środa, 3 października 2018

"Czarne Lustro" ("Black Mirror"), 2011- , sezon 1, odcinek 1, "The National Anthem"


Technologia jest wspaniała. Dzięki niej mogę tu pisać, dzięki niej mamy dostęp do najświeższych informacji z całego świata, dzięki niej możemy podglądać co dzieje się na Ziemi i w kosmosie, oglądamy filmy, słuchamy muzyki, mamy telewizję, Youtube'a, Twittera... No właśnie, a co by było, gdyby właśnie te cuda postępu stanowiłyby coś na wzór chleba i igrzysk? Co, gdyby była to tylko pożywka dla mas? Nie tak dawno na portalu filmowym www.film.org.pl prowadziłem dość burzliwą dyskusję na temat tego, co dzieje się na Youtubie, jak nisko znajdują się standardy i oczekiwania widzów, jak bardzo na wzór ludzi starożytnych pragniemy krwi i rozrywki, rozumiane przez każdego bardzo indywidualnie. Między innymi takie pytania stawia Black Mirror w swoim premierowym odcinku, dodatkowo kładąc nacisk na kulturę błyskawicznej informacji i tego, jak łatwo rozprzestrzenić najbardziej szkodliwe informacje, doprowadzając jednostkę do najbardziej rozpaczliwych czynów. Zarys fabularny jest dość prosty, otóż porwana została księżniczka Susannah, ulubienica Brytyjczyków, można powiedzieć że jest ona ich maskotką, kimś bez kogo nie wyobrażają sobie dalszej egzystencji. Porywacz ma jedno żądanie, swego rodzaju manifest. Mianowicie chce, aby premier Wielkiej Brytanii, praktycznie najważniejsza osoba w państwie zaraz po królowej, odbył stosunek płciowy... ze świnią. Taką prawdziwą. Na żywo, w prime time, na oczach milionów telewidzów. Czy to ponury żart, czy księżniczka faktycznie jest w niebezpieczeństwie? Dlaczego lud, ten sam lud, który wybiera swoich przywódców, chce żeby premier tak bardzo się upodlił? Dlaczego na Twitterze i Youtube jest to najbardziej rozchwytywany temat w historii obu portali? I przede wszystkim, czy warto tracić godność na rzecz jednej osoby, nawet "maskotki państwowej"?


Te i wiele innych pytań twórcy serialu narzucają nam praktycznie od razu, bez zabawy w przydługie wstępy, szybko przedstawiane nam są postaci tego dramatu, od razu również przechodzimy do sedna, nie jest to tani thriller polityczny, a (mimo skali wydarzenia) dość intymnie nakręcony epizod. Wygląda to jak bardzo luźna analogia pięciu etapów akceptacji śmierci: najpierw jest zaprzeczanie (przecież to nie może być prawda, ktoś robi sobie bardzo ponure żarty), gniew (który towarzyszy premierowi przez większość odcinka, złość na nieudolność współpracowników czy gniew bezsilności, gdy nie ma już żadnego wyjścia), targowanie się (próba fortelu poprzez podstawienie aktora porno do finalnej sceny), depresja (ten stan przejmuje stery w okolicach aktu trzeciego i towarzyszy nam już do końca epizodu) i wreszcie akceptacja (tego chyba nie muszę opisywać). Tutaj jednak akceptacja nie przynosi ukojenia, przeciwnie, niszczy życie premiera, rujnuje jego psychikę, choć światełkiem w tunelu wydaje się odbiór jego czynu przez opinię publiczną. No właśnie, powróćmy na chwilę do samego clue epizodu. Trzeba przyznać, że jest to mocne otwarcie, od samego początku ciężko uwierzyć w to, co dzieje się na ekranie, na nieprzygotowanego widza czeka ciężko nakreślony ton, przede wszystkim kolorystycznie, jest szaro, ponuro, brakuje życia w kadrach. Jest to efekt zamierzony, tu nie ma się z czego cieszyć, zwłaszcza gdy zdamy sobie sprawę jacy tak naprawdę są ludzie, jak bardzo potrafią się zacietrzewić, aby znaleźć tanią rozrywkę, zwłaszcza kosztem polityka. Twórcy pokazują nam drugą stronę internetowego medalu, bo przecież jak łatwo z upodlenia ludzkiego zrobić spektakl, jak łatwo jest sprowadzić kogoś do psychicznej nędzy tylko dla swojej rozrywki. Najmocniejszym momentem całego odcinka jest scena, w której premier zdaje sobie sprawę, że kompletnie nie ma wyjścia, nie może już się cofnąć, jest pod presją zarówno opinii publicznej jak i (co najważniejsze) rodziny królewskiej. Nie może uciec, nie pod okiem kamer. Jest jak szczur w pułapce, z której nie ma już odwrotu.


Finał jest ciosem w twarz, jest zarówno bolesny, jak prowokujący do myślenia, nie jest to z pewnością katharsis na jakie mogliśmy liczyć. I tu leży siła Black Mirror, mimo tego że zarzuca się serialowi, iż wali w depresyjne tony, to nie sposób nie zwrócić uwagi na fakt, że tak właśnie tutaj miało być. Zostać zmuszonym do myślenia to wcale nie jest nic niedobrego, przeciwnie, czy technologia nie idzie w kierunku, w którym nie będzie już miejsca dla wolnej myśli, czy media społecznościowe staną się oskarżycielem, sędzią i katem jednocześnie? Zwróćcie uwagę na to, że jest wiele przypadków, w których mamy z tym do czynienia, społeczny lincz przeniósł się z podwórek czy wsi do social media i The Natonal Anthem na to właśnie próbuje zwrócić naszą uwagę, tak właśnie miało to wyglądać. Zaiste, zaczęło się od trzęsienia ziemi.


poniedziałek, 1 października 2018

"Death Note" (2017), reż. Adam Wingard


"Co to, k... jest?!" i "Jak to się stało?", takie pytania nasuwały mi się przez cały czas oglądania tego wiekopomnego działa. Nasuwa się znane polskie pytanie "Panie, a kto to panu tak spierdolił?", no bo inaczej nie da się opisać tego, co dzieje się przez 101 minut na ekranie. A przecież Adam Wingard nie jest beztalenciem, potrafi nakręcić co najmniej przyzwoity film, "V/H/S" był bardzo dobry, udało mu się nawet nie popsuć nowego "Blair Witch". I w przypadku ekranizacji tak szalenie popularnego anime, jakim jest "Death Note" wystarczyło nie odejść od materiału źródłowego i porządnie zrobić film. Nie, w zasadzie olać to, po prostu wypromować na Netflixie japońskie produkcje, które mimo typowej dla tego regionu specyfiki robienia filmów, dość wiernie oddają klimat pierwowzoru. No ale wszystko musi być robione po amerykańsku, z typową dla nich pompą, patetycznością i niestety ze wszystkimi niedobrymi cechami, które cechują kino amatorskie, a nie powinny cechować poważnych produkcji, nawet z takiej korporacji jak Netflix. Chyba jedynie "Dragonball: Ewolucja" wzbudził we mnie tak negatywne uczucia w stosunku do ekipy, która "pracowała" nad tym "filmem". Rozebranie "Death Note" (serio, "Notatnik Śmierci" brzmi jak kolejny tytuł dla jakiejś teen drama.... oh, wait) na czynniki pierwsze wymagałoby czasu, cierpliwości i nerwów ze stali, ponieważ na samych porównaniach moglibyśmy oprzeć kilkanaście wypracowań maturalnych, a ja osobiście chcę z tego tekstu wyjść w miarę bez szwanku.

Historia jest znana wszystkim tym, którzy z zapartym tchem śledzili mangę lub anime, w tym przypadku postanowiono nieco pokręcić, trochę pokombinować, tak żeby było trochę zgodnie z oryginałem, a trochę z marzeniami rozpieszczonych nastolatek, choć wydaje mi się, że Wingard nastoletni bunt już przeszedł. Jest sobie Light Turner (w tej roli Nat Wolff, gwiazda takich arcydzieł grozy jak Gwiazd naszych wina czy Papierowe miasta), genialny uczeń liceum (of course!), trochę samotnik, trochę wyszydzane dziecko samotnie wychowującego go policjanta (of course! x2). I tenże Light znajduje sobie Notatnik. Chłopak odkrywa, że przy jego pomocy może oczyścić świat ze wszelkiego zła, z ludzi którzy plugawią planetę swoją marną egzystencją, i rozpoczyna krucjatę, w której pomoże mu Ryuuk, bóg śmierci i sprawca całego zamieszania. Pomaga mu w tym Mia (Margaret Qualley, która jest znana z... ), która zafascynowana Notatnikiem staje się prawą ręką Yagamiego, tfu, Turnera. Przeciwko etosowi Lighta staje znany detektyw-geniusz, L, (w tej roli najmniej brytyjski brytyjczyk w historii kina, Lakeith Stanfield), który nie cofnie się przed niczym, żeby powstrzymać tego, który bawi się w boga.


Problemów w tym filmie jest tak wiele, że zacznę i skończę na jedynej pozytywnej kwestii z tego "obrazu". Willem Dafoe jako Ryuuk (lub raczej jako jego głos) sprawdza się dobrze i mógłbym nawet rzec, że w anime z anglojęzycznym dubbingiem byłby fantastycznym dodatkiem. Sam Ryuuk jest niestety tylko marionetką, pustym manekinem, który kompletnie nic nie wnosi do historii. Nie wiemy dlaczego Notatnik został zrzucony na Ziemię, nie wiemy co Ryuuk robi z Lightem, zachodziłem w głowę jaki to wszystko ma sens, skoro nie wiemy po co Shinigami bawią się z ludźmi. Dochodzi nawet, kurwa, do tego, że Ryuuk gdzieś znika, jakby nawet Dafoe miał to wszystko głęboko w dupie. I żeby nie było, nie twierdzę, że anime było krystalicznie czyste, ba, uważam nawet, że momentami nieco zboczyło z głównego tematu, troszkę wydłużając swój żywot, niemniej jednak zakończenie jest absolutnie fantastyczne, wszystko się dopełnia. Tutaj? Finał na festynie z zakończeniem nie tyle przekombinowanym, co po prostu durnym, sequel-baitowym, no nóż się w kieszeni otwiera.

Nic w tym "filmie" właściwie nie gra. Jeśli atakujesz tak wielką i uznaną markę, jak "Death Note", to musisz mieć na względzie, że jeśli nie oddasz hołdu uwielbianemu tytułowi, czeka Cię klęska i wieczne potępienie. Muzyka? Śmietnik byle jakich nagrań tak nieznaczących, że nie jestem sobie przypomnieć żadnego utworu. Sceneria? Kurwa, szkoła średnia. Że co? Czy każdy amerykański film o w miarę młodym człowieku musi, ale to MUSI większą część swojej akcji zawiązywać w liceum? Jaki to ma sens i jakie to ma odniesienie do czegokolwiek? Ok, Raito też był studentem, ale nie miało to żadnego wpływu na fabułę, szkoła służyła tylko jako miejsce do rozmyślań głównego bohatera, nie była centrum wszechświata, w filmie brakowało jeszcze jakiejś strzelaniny, byłoby 10/10. Mia? Pusta skorupa, postać laleczki, która nie znaczy ostatecznie nic, oprócz okazjonalnego bycia diabełkiem na ramieniu Light'a. L? No, proszę państwa, mamy hit. Pomijając kontrowersje dotyczące jego koloru skóry... Chociaż wróćmy na chwilę, L nie był czarny, koniec tematu. L był Brytyjczykiem, cechował go stoicki spokój i wyrachowanie, pod fasadą wiecznie nienasyconego dziecka krył się chłód i premedytacja godna największego drapieżnika. Dla Netflixa? Chuj, L będzie czarny, będzie Amerykaninem, będzie miał temperament 5-latka i będzie nosił maskę. Kurtyna, proszę państwa, osiągnięto tutaj szczyt gówna, wyżej już chyba nie wejdziemy bo ślisko przecież i szkoda się dalej brudzić.

Normalnie pod akapitami zamieściłbym jakiegoś screena, tak dla skontrastowania ściany tekstu. Ale tyle, ile umieściłem, to i tak za dużo, gdyż ten pseudo-film jest po prostu żenujący. Nic tam się nie trzyma kupy, tylko dzięki Willemowi Dafoe ta kupa osiąga dla mnie nieco lepszy wynik od "DB:E", ale to i tak nic dobrego. Nie ma się co dziwić, gdy do swojego projektu przyciąga się armię amatorów, raperów, piosenkarzy (serio, rzućcie okiem na IMDB) i ludzi, którzy nigdy nie zagrali w poważnym filmie. Omijać szerokim łukiem, oglądać tylko pod wpływem...