wtorek, 28 stycznia 2014

Podróż w przeszłość: Silent Hill (1999)

"Podróż w przeszłość" to cykl, w którym z punktu widzenia bardziej osobistego będę prezentował gry, filmy czy książki, które zaszczepiły we mnie pasję do horroru. Chciałbym, żebyście poznali genezę mojej fascynacji gatunkiem i niniejszym przedstawiam Silent Hill.
O filmach powiedziano wszystko, sam popełniłem recenzję drugiej części ze znamiennym podtytułem "Apokalipsa". Pierwszy film był średni, tu i ówdzie można było zobaczyć i nacieszyć oko czy ucho (syrena sygnalizująca tranzycję do Innego Świata, scena z pielęgniarkami), aczkolwiek obraz cierpiał na kompletny brak atmosfery miasteczka, a finał był absolutnie przegięty. "Apokalipsę" można opisać jednym słowem: bajzel. Popcornowa papka, z absurdalnym zakończeniem i jeszcze gorszym motywem walki Heather z jej aler ego. Powodem, dla którego piszę ten wstęp, jest niesamowity hype jaki towarzyszył pierwszemu filmowi. Działo się tak, ponieważ Silent Hill to jedna z najbardziej ukochanych przez fanów serii horrorów, tuż obok Resident Evil, jednocześnie będąc jednymi z najbardziej przerażających gier w historii przemysłu. Dość jednak dygresji, czemu Silent Hill był tak straszny?
Harry Mason wybiera się z córką Cheryl na wakacje do kurortu Silent Hill, znanego ze swojego spokoju. W pewnym momencie podróży Harry widzi wybiegającą na drogę dziewczynkę i próbując ją wyminąć powoduje wypadek, w którym traci przytomność. Po przebudzeniu zauważa, że Cheryl zaginęła, rozpoczyna więc poszukiwania w pokrytym mgłą miasteczku Silent Hill.
Wstęp do fabuły jest dość prosty, jednak to, co dzieje się później, przekracza wszelkie bariery strachu. Poszukując swojej córki, Harry trafia do uliczki, do której miała wbiec (kontury dziewczynki Harry zauważył we mgle). Tam następuje przejście do Innego Świata (Otherworld), którego chodnik składa się z przerdzewiałych krat, ściany pokryte są krwią i rdzą, otoczone drutem kolczastym.
Taki widok to tylko przedsmak koszmaru, który czeka Harry'ego i gracza, który powoli poznaje tajemnicę kryjącą się za porwaniem Cheryl i pobytem jej ojca w Silent Hill.
Gra postawiła poprzeczkę straszenia niebotycznie wysoko (co, swoją drogą, udało się powtórzyć przy okazji sequelu na PS2), przytłaczając gracza atmosferą osaczenia i samotności. Postaci, które napotykamy po drodze są tylko na chwilę i mimo, że od ich losu zależy jedno z sześciu zakończeń gry, nie pomagają nam one w walce, rozwiązywaniu zagadek czy eksploracji terenu. Jesteśmy więc tylko my i cisza, wszechogarniająca cisza przerywana czasami złowrogim ambientem i odgłosami radia, które sygnalizuje nam obecność potworów.
No właśnie, seria wprowadziła charakterystyczne dla siebie elementy, czyli radio i latarkę, nieodłącznych towarzyszy bohaterów poszczególnych gier. Radio sygnalizuje nam, że w pobliżu czają się stwory, a im głośniejsze trzaski, tym bliżej naszego bohatera czaiło się monstrum. Inną cechą charakteryzującą Silent Hill jest jego bardzo bogata symbolika. Żaden z protagonistów nie znajduje się w miasteczku przez przypadek, ponieważ Silent Hill to rodzaj czyśćca, w którym trzeba odbyć karę, żeby odkupić swoje winy. Każdy z potworów jest symbolem, odzwierciedleniem strachów, przeszłych czynów czy wyobrażeń na dany temat. Ikoną serii jest Piramidogłowy, będący w drugiej części sędzią i katem James'a, bohatera gry, który "w akcie łaski" pozbawia życia swoją chorą i cierpiącą żonę. Sama świadomość tego, że potwór, którego napotkamy, może być czyimś strachem (np. pielęgniarki w SH1 będące symbolem strachu Alessy, alter ego Cheryl/Heather, przed nimi), jest wystarczająco przerażający. Przez ciszę i ambient Konami stworzyło niepowtarzalne uczucie osamotnienia i beznadziei. Wreszcie, historia w grze opowiedziana jest w sposób mistrzowski, z punktem kulminacyjnym i finałową walką toczonymi u szczytu emocji.
W ciemnym pokoju ze słuchawkami na uszach (no bo jak inaczej grać w/oglądać horrory) gra jest przerażająca, ale jednocześnie przyciąga do ekranu z każdą mijającą minutą. Zagadki, których w Silent Hill nie brakuje, są przemyślane i niejednokrotnie bardzo trudne, wymagające niekiedy znajomości literatury. Czy potrzeba więc lepszej zachęty do zapoznania się z tytułem? Cóż, gra ma już 15 lat i ciągle nie doczekała się reedycji w HD, co niektórych może razić, zwłaszcza graczy wychowanych w erze gier, które częściej tylko ładnie wyglądają (patrzę na Ciebie, Homecoming). Dziwi to, zwłaszcza że druga i trzecia część ma swoje wydanie HD. Niemniej jednak polecam, jest to kamień milowy w dziedzinie wirtualnego straszenia i doskonała propozycja na zimowe noce, w których czaić się może cokolwiek...

sobota, 11 stycznia 2014

"Nosferatu- Symfonia grozy" ("Nosferatu, eine Symphonie des Grauens"), 1922, reż. F.W.Murnau

Uwielbiam wampiry. Napisałem już to, przy okazji recenzji "Stake Land" (tekst TUTAJ), ciekawego filmu, prezentującego wampiry z dzikiej strony, ukazujące je jako plagę. Istot tych nie stworzono jednak z taką myślą. Od początku ich istnienia w literaturze szły raczej ku romantyzmowi, trapione klątwą nieśmiertelności dusze, spragnione ludzkiej krwi. Z pewnością Bram Stoker, twórca najsłynniejszego wampira w historii, nie mógł przewidzieć, że jego kreacja stanie się tak popularna i trafi w końcu na srebrny ekran. Wszyscy znamy "Drakulę" z 1931 roku z fenomenalnym Belą Lugosim w roli tytułowej. Dystyngowany, tajemniczy i śmiertelnie niebezpieczny wampir doskonale wpisuje się w charakterystykę, jaką stworzył Stoker. 9 lat wcześniej powstał jednak obraz, który śmiało może patrzeć z góry na "Drakulę", "Nosferatu- Symfonia grozy"
Friedrich Wilhelm Murnau niewątpliwie był wizjonerem. Dał początek i wyznaczył ramy eksprezjonizmu niemieckiego, bardzo ważnego kierunku w horrorze, który to będzie inspiracją dla reżyserów przez najbliższe dziesięciolecia. Styl został stworzony dla ludzi, którzy w czasie kryzysu gospodarczego ówczesnych Niemiec szukali uwolnienia od czarnych myśli. Ekspresjonizm niemiecki to mieszanina powykręcanych kształtów, gra cieni, nastrój z pogranicza snu i jawy. Przez kilka lat styl ten dominował w kinie i mocno ukształtował pozycję horroru w kinematografii. Najbardziej zasłużonymi reżyserami owej ery byli Fritz Lang, Robert Wiene i wspomniany Murnau. Sama osoba reżysera jest interesująca, nakręcił ponad 50 filmów, z czego połowa zaginęła lub została zniszczona (jak w przypadku tego filmu, o czym za chwilę), te które się zachowały są znaczącymi obrazami. Osobiście miałem przyjemność obejrzeć "Fausta" z 1926 roku i muszę przyznać, że robi niesamowite wrażenie. Niestety Murnau zmarł w dość młodym wieku 43 lat w wypadku samochodowym, jestem ciekaw, jak mogłyby wyglądać jego filmy dźwiękowe. Dość dygresji, czym jest "Nosferatu- Symfonia grozy"?
Jeśli jest ktoś, kto nie wie, o czym jest film, to jest to adaptacja dzieła Brama Stokera stworzonego pod koniec XIX wieku. Ze względu na brak praw autorskich Murnau musiał na szybko (ponieważ, gdy dotarły do niego wieści o braku zgody Stokera na adaptację, reżyser już zaczął kręcić film) zmienić nazwiska i lokacje w swoim obrazie. I tak Drakula stał się hrabią Orlokiem, Jonathan Harker zmienił się w Huttera, Mina zaś stała się Ellen (lub Niną w zależności od wersji filmu), zmieniono wiktoriański Londyn na uliczki Wismaru i Lubeki. Fabuła jednak pozostała niezmieniona, młody Hutter zostaje wysłany do zamku Orloka w celu dobicia sprzedaży odosobnionego domu w Wisbourgu dla hrabiego. Podczas podróży zauważa niespokojne zachowanie mieszkańców Transylwanii, lecz mimo to ignoruje ich prośby o trzymanie się z daleka od zamku i dociera do celu, sprzedaje dom zauważając nietypowe zachowanie hrabiego. Gdy domyśla się, że Orlok może być wampirem, ten więzi Huttera w zamku i podróżuje do Wisbourga w celu zdobycia żony przedsiębiorcy, Ellen, której zdjęcie zauważył w medalionie Huttera i momentalnie się zakochał, rozpoznając w osobie Ellen swoją dawną miłość.
Nie da się uniknąć porównań z "Drakulą" powstałym 9 lat później. Obaj bohaterowie mają podobną motywację do swoich działań, zakochują się w kobiecie i pragną ją zdobyć. Jednak podczas gdy Lugosi był znacznie bardziej subtelny przez swój wygląd i styl, Max Schreck, aktor grający Orloka, jest na przeciwległym biegunie, jego postać od początku budzi strach (nie bez przyczyny słowo "schreck" tłumaczy się jako "strach", genialny zabieg marketingowy) i muszę przyznać, że to w jaki sposób gra Schreck wyzwala znacznie więcej przerażenia niż kreacja Lugosiego. Dużą zasługę ma w tym sam reżyser, umiejętnie wykorzystując grę cieni i aktora (ciekawostką jest to, że w całym filmie tylko raz widziano jak Schreck mrugnął powiekami... podobno miał też być rzeczywistym wampirem, wzbudzał strach w ekipie filmowej, co pokazano w filmie "Cień Wampira" z Johnem Malkovichem i Williamem Dafoe, obrazie własnie o "Nosferatu- Symfonia Grozy") stworzył ten hipnotycznie przyciągający spektakl. Pomaga również fakt, że żadna scena nie była kręcona w studiu, tylko w rzeczywiście istniejących lokacjach, co pomaga stworzyć wrażenie realizmu.
A jak film trzyma się po tylu latach? Rzecz jasna trzeba wziąć pod uwagę, że ponad 90-letni obraz będzie posiadał wszystkie wady i zalety filmów bez dźwięku. Zestarzał się jednak z godnością, nadal potrafi wywołać mały dreszczyk (szczególnie w słynnej scenie powstawania z trumny podczas podróży statkiem) i jest jednym z tych filmów, które znać trzeba, żeby poznać i zrozumieć historię filmu oraz jakie trendy wyznaczały kierunek jego rozwoju. Mam oczywiście świadomość, że współczesny widz może nie wysiedzieć przez 90 minut obrazu, w którym postaci nie słychać, muzyka jest niekiedy zbyt donośna, a obraz jest czarno-biały, dla mnie jednak jest to znikomy problem, ponieważ mamy do czynienia z klasyczną pozycją kina grozy, produkcją, która na stałe weszła do panteonu najlepszych horrorów w historii, a przede wszystkim filmem, który nadal jest ciekawy i potrafi wciągnąć. Polecam więc zapoznać się z tym dziełem jednego z najlepszych i najbardziej wpływowych reżyserów w historii, żeby zobaczyć jak straszono kiedyś.