poniedziałek, 21 października 2013

Holy Motors (2012), reż. Leos Carax

Przeżycie, doświadczenie, podróż. Te słowa doskonale określają jeden z najbardziej nietypowych filmów, jakie w życiu widziałem. Film, który jednocześnie nie jest filmem sensu stricte i wymyka się podstawowym pojęciom filmoznawstwa i krytyki filmowej. Leos Carax zabiera nas do swojego świata, świata obrazu, w którym liczy się przede wszystkim to co widzimy oraz to, jak to widzimy. Nie obyłoby się to bez genialnego w swej roli Denisa Savanta, człowieka współpracującego z reżyserem niemalże od początku. Widać przy tym doskonałe zrozumienie wypracowane przez lata wspólnego kręcenia. Przez cały film miałem wrażenie, że Carax daje swojemu ulubieńcowi postać, w którą Savant ma się wcielić oraz wolną rękę w graniu.
Fabuła jako taka nie istnieje. „Holy Motors” podzielony jest na dziewięć krótkich nowelek oraz prolog i epilog. Na początku poznajemy Mr.Oscara idącego jak co rano do swojej pracy. Poznajemy także jego szofera, Celine (celowo pomijam początkową scenę, w której postać, graną przez samego Caraxa, otwiera kluczem-palcem świat przedstawiony), która od tej pory służy nam i samemu Oscarowi za przewodnika po wszystkich miejscach jakie dane nam jest zwiedzić. Dalej mamy wspomniane już nowelki, każda z nich przedstawia coś innego, dając nam pole do interpretacji szersze niż kiedykolwiek, ponieważ to właśnie widz decyduje o tym, jak zrozumie scenę, do jakich wydarzeń/filmów/dzieł sztuki się odwoła (wystarczy przytoczyć tekst w „Krytyce Politycznej”, gdzie 11 krytyków zapisało swoistą instrukcję obsługi, a to i tak tylko jednostkowa interpretacja).
Wspominano mi nie raz o tym, że jedni ten film kochają, inni nienawidzą. I każda opinia znajduje swoje uzasadnienie. Na pewno razić może brak spójnej fabuły. Podczas gdy zdecydowana większość filmów posiada (a przynajmniej się stara) historię opowiedzianą zgodnie z obowiązującą kanwą (wstęp-rozwinięcie-zakończenie) czy też nieznacznie od niej odbiegającą, „Holy Motors” ucieka od tego, jednocześnie budując fabularny hotel, który otwiera przed sobą tylko jedne drzwi za każdą wizytą. Jeśli ktoś lubi muzykę utrzymującą tonację filmu przez cały czas jego trwania, również się zawiedzie, ale z powodów innych niż można by pomyśleć. Holy Motors jest po prostu tak skonstruowany, każda scena ma ścieżkę dźwiękowa doskonale oddającą charakter danego ujęcia, które przecież nie ma żadnego związku z następnym, zasadne więc wydaje się użycie różnorodnej muzyki. Niektórych z pewnością odrzuci fakt, że każda scena reprezentuje inny gatunek, inne podejście i inne wyobrażenie o kinie niż wszyscy sobie wyobrażali. „Holy Motors” podróżuje po całej książce filmowej, od lekkiej komedii przez revenge movie aż po horror.
A jak jest z autorem niniejszej recenzji? Przystąpiłem do seansu z oczekiwaniem, jakie miała większość widzów. Oczekiwałem filmu, w którym zostanę poprowadzony za rączkę, w którym wszystko zostanie mi wyjaśnione i wreszcie w którym nie będę musiał sobie za dużo dopowiadać. Jednak w miarę upływu czasu moje nastawienie zmieniło się. Zdałem sobie w końcu sprawę, że „Holy Motors” to tak naprawdę uczta dla oka (i momentami dla ucha np. w scenie w kościele), w której nie powinniśmy się zastanawiać dlaczego nic się ze sobą nie wiąże. Powinniśmy doznawać przeżyć wizualnych, podziwiać kunszt aktorski Denisa Savanta i znakomitą reżyserię Caraxa, świetną muzykę i ciekawe scenerie, ale przede wszystkim odstawić nasze standardowe wyobrażenie o kinie. Z pewnością po takim seansie trzeba sobie zrobić przerwę, szczerze odradzam oglądanie „Holy Motors” dwa razy pod rząd. Ale taki film należy obejrzeć… nie, taki film należy po prostu przeżyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz