piątek, 3 maja 2019

"10 Cloverfield Lane" (2016), reż. Dan Trachtenberg


Trylogia Cloverfield, choć dosyć luźno powiązana, ma jedną wspólną cechę, która jest bardzo charakterystyczna: suspens. Jest to ogromna zaleta, ponieważ w przypadku filmów o wielkich potworach atakujących Ziemię czy też inwazji obcych cywilizacji, z reguły dostajemy w twarz kawalkadą efektów specjalnych i potworów zalewających ekran. Czasem wydaje mi się, że budowanie napięcia jest jak sztuka antyczna, obecnie  zapomniana, a praktykowana przez nielicznych twórców, albo młodych chcących się przebić, albo mistrzów tej sztuki. Nie odbiegając jednak od tematu, na ten film czekaliśmy pełne osiem lat, w pewnym sensie zapominając już o pierwszym obrazie z tej trylogii. I tak, nadal zamierzam nazywać tę serię trylogią, chociażby ze względu na tematykę inwazji obcych cywilizacji, która z każdą kolejną częścią będzie się rozwijać, żeby osiągnąć apogeum w "The Cloverfield Paradox". 


Tak ogólnie wydaje mi się, że właśnie 10 Cloverfield Lane było najbardziej reklamowaną częścią sagi, trzecia odsłona gdzieś tam mignęła mi na Netflixie i gdyby nie oczywiste powiązanie tematyczne, pewnie nie miałbym niedługo o czym pisać. Wróćmy jednak do meritum, bo mamy przed sobą film z gatunku tych, które bardzo lubię, minimalizm łączący się z atmosferą osaczenia, który ma jednak jedną, mocno mnie rażącą, wadę. 

Po wypadku samochodowym Michelle budzi się w bunkrze. Właścicielem lokacji jest mężczyzna imieniem Howard (John Goodman), z którym mieszka Emmett (John Gallagher Jr.). Po opatrzeniu ran Howard informuje kobietę, że doszło do inwazji kosmitów i powietrze jest zatrute do tego stopnia, że nawet wychylenie nosa poza drzwi bunkra grozi natychmiastową śmiercią. W pewnym momencie zarówno Michelle jak i Emmett orientują się, że w historii Howarda pojawia się co raz więcej dziur i niedopowiedzeń, przez co oboje zaczynają kwestionować to, co jest im wmawiane. Gospodarz na początku zachowuje się jak miły wujek, który po prostu czuje się samotny. Jednak gdy dwójka jego gości zaczyna węszyć i zadawać niewygodne pytania, żeby dociec prawdy, Howard się zmienia, staje się nieufny, podejrzliwy, jakby obudziło się w nim drugie oblicze, które wszędzie widzi wrogów. Postępująca paranoja mężczyzny musi się skumulować w trzecim akcie, kiedy Michelle w końcu się buntuje i stawia czoła Howardowi. Przy okazji pobytu w bunkrze kobieta uczy się kilku bardzo przydatnych umiejętności, w tym konstrukcji kostiumu, dzięki któremu będzie mogła przetrwać cokolwiek na nią czeka poza schronem. Michelle po wielu trudnościach, po morderczym pojedynku z Howardem, wychodzi na zewnątrz i...


... I tu rodzi się coś, co nazwę rysą na diamencie. Zanim jednak przejdę do rzeczy, odpowiem na zarzuty, które w tym miejscu zaczęliście zapisywać. Rozumiem, że film można rozpatrywać jako opowieść o próbie uwolnienia się Michelle, być może z toksycznej relacji, być może ogólnie można spojrzeć na to jako metaforę dotychczasowego życia kobiety, niewiele wiemy o jej przeszłości, ale skoncentrowanie uwagi głównie na naszej bohaterce pozwala wysnuć pewne wnioski. I wiem, że sceny, które następują po wyjściu Michelle z bunkra mogą symbolizować fakt, że od przeszłości do końca nigdy nie da się uciec i trzeba ogromnej determinacji, żeby walkę podjąć. Natomiast proponuję również spojrzeć na 10 Cloverfield Lane z perspektywy psychologicznego thrillera. Kulminacyjną sceną filmu jest eksplozja domu Howarda. Po tym następuje krótka przerwa na oddech, kamera skupia się wokół Michelle, żeby zasugerować nam, że to co wmawiał kobiecie "gospodarz domu", jest bujdą i wytworem szalonego umysłu. Potem jednak wszystko rozbija się o ziemię, mamy pokazane zakończenie faktycznie związane z inwazją kosmitów, być może nawet tego samego rodzaju jak w Pierwszym Kontakcie w Cloverfield. I nie było by w tym nic złego, ale w moim odczuciu pokazano za dużo, odzierając trochę obcych z ich tajemniczości. Tak samo było w pierwszym filmie, ale tam atak był jednostkowy, tutaj wystarczyłoby chyba poprzestać na pokazaniu skali ataku.

I tak, 10 Cloverfield Lane jest przede wszystkim świetnym thrillerem psychologicznym, nie ma znaczenia jaką ideologię sobie do tego dopiszemy, czy idziemy w metaforyczną ucieczkę z toksycznego związku, czy raczej dosłowną opowieść o szaleństwie jednostki w obliczu nieuchronnej zagłady. Film nie nudzi, trzyma w napięciu, ma znakomitą atmosferę i finał absolutnie nie psuje całokształtu, po prostu brakło niewiele do perfekcji, tyle. Polecam.