred” to film, który doskonale wpasowuje się w pewien trend panujący w horrorze, zwłaszcza niezależnym, a mianowicie pewien hołd ku czci gore i próba reaktywacji gatunku, tak naprawdę zapoczątkowana przez Francuzów („Frontieres”). Fabuła jest tu tak standardowa, jak pozwalają na to reguły slasherów, czyli 6 znajomych (w tym wypadku czworo wychowanków domu poprawczego i dwoje opiekunów) wybiera się w odludną okolicę (wioska gdzieś w Anglii), gdzie napotyka tubylców, nie do końca przyjaźnie do nich nastawionych. Rzekłbym nawet, że pachnie tu sztampą, zgodzicie się?

Czym więc wyróżnia się „Krwawa Gościnność” (pomysłowość polskich tłumaczy nie przestaje mnie zaskakiwać)? Każdy twórca, chcący wybić się w gatunku gore, musi wymyślić oryginalny sposób mordu, taki, po którym zostanie zapamiętany w stylu „tak, to ten film. Nie pamiętam o czym był, ale ta scena była mocna”. Chandon wpadł na dobre pomysły, powiem nawet, że dwa nawet mnie zaskoczyły, a jeden nieprawdopodobnie rozbawił, a wszystko to zasługa czarnego humoru, który wisi nad filmem i doskonale sprawdza się ku pokrzepieniu serc po kolejnej scenie (chociaż powiedzenie „ku pokrzepieniu serc” w gore brzmi iście groteskowo, przyznaję). Bo nieważne jest to, kim są nasi bohaterowie, i tak wszyscy umrą. Nieważne jest to, gdzie się znajdują, byle ginęli efektownie. Wystarczy obejrzeć pierwszą scenę, podczas której właściciel baru i jednocześnie szef całej bandy prowadzi show, gdzie w różny sposób morduje ludzi, oczywiście ku uciesze zebranej gawiedzi, która ku mojemu zdziwieniu klaszcze używając kamieni. Dla mnie jednak najbardziej wyróżnia się scena ostatniego zabójstwa, po której pada chyba najzabawniejsza kwestia w historii, kwintesencja czarnego, Brytyjskiego humoru. Nie zdradzę oczywiście tych słów, ponieważ bez kontekstu tracą one swój urok. „Inbred” z pewnością nie jest horrorem rewolucyjnym, lecz nie pożałujecie czasu spędzonego na obejrzeniu filmu. Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz