niedziela, 13 grudnia 2015

"American Horror Story" (2011-), reż. Brad Falchuk, Ryan Murphy, sezon drugi, "Asylum"

Całe szczęście, że pierwszy sezon "American Horror Story" okazał się sukcesem. Inaczej nie otrzymalibyśmy "Asylum", czyli bez wątpienia najlepszego sezonu tego uznanego serialu. Z "AHS" jest jednak jak z piwem w puszce, wszystko jest w porządku aż do ostatnich łyków, gdy w gardło wlewa nam się substancja, którą litościwie nazywamy spirytusem. Z tym serialem jest podobnie, pierwsze odcinki przynoszą zachwyt, zainteresowanie, a potem raczą nas kaszaną lotów najniższych. Jak to jest w drugim sezonie? Zapraszam i jednocześnie ostrzegam, iż mimo, że postaram się unikać spoilerów, to nie mogę nic obiecać, dla dobra tekstu i pełnego zrozumienia sprawy.

Pierwsze cztery odcinki tak na prawdę służą wprowadzeniu postaci, zawiązaniu akcji i pokazaniu nam scenerii. Cholernie niepokojącej i zachodzącej za skórę scenerii. Któż bowiem śmie wątpić, że szpital psychiatryczny (rzecz jasna w odpowiednich rękach) to najlepsze miejsce na film/serial grozy? Każdy zakątek to mroczna otchłań, nigdy nie wiadomo co jest prawdziwe, a co jedynie gra w naszej wyobraźni, czy morderca z siekierą w dłoni nie jest tak na prawdę lekarzem z kartą pacjenta w ręku. Jednocześnie każdy pacjent to osobna historia, nie zawsze tak prosta, jak "no wziął i zwariował", czasem jest dużo ciekawej (oczywiście z perspektywy miłośnika grozy). I tak jest tym razem, do szpitala trafiają odpowiednio: młody człowiek, który zostaje uznany za szalonego i winnego morderstwa swojej żony, nikt nie wierzy jego teorii o porwaniu przez obcych (w tej roli znany z poprzedniego sezonu Evan Peters); reporterka, która za wszelką cenę pragnie dotrzeć do odkrycia prawdy na temat młodzieńca (Sarah Paulson); pacjentka podająca się za Annę Frank, która pragnie raz na zawsze zdemaskować doktora Adlera (James Cromwell). A skoro jesteśmy przy pracownikach zakładu, zacznijmy od tej jedynej, bez której ten sezon nie miałby tego pazura, unikatowej siostry Jude (w tej roli znakomita i niezastąpiona Jessica Lange). Demoniczna i bezwzględna, w pewnym momencie jednak zagubiona, bezbronna i skazana na pomoc swoich wrogów, czyli pacjentów. Już teraz napiszę, że Jessica Lange jest wspaniała na każdym z tych biegunów aktorskich. Mało jest postaci filmowych, które można pokochać za bycie tak złymi osobami, jednocześnie których w pewnym momencie robi się nam po prostu szkoda. Genialna kreacja, dorównana może tylko w trzecim sezonie, o którym niedługo. Mamy także księdza Timothy'ego Howarda, który od początku wydaje się być przytłoczony czyimś wpływem i niejedno ma i będzie miał na sumieniu. Jest również wspomniany doktor Arden, lekarz, który na boku prowadzi niezwykle "interesującą" praktykę, której pochodzenie pragnie zdemaskować ww. Anna Frank. Początkowe drugie skrzypce gra w szpitalu siostra Mary Eunice McKee, grana przez Lily Rabe. Jej urocze usposobienie oraz wrodzona skromność i uwielbienie dla siostry Jude zmieniają się w połowie sezonu, gdy odwiedza ją pewien gość..
Dość powiedzieć, że gra aktorska stoi tu na okropnie wysokim poziomie. Myślę nawet, że gdyby zestawić wszystkie seriale grozy sezon po sezonie, to właśnie drugi sezon "AHS" wygrałby pod tym względem. Wszystko tutaj iskrzy, chemia między aktorami działa na korzyść widza, który jak w czarną dziurę wpada w tryby machiny fabularnej. Chapeau bas, proszę państwa
Moją ulubioną postacią w całym sezonie jest Shachath, grana przez Frances Conroy. shachath oznacza "niszczyć i rujnować", w "Asylum" jest aniołem śmierci, który odsyła ludzi na tamten świat dając im ostatni pocałunek, śmiertelny pocałunek. Niewątpliwie Shachath jest postacią tragiczną i taki nastrój panuje podczas każdej jej obecności na ekranie. Jednocześnie nie sposób nie znaleźć w niej czegoś urzekającego, mistycznego, czegoś co przyciągnie i pozwoli współczuć. Frances Conroy nie pojawia się w "Asylum" zbyt często, za to każde jej wejście zapiera dech w piersiach.
Ciągle tylko chwalę i chwalę, no to zapytacie przekornie, "Gdzie ten spirytus?". Proszę bardzo, fabuła nie trzyma się kupy, a ostatnich trzech odcinków nie da się racjonalnie wyjaśnić w żaden sposób, dodam tylko, że historia z Obcymi okazuje się prawdą. Tak było. Eh.. Tak czy inaczej zaczynają wplatać się wątki dramatyczne, bardzo skutecznie rujnujące cały nastrój, przez co końcówka sezonu zamienia się w niestrawną papkę, której nawet wspaniała obsada nie przełknie. I tak na prawdę to wystarczy, żeby zasmakować goryczy. Sezon jest wspaniały, scenografia, muzyka, gra aktorska, wszystko na absolutnie najwyższym poziomie, gdyby tylko panowie Falchuk i Murphy wykazali trochę więcej konsekwencji, mielibyśmy do czynienia z arcydziełem.
Czy warto polecić "AHS: Asylum"? Oczywiście, nie stracicie czasu poświęconego na ten 13-odcinkowy sezon pełen atmosfery niepokoju, zaszczucia i zagubienia, pewnej dawki beznadziei jak i przypomnieniu, że Śmierć czeka na nas wszystkich. Cierpliwie. Serdecznie polecam.

środa, 18 listopada 2015

"American Horror Story" (2011- ) reż. Brad Falchuk, Ryan Murphy, sezon pierwszy, "Murder House"

Trzeba przyznać, że pojęcie "serial grozy" jest wielu fanom gatunku niemal obce, mniej więcej jak "wybitny found footage". Mało jest bowiem takich produkcji, które wciągały w swój świat od pierwszego do ostatniego odcinka, które klimatem oferowało doznania porównywalne do dobrego filmu pełnometrażowego, i to co tydzień. Na palcach jednej ręki mogę policzyć tytuły takie jak Miasteczko Twin Peaks, Opowieści z krypty, Z Archiwum X (zdaje się mój ulubiony serial, który oglądałem młodym pacholęciem będąc) oraz nieco młodzieżowa Gęsia Skórka. Oczywiście, ktoś może mi podsunąć jeszcze kilka równie dobrych seriali, lecz wyżej wymienione podałem jako te, które najbardziej zapadają w pamięć i przychodzą do głowy jako pierwsze w rozmowach o serialach grozy. Po latach stagnacji nadszedł XXI wiek, a w raz z nim nowa fala seriali, Supernatural, True Blood, Masters of Horror (które jako zbiór nowelek sprawdza się nieźle, odcinki są robione na prawdę przez najlepszych, jednak ich jakość pozostawia czasem sporo do życzenia, o tym kiedy indziej) czy obecnie The Walking Dead. Mnie najbardziej zaciekawił "American Horror Story", serial twórców, którzy niejednokrotnie mieli okazję ze sobą współpracować. Fakt, niekoniecznie w klimatach grozy, choć gdybym miał wypowiadać się o "Glee" (a raczej trzech odcinkach, które widziałem), to faktycznie poziom tego tworu jest przerażający. AHS to niewątpliwie powiew świeżości, ale również ogromny dla mnie problem. Każdy sezon jest tak oryginalny i różnorodny, jednocześnie tak bardzo do siebie podobny, że nie wiedziałem na początku czy napisać jeden, czy też cztery osobne teksty. Postawiłem na drugą opcję, dlatego też w tym miesiącu postaram się o wszystkim powoli i spokojnie opowiedzieć. Tymczasem...

Jesteśmy świadkami opowieści o rodzinie Hammondów. Ben oraz Vivien próbują naprawić swój związek, którego fundamenty zostały mocno naruszone przez mężczyznę. W raz z ich nastoletnią córką Violet przeprowadzają się do starej, lecz świeżo wyremontowanej posiadłości. Niedługo także poznają sąsiadów oraz byłych właścicieli rezydencji, Langdonsów: Constance oraz Tate'a i Adelaide, dzieci kobiety. Wkrótce dom ukazuje swe mroczne sekrety. Jednym z nich jest obecność duchów zmarłych lub zamordowanych w domu. Duchy jednak nie są duszami, które zbłądziły. Każdy z nich czegoś chce i nie każdy ma dobre zamiary...
Jednym ze znaków rozpoznawczych serii jest mieszanie w głowie widza, co udaje się niemal perfekcyjnie. Tu twórcy dorzucą wątek, tu nową postać, tu małą retrospekcję, wszystko bardzo fajnie ze sobą współgra. Absolutnie FENOMENALNA jest tu Jessica Lange, absolutna gwiazda AHS. Choć jej talent doceniłem dopiero w drugim sezonie, nazwanym "Asylum" (w mojej opinii najlepszy sezon serialu), to i tutaj jest niesamowita. Pokazując cały wachlarz emocji potrafi swoją grą opowiedzieć o trudnej przeszłości, jej niełatwych relacjach z córką, a także o synu (cały wątek Tate'a jest niezłym synonimem matczynej miłości), który próbuje odnaleźć własną drogę w życiu. No właśnie, Tate, grany przez Evana Petersa (kolejna gwiazda AHS, absolutne czapki z głów), to młodzieniec o, powiedzmy, dość niestabilnej psychice. Dowiadujemy się nieco później, że to on stał za masakrą w swojej szkole średniej oraz że został zastrzelony we własnym domu przez oddział policji. Co więc robi w domu Violet? Tu też dowiadujemy się o tym, że duchy zamordowane w "Domu Morderstw" nie odchodzą na zawsze, nie idą do nieba lub piekła, lecz zostają tu na zawsze.
Jak daleko idzie moje uwielbienie dla dwójki wyżej wspomnianych aktorów? Na razie dość powiedzieć, że są niekwestionowanymi gwiazdami w każdym kolejnym sezonie (przyznać trzeba, że Evan jest w trzecim sezonie trochę na marginesie, a pani Lange nie ma w piątym sezonie), to oni przyciągają największą uwagę nawet gdy scenariusz nieco bierze w łeb. O czym mówię? O niekonsekwencji w prowadzeniu historii przez panów Falchuka i Murphy'ego. W "Murder House" w pewnym momencie pojawia się zbyt dużo duchów, każdy czegoś chce i w zasadzie nie wiadomo potem, kto i po co w domu przebywa, celem niektórych jest zemsta, niektórych miłość, a niektórzy po prostu tam są. I to jest główny zarzut w kierunku AHS:MH, po intrygującym początku, wprowadzeniu zamieszania w mojej głowie, zainteresowaniu mnie poczynaniami postaci, dostaję mało strawne i rozczarowujące zakończenie.
Skoro więc tak bardzo narzekam na scenariusz, to dlaczego wychwalam ten serial pod niebiosa? Bo warto. Przede wszystkim sceneria jest uroczo niepokojąca tzn. przyciąga, ale niepokoi, zwłaszcza gdy zaczynamy się dowiadywać, co ma miejsce w tym domu. Scenariusz przez większość sezonu także jest bardzo solidny, dopiero pod koniec szala przechyla się na korzyść dramatu i ten motyw niestety dominuje w konkluzji każdej serii. Niestety dla mnie jako fana horroru, spodziewałem się czegoś innego, widać, że twórcy mocno wyhamowali swoją wyobraźnię. Pochwalić należy muzykę, zarówno utwory jak i zwykły ambient mocno działają na psychikę widza, jednocześnie doskonale wpasowując się w wydarzenia na ekranie.
Z całego serca polecam zapoznanie się z pierwszym sezonem American Horror Story. Jest to rewelacyjne świadectwo tego, że można nakręcić dobry i trzymający w napięciu serial grozy. Niepokoi tylko zamiłowanie duetu reżyserskiego do dramatu, o czym przy okazji recenzji drugiego sezonu. Tymczasem cieszcie się sezonem pierwszym, bo warto.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Po Godzinach: One Finger Death Punch (2014)

Na filmach świat się nie kończy, to dość oczywiste stwierdzenie, sam nie spędzam swoich dni na maniakalnym oglądaniu horroru (choć nie twierdzę, że nie zdarza się dzień, w którym oglądam trzy czy cztery filmy z rzędu), uwielbiam gry wideo. Czy na pececie, czy na X360, fajnie jest usiąść i spędzić trochę czasu z tym nieco bardziej interaktywnym medium. O różnicach między graniem a oglądaniem filmów poświęcono już mnóstwo tekstów i myślę, że sami moglibyście stworzyć sporą listę, oczywiście warunkując ją własnymi preferencjami. Najbardziej zadziwiają mnie takie gry, które mimo swojego minimalizmu (budżetowego, stylistycznego, dźwiękowego itd.) potrafią przyciągnąć przed ekran monitora i spowodować niespotykany dotąd opad szczęki. One Finger Death Punch to właśnie taki tytuł, ale od początku.
OFDP czerpie z najlepszych tradycji stick-figure'owych animacji, dodaje MNÓSTWO akcji, klepie milion plansz i wrzuca gracza w sam środek tego chaosu. Chaosu jednocześnie cholernie efektownego, ponieważ mimo potężnego momentami nagromadzenia przeciwników, nadal kontrolujemy sytuację, obserwując wszystkie graficzne fajerwerki, jakie przygotowało dla nas studio Silver Dollar Games. Chaos ten jest również oswojony dwoma przyciskami myszy. Tak, cały schemat sterowania sprowadza się do lewego przycisku myszy, gdy przeciwnicy nadchodzą z lewej strony naszego awatara, a także z prawego przycisku myszy, gdy przeciwnicy nadchodzą z prawej. Proste, genialne, a jak straszliwie wciąga można się przekonać tylko grając. Choć nie wypada się dziwić, w końcu animacje typu Xiaoxiao oglądało się z bananem na twarzy, podziwiając kunszt animatorów i płynność akcji. Tu jest tak samo, podlewane jest to dodatkowo bardzo efektownymi i brutalnymi zbliżeniami (można np. wybić wrogowi serce z klatki piersiowej, choć akurat na sam rodzaj animacji nie mamy żadnego wpływu, jest to taka nagroda od twórców), kilkoma rodzajami broni oraz ciekawymi znajdźkami (np. Kula śmierci).
Mając do dyspozycji dość ubogie środki gameplay'owe, Silver Dollar Games postawiło w swym produkcie na różnorodność plansz. I tak mamy zwykłe plansze zwane Mob Round, w których po prostu bijemy nadchodzących wrogów, mamy również Multi Round (4 rundy po 15 wrogów w tej samej "kombinacji", w każdej kolejnej rundzie zmienia się prędkość rozgrywki), Boss Round, Time Attack Round, plansze w których trzeba zniszczyć odpowiednią ilość elementów otoczenia, poziomy w których bronimy się przed ekwipunkiem rzucanym przez wrogie postacie, czy wreszcie takie plansze w których do dyspozycji na każdego wroga dostajemy na raz jeden sztylet lub bombę. Najlepsze rzeczy zostawiłem jednak na koniec. Trzy najbardziej epickie tryby rozgrywki w całej grze. Oto Survival Round, w której gramy tak długo, na ile starczy nam 10 "żyć" (tzn. liczby ciosów, które możemy przyjąć "na klatę"). To jeszcze nic, ponieważ dostępne są plansze w trybach Nunchaku Round i Light Sword Round. W obu tych trybach przeciwnicy kładzeni są jednym ciosem, ale to co dzieje się w tle oraz muzyka jaką słyszymy powodują niesamowity wzrost adrenaliny, zwłaszcza przy szybko nadchodzących wrogach.
I wydawać się może, że właśnie tu leży sukces One Finger Death Punch, absolutny luz w tworzeniu, prostota rozgrywki i nieprawdopodobny fun, który płynie z każdej minuty spędzonej w grze. Dodatkowo każdy poziom trwa około 3-5 minut, można więc przysiąść do tytułu, pograć chwilę ot tak, na rozgrzewkę, lub w oczekiwaniu.
Serdecznie polecam, gra kosztuje 4,99 euro i jest dostępna na Steamie oraz Xbox 360.

czwartek, 8 października 2015

"Nocny pociąg z mięsem" ("The Midnight Meat Train"), 2008, reż. Ryuhei Kitamura

Na początku chciałbym zaznaczyć, iż także jestem głęboko zażenowany hasłami na tym plakacie.. "Taką rzeźnią jeszcze nie jechałeś", geez...

Tak czy inaczej, lubię gdy horror nie stara się na siłę opowiedzieć jakiejś wysublimowanej historii, wprowadzić widza w labirynty scenariusza, czy też zrobić z jego mózgu papkę (nomen omen). Gdy film łapie Cię za rączkę i prowadzi do finału bez przeszkód, można wygodnie zasiąść w fotelu i po prostu obejrzeć dobry slasher. "Nocny pociąg z mięsem" wprawdzie wali na koniec obuchem przez łeb, ale do tego jeszcze dojdziemy. Młody, aczkolwiek nie najgorzej radzący sobie w branży Ryuhei Kitamura wziął bardzo fajną obsadę (Vinnie Jones, Bradley Cooper) i zrobił właśnie taki sobie niezbyt skomplikowany film. O czym?

Leon jest fotografem próbującym uchwycić "serce" miasta, czyli nie to co widuje się na pocztówkach, a zwykłe, szare życie szarych ludzi w szarych murach. Nie wystarcza to jednak, aby ująć bardziej znanych fotografów, w tym Susan Hoff, która prosi Leona, aby ten "poprawił jakość swoich zdjęć", mając na myśli uchwycenie bardziej mrocznych ludzkich aktywności. Udaje mu się to już pierwszej nocy, gdy śledzi grupkę, jak się okazuje, przestępców, którzy napadają młodą kobietę w metrze. Całkiem sprytnym fortelem udaje mu się uratować damę w opałach, która może wsiąść do swojego pociągu. Nazajutrz okazuje się, że kobieta zaginęła bez śladu. Leon łączy owo zaginięcie z osobą Mahogany'ego, rzeźnika, który codziennie czeka na ostatni kursujący pociąg metra. Obsesja, której nabawił się Leon, prowadzi go do prawdy, mrocznej i brutalnej...
W założeniu fajnie i trzeba przyznać, że Kitamura przez 90% filmu dzielnie trzyma się pierwotnego założenia. Wszystkie wątki zazębiają się ładnie, odkrywamy nowe fakty w sprawie, którą Leon się zajmuje, jednocześnie będąc świadkami co raz większej obsesji, na którą zdaje się cierpieć nasz bohater. Jednocześnie warto tu zaznaczyć, że reżyser odszedł tu nieco od schematu np. w rolę ofiar wcielił tu przypadkowe osoby, nie te, które poznajemy w czasie seansu. Nie ma tu więc stereotypów slasherowych, a fabuła może swobodnie kręcić się wokół trzech głównych postaci. Powiedziałbym dwóch, aczkolwiek Maya zaczyna być nieco ważniejsza gdzieś pod koniec filmu. Generalnie jest nieźle, ale mam jedno OGROMNE zastrzeżenie. Zakończenie i wyjaśnienie motywów postępowania psychopaty jest tak pokrętne i wyciągnięte z rękawa, że aż szkoda tak fajnego seansu. Nie znam nikogo, kto nie złapałby się za głowę słysząc słowa pracodawcy Mahogany'ego. Tutaj film strzela sobie w stopę, a wydaje mi się, że nie trzeba by dużo, aby zmienić scenariusz i wprowadzić trochę logiki w wydarzenia ekranowe.
Słówko uznania dla pary głównych aktorów, bo zarówno Bradley Cooper, jak i Vinnie Jones świetnie zagrali swoje postaci. Niby należało się tego spodziewać po aktorach takiego kalibru, jednak miło widzieć zaangażowanie w wypełnianą pracę. Natomiast trzydzieści biczów temu, kto odpowiada za te paskudne efekty 3D. Widać, pod jakie kino robiony był ten film, jednak nie zmienia to faktu, że na "Nocny pociąg z mięsem" czasem aż nie chce się patrzeć. I to właśnie nie z powodu przesadnej przemocy (ba, rzekłbym nawet, że jak na slasher jest całkiem grzecznie), a z powodu tych absolutnie gównianych efektów. A są sceny gdzie Kitamura potrafi się bez tego obejść, innym jednak razem po oczach wali nam "efekt" 3D (podczas gdy na prawdę to leniwa wymówka na brak kreatywności i niechęć pracy przy efektach praktycznych). Może właśnie dlatego oceny dla tego obrazu są stosunkowo niskie (około 6.2/10 na IMDB).
A może dlatego, że "Nocny pociąg z mięsem" to jazda fajna, ale jednorazowa. Nie zostawia nic w pamięci, może poza Mahoganym, cisi mordercy w slasherach zawsze mają u mnie plus, mniej gadania, a więcej roboty, brawo. Poza tym obraz Ryuhei Kitamury poleciłbym dla seansu ze znajomymi, gdzie stracimy niewiele nasłuchując komentarzy rozochoconej publiczności. Obserwujcie główne postacie, delektujcie się przemocą, czasu nie stracicie. Polecam.

wtorek, 29 września 2015

"Dziecięce Igraszki" ("Come out and Play"), 2012, reż. Makinov

Zasiadając do oglądania horrorów co jakiś czas zadaję sobie pytanie. Jedno, tak przed seansem, żeby zmierzyć się ze swoim umysłem, skonfrontować światopogląd czy wreszcie zweryfikować pewne stereotypy krążące wokół gatunku. Pytaniem, jakie zadałem sobie przed seansem "Come out and Play" (wybaczcie, ale polski tytuł, jakkolwiek trafiony, jest zbyt zabawny, pisałbym to dłużej niż te cztery miesiące, gdy mnie nie było) to "Czy dzieci potrafią przestraszyć?"

...

Nie, nie potrafią, ale o tym za chwilę. Modnym w USA stało się trzaskanie remaków... jeden za drugim wypływają na wierzch jak śnięte ryby i doprawdy lepszego porównania dla jakości tychże produkcji nie znajdziecie w żadnym wydaniu uniwersyteckim. Ostatnimi czasy oczy twórców odwróciły się od Azji, widocznie brakło im już materiału do ściągania, gdy zdali sobie sprawę, że nawet mistrzowie gatunku popadli w rutynę. Zwrócili więc swe oczy w kierunku zachodu Europy mając pewnie nadzieję, że nikt nie dostrzeże braku własnej kreatywności. I tak, film ten jest remakiem "Death is Child's Play" ("Who can kill a child?" w niektórych wydaniach, bardzo powszechna choroba lat 80. i 90., gdy filmy posiadały z tysiąc alternatywnych tytułów), hiszpańskiego obrazu z 1976 roku. Na dodatek "Come out and Play" jest adaptacją hiszpańskiej noweli "Quien puede matar a un nino?", więc nawet scenariusza specjalnie nie trzeba było pisać. Ale, ale, wygląda na to, że pastwię się nad Makinovem (tak, tylko tyle można znaleźć na temat tej persony na IMDB, warto dodać, że ów jegomość jest również scenarzystą, scenografem, autorem zdjęć i ścieżki dźwiękowej oraz edytorem i producentem filmu... zaiste, człowiek renesansu.. na prawdę to chciałbym, żeby ktoś mnie poprawił i powiedział, że Makinov to jakieś studio filmowe), warto więc zgłębić nieco temat, prawda?

Fabuła obraca się wokół młodego małżeństwa, Beth i Francisa, którzy wybierają się na wakacje na piękną i odizolowaną od świata wyspę. Niedługo na świat przyjdzie ich trzecie dziecko, więc młodzi chcą nacieszyć się ostatnimi wakacjami przed narodzinami potomka. Po przybyciu na wyspę zauważają kompletny brak dorosłych. Na miejscu za to jest bardzo dużo dzieci. Na początku nie wzbudza to ich niepokoju, jednak już niedługo przekonają się, że dzieją się tu złe rzeczy i niedługo staną się tego mimowolnym uczestnikami...
Brzmi nieźle, prawda? Widać w tym potencjał i choć odpowiedziałem sobie na początkowe pytanie już na początku seansu, to nie odłożyłem seansu na osławione "kiedy indziej", lecz próbowałem nacieszyć się filmem. Na prawdę próbowałem, lecz Makinov i spółka co i rusz próbowali wybić mi ten pomysł z głowy. Przede wszystkim, aktorzy dziecięcy mają do siebie to, że albo są wybitni albo, najdelikatniej rzecz ujmując, kiepscy. Jako, że w filmie brakło charakterystycznej dla gatunku ciemności i atmosfery osaczenia, reżyserowi zabrano wszystkie ułatwienia. Podejrzewam nawet, że w budżecie nie znalazły się środki na kręcenie w nocy, co może uratowałoby tę produkcję. Wracając do dzieci, są do niczego. Zdaję sobie sprawę, że filmowych tubylców grała raczej ludność miejscowa (film kręcony był w Meksyku), więc akurat kunsztu aktorskiego się nie spodziewałem. Widać jednak, że nie dzieciaki nie otrzymały żadnych sensownych poleceń, jedynie w scenie "swobodnej zabawy" (jedyna stosunkowo niepokojąca sekwencja, gdy dzieciaki są "sobą", o ile to określenie można dopasować do zabawy zwłokami) to wszystko jakoś ze sobą współgra.
Całe nadzieje należałoby więc pokładać w głównych postaciach tego spektaklu. Wobec obsady ograniczonej (nie licząc dzieci) to tych dwojga chciałoby się zobaczyć występ, w którym będziemy im kibicować, przeżywać ich mękę, martwić się o ich życie. Nic z tego, skazani jesteśmy na tępą obojętność, nawet w ostatniej scenie, która mogłaby być słodko-gorzka, jest nicość, dawno już się w tym momencie poddałem. Szans na ucieczkę mieli na tyle dużo, że aż dziw bierze zwłaszcza, że żadne z dzieci nie miało przy sobie broni palnej, którą to w pewnym momencie Francis znajduje. Pomijam też fakt, że para radośnie paraduje po mieście i niczego nie psuje im fakt, iż wyspa jest wyludniona, w barze muszą obsługiwać się sami, a mężczyzna nawet będąc świadkiem morderstwa nie podejmuje natychmiastowej decyzji o zwinięciu żagli i czmychnięciu do domu. Okazuje się również, że kobiety w siódmym miesiącu ciąży całkiem szybko biegają...
Gdybym miał szukać dobrych stron tego filmu, to oprócz wymienionej wcześniej sekwencji nocnej zabawy miałbym ogromny problem, żeby cokolwiek wskazać. Może fakt, że film nie boi się uśmiercać filmowych dzieci, w kinematografii ciągle gdzieś tam siedzi przekonanie, że możemy zabić absolutnie wszystko co chodzi i oddycha, ale zabicie filmowego dziecka to już tabu i lepiej tego nie robić. Tyle dobrego, niestety nawet zdjęcia nie przyciągają uwagi, ot typowa, stereotypowa wręcz meksykańska wioska, choć w sumie nawet nie zwróciłem uwagi, w jakim kraju się znajdujemy, i nie wiem czy zapisałbym to na plus. Podsumowując, "Come out and Play" jest słaby. Nie straszy, nie przyciąga atmosferą, nie opowiada żadnej historii, ba, nie potrafi nawet stworzyć własnej historii, nie stosuje żadnych chwytów, straszaków, nie wiem, czegokolwiek. Nie dajcie się namówić na seans, no chyba, że z czystej ciekawości, z tego nas nie okradną, ze 105 minut niestety tak...

czwartek, 7 maja 2015

"Co robimy w ukryciu" ("What we do in the shadows"), 2014, reż. Jemaine Clement, Taika Waititi

Wampiryzm kojarzy się przede wszystkim z mrokiem, krwią, strachem, rzeczami stricte związanymi z horrorem. Od czasów Beli Lugosiego nie zmieniło się w tym temacie zbyt wiele, nieliczne pastisze gatunkowe raczej naśmiewały się z mitu o krwiopijcach. Gdyby zagłębić się w historię stwora, odkrylibyśmy, że wampiry (w Polskiej kulturze nazywane m.in. wąpierzami) istniały od czasów najdawniejszych, każdy dosłownie rejon świata ma swoją odmianę potwora. Nic więc dziwnego, że dotykamy raczej mrocznego gruntu bajek, opowiastek, literatury czy sztuki.
W filmie natomiast ostatnie lata to rozkwit mockumentary, gatunku, który w mojej opinii, poza kilkoma wyjątkami (mam tu na myśli chociażby "REC", "Blair Witch Project" czy japońskie "POV: A Cursed Film") wypalił się raczej szybko. Ciężko obecnie o oryginalność w tej szufladce gatunku, choć ilość prób świadczy o tym, że filmy robione praktycznie bez budżetu nie opuszczą nas zbyt szybko (bez budżetu, ale w większości również bez pomysłu). Co się stanie gdy połączymy obie wymienione powyżej konwencje? Jeśli wpadną w utalentowane ręce, otrzymamy "Co robimy w ciemności".
Viago (379 l.), Deacon (183 l.), Vladislav (862 l.) i Petyr (8000 l.) są wampirami. Prowadzą "normalne" życie na przedmieściach Wellington. W zasadzie ich egzystencja nie byłaby inna od życia czwórki facetów mieszkających w jednym domu. Ot, męskie rozrywki, zebrania domowe, wyjścia na dyskotekę. Wszystko pięknie, ale nasi wampirzy przyjaciele od czasu do czasu potrzebują świeżej krwi. I oto okiem kamery obserwujemy codziennie zmagania naszych bohaterów z XXI-wieczną rzeczywistością. Pewnego dnia wampiry poznają Stu, człowieka, i odtąd ich życia ulega znaczącej zmianie.
Krótkie wprowadzenie, ale tak na prawdę dłuższego nie potrzeba, w zasadzie cały powyższy akapit mógłbym podsumować zdaniem "mockumentary z wampirami na wesoło" i wcale bym się nie pomylił, ponieważ "What we do in the shadows" to parodia kina wampirycznego. Parodia, która jednocześnie oddaje wielki hołd tegoż segmentu horroru. Mamy Petyra, który wygląda jak żywcem wyjęty z "Nosferatu- symfonia grozy", Vlad oczywiście przypomina Vlada Palownika (choć mnie bardziej skojarzył się z modelem wampira romantycznego, w filmie jednak są wzmianki o jego przeszłości), Deacon jest wampirem-pedantem, a Viago to luzak, nie przejmuje się wszystkim aż tak, jak czasem powinien.
Film jest przezabawny. Okazuje się, że znalezienie dziewicy w XXI wieku nie jest tak proste jak kiedyś, rewelacyjnie pokazano jak wampiry dobierają odzież do wyjścia na miasto, samo wejście na imprezę jest możliwe tylko z zaproszeniem od bramkarzy. Mało tego, zamiast budzić strach, Viago, Deacon i Vlad (Petyr mieszka w trumnie ulokowanej pionowo w piwnicy, znów hołd dla "Nosferatu...") są wyśmiewani i brani za gejów. Zobaczymy również, co się dzieje, gdy wampir wgryzie się w złe miejsce na szyi (genialny fragment). Oczywiście nie mogło również zabraknąć konfliktów na linii wampiry-wilkołaki, w których dialogi są wisienką na torcie filmu (stąd bierze się mój ulubiony cytat "Who are we? Werewolves, not swearwolves"). Nie da się ukryć, że załoga bawiła się setnie kręcąc ten obraz, luz z jakim aktorzy wykonują swoją pracę wypływa z ekranu, a uśmiech z twarzy widza nie schodzi ani na minutę. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż wampiry w tym filmie są wyjątkowo "ludzkie", ze wszystkimi małostkami i problemami (od niezmywanych naczyń do utraconej miłości), może dlatego "What we do in the shadows" łatwiej się przyswaja, łatwiej jest również wejść w skórę bohaterów i przeżywać to, co oni.
"What we do in the shadows" spodoba się wszystkim, którzy szukają powiewu świeżości w podgatunku, który nie ma się zbyt dobrze (chodzi oczywiście o mockumentary choć trzeba przyznać, że horror również trochę kuleje) oraz tym, dla których wampiry to nic tylko przemoc, krew i strach. Obraz jest zabawny, pomysłowy i nie nudzi. Czego więcej trzeba? Polecam.

czwartek, 12 marca 2015

"Babadook" (2014), reż. Jennifer Kent

Nie jest trudno zauważyć, że horror nie ma się tak dobrze, jak chociażby w poprzednim dziesięcioleciu. Boom na azjatyckie klątwy się skończył, reżyserzy zderzali się z gatunkowymi ograniczeniami, brak pomysłu i innowacyjności gatunkowej doskwierał najbardziej, nawet używanie utartych schematów nie wychodzi najlepiej. Omawiany dziś tytuł nie jest mistrzostwem świata, ale wnosi powiew świeżego powietrza i daje pewną nadzieję. Przed Wami Babadook, debiutancki film Australijki Jennifer Kent (debiut pełnometrażowy, w 2005 roku wydała na świat 10-minutowy Monster, bardzo zresztą chwalony), opowiada historię Amelii (Essie Davis), samotnie wychowującej Samuela (Noah Wiseman), chłopca cierpiącego na potężną fobię przed potworami. W związku z czym Amelia każdego wieczora odbywa swego rodzaju rytuał polegający na sprawdzaniu w każdym kącie pokoju, czy nie ma tam żadnego monstrum. Każda próba namówienia Sama na walkę ze strachem kończy się jego gwałtowną reakcją, co nie pomaga mamie w życiu, jej nieustanna walka z dzieckiem i ciągłe histerie odsuwają od Amelii przyjaciółki, jak i również zabiera chłopcu rówieśników do zabawy. Pewnego dnia Sam wybiera książeczkę do poczytania przed snem (również część "rytuału") zatytułowaną "Babadook". Treść książki wydaje się wpływać nawet na Amelię, w jej domu zaczyna być wyczuwana dziwna obecność...
To co zasługuje na szczególną uwagę, to świetna atmosfera utrzymywana przez cały czas trwania Babadooka. Pierwsza połowa filmu to zdecydowanie dramat rodzinny, walka Amelii z własną psychiką, dręczoną koszmarami wypadku, w którym straciła męża (dodać należy do tego, że do wypadku doszło podczas drogi kobiety do szpitala, by urodzić Sama), niełatwa przeprawa przez trudy wychowywania synka, który nie jest do końca normalnym dzieckiem, to wszystko udaje się sportretować doskonale. Wielkie brawa dla Essie Davis, potrafiła świetnie pokazać wachlarz emocji głównej bohaterki, od początkowej radości, poprzez udrękę, przerażenie, nawet moment w którym Amelia "pęka" (o czym nie opowiem, zachęcam do obejrzenia) nie dość, że ukazany jest świetnie, to jeszcze doskonale wpasowuje się w kontinuum akcji. Noah Wiseman jak na aktora dziecięcego, też bardzo dobrze zachowuje się na ekranie, reżyserka nie przeciążyła chłopaka zbyt dużym zasięgiem emocjonalny, miał grać znerwicowane dziecko i to mu się właśnie udało.
Swoiste "two-man show" działa tu bardzo dobrze. Oczywiście inni aktorzy także pojawiają się na ekranie, nie są to jednak postacie, które zapadają w pamięć. Nie jest to jednak wadą, gdyż główny cel filmu to pokazanie walki matki i syna z nieznanym, ale bardzo niebezpiecznym stworzeniem. W drugiej części filmu wchodzimy do świata horroru, niewytłumaczalne zjawiska zaczynają pojawiać się w domu Amelii, która sama nie wie czy w kącie pokoju wisi płaszcz, czy to już Babadook czyhający na życie jej i Sama. Najlepsza moim zdaniem scena to ta, w której kobieta odbiera telefon, po którego drugiej stronie jest zjawa. Jasne, zerżnięte z Ringu, ale działa i pokazuje jednocześnie jak używać utartych schematów. Warto też postarać się o słowa uznania dla Radosława Łuczaka, którego zdjęcia są bardzo atmosferyczne i pomagają w kreowaniu napięcia. Już sam fakt, że w filmie dominują ciemne, zimne kolory, narzuca dość ponurą atmosferę.
Dwie rzeczy muszę zarzucić Babadookowi. Wybaczyć można, że obraz Jennifer Kent nie jest horrorem strasznym od początku do końca, takie było zamierzenie. Natomiast szkoda trochę, że samej grozy jest w filmie stosunkowo niewiele. Oczywiście, jest napięcie, niektóre sceny potrafią przyprawić o dreszczyk, jednakże podzielenie obrazu gatunkowo na dwie połowy troszeczkę psuje wrażenie. Nie zrozumcie mnie źle, Babadook jest filmem dobrym, próbuję tylko przedstawić punkt widzenia horroromaniaka i z tej perspektywy nie jestem pod aż takim wrażeniem.
Jest jeszcze jedna wada omawianego przeze mnie obrazu i jest to coś czego wybaczyć absolutnie nie mogę. Jest to zakończenie, nie mogę co prawda zdradzić co konkretnie się dzieje, jednak nie potrafię zrozumieć, jak z całkiem klimatycznego obrazu pani Kent przeszła dosłownie w kreskówkę. Pani reżyser popisała się w mojej opinii wyjątkową niekonsekwencją i troszeczkę popsuła mi przyjemność czerpaną z seansu. Niemniej jednak warto zwrócić uwagę na Babadooka, jest to horror bardzo solidny, z dobrą dramatyczną podstawą, ciekawą grą aktorską i świetnymi zdjęciami. Atmosfera jest raczej ponura, a niektóre sceny mogą wzbudzić niepokój. Warto również przyjrzeć się temu filmowi, żeby podnieść się na duchu i spojrzeć z nadzieją na przyszłe produkcje. Może ten gatunek wzniesie się w końcu na zasłużone wyżyny. 6/10

sobota, 21 lutego 2015

"Godzilla" (2014), reż. Gareth Edwards

Król potworów powraca w 60-lecie powstania, tym razem nie za sprawą japońskiego studia TOHO, tylko dzięki Amerykanom. Więcej powodów do paniki nie trzeba było podawać, wszakże "Godzilla" z 1999 roku to kompletna katastrofa, o której fani potwora nie rozmawiają, jak gdyby nigdy nie istniała. I wtedy dostaliśmy trailer, który jak zawsze wpompował w Nas pozytywne emocje. Nic dziwnego, odkrycie Godzilli odbywa się w spektakularnym stylu, podczas skoku spadochronowego. Zdrowy rozsądek nakazywał jednak wstrzymać ekscytację, zwiastun filmu z 1999 roku też był epicki, mimo to byliśmy zawiedzeni (ha, drobne niedopowiedzenie). Czy w swoje urodziny Godzilla jest w stanie wznieść się na swoje wyżyny?
W roku 1999, elektrownie Janjira zostaje zniszczona. Przyczyny są nieznane, co wpędza Joe Brody'ego (Brian Cranston) w szaleństwo na punkcie odkrycia prawdy o wypadku. Jego syn, Ford (Aaron Taylor-Johnson), żołnierz, musi zaraz po powrocie z misji udać się do Japonii, aby wyciągnąć ojca z więzienia i postawić do psychicznego pionu. Obaj odkrywają jednak co wydarzyło się 15 lat temu, gdy elektrownia się zawaliła. Są jednocześnie świadkami ożywienia potwora, gdzieś na drugim końcu globu powstaje drugi (zostają nazwane MUTO- Massive Unidentified Terrestrial Organism) i aby jeszcze wszystko pogorszyć okazuje się, że potwory są przeciwnej płci i jeśli dojdzie do złożenia jaj, ludzkość będzie w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Naukowcy najbardziej obawiają się jednak Godzilli, potwora którego nieskutecznie próbowali zabić 60 lat temu (znakomite odwołanie do pierwszego filmu), nie wiedząc jednocześnie jak potężnego sprzymierzeńca zyskają.
Godzilla powraca, w glorii i chwale, nie ma powodu do paniki, wszystko jest już w porządku i wreszcie możemy zapomnieć o tym-filmie-który-nigdy-nie-istniał. Nie jest oczywiście idealnie, ale wady nie zmieniły się od 60 lat, wiec możemy spokojnie przymknąć na nie oko. Podoba się przede wszystkim design Godzilli, klasyczny, jednocześnie odpowiednio zmodyfikowany tak, aby budził grozę. No i ryk, TEN ryk w połączeniu z tym co widzimy na ekranie potrafi wywołać ciarki. Przeciwnicy Króla Potworów choć nieco mało oryginalni, stanowią prawdziwe zagrożenie i potrafią skutecznie łączyć siły w walce. Pierwszy akt filmu, gdzie występuje Brian Cranston pokazuje, że facet ciągle potrafi grać. Nie zaskakuje to specjalnie, aczkolwiek miło patrzeć jaki wachlarz emocji potrafi pokazać aktor w przeciągu swojej kariery. Dramat, jaki przeżył Joe odbija się na jego psychice, jednak jego obsesja nie jest nieuzasadniona i choć widzieliśmy ten typ postaci już setki razy (szalony z pozoru człowiek szukający prawdy, w którą nikt nie wierzy), Cranston skutecznie pokazuje, że można wciągnąć widza w świat przedstawiony. Ogromna zatem szkoda, że Joe Brody ginie i to bardzo wcześnie. Zostaje zastąpiony Fordem, którego egzystencję w filmie możemy pominąć, bo żadna czynność, którą wykonuje na ekranie, nie zapada w pamięć, jest to kompletnie płaska postać, niejednokrotnie zresztą zadawałem sobie pytanie "co ten człowiek w ogóle tu robi?", tak nieistotny jest Aaron Taylor-Johnson. W zasadzie śmierć postaci Cranstona to także śmierć wątku ludzkiego. Oczywiście, jest w tle wielki plan zniszczenia MUTO, Godzilli i uratowania świata, aczkolwiek to już nie to samo.
Ale, ale, przecież mamy do czynienia z filmem o potworach, jak więc wypadają na scenie główni aktorzy tego przedstawienia? Gdyby nie to, że walki są nieprawdopodobnie powolne, powiedziałbym, że pojedynki kopią tyłki dosłownie i w przenośni. Nie zmienia to faktu, że obserwowałem wydarzenia na ekranie z zachwytem. Może jestem mało wymagający, wprawdzie do pojedynku dochodzi po około 1,5 godziny (film trwa 122 minuty), jednak gdy potwory zaczynają walkę, jest świetnie, wygląda to epicko. Oczywiście Godzilla zgarnia wszystkie nagrody, jest niewątpliwie wisienką na filmowym torcie, pokazuje swój atomowy oddech, jego znak firmowy i kopie wszystkie tyłki na ekranie. Szkoda tylko, że tego typu starć jest tak niewiele, może budżet nie pozwolił, a może godzinna walka byłaby po prostu zbyt nudna. Nie wiem, w każdym razie warto poczekać, jest na co popatrzeć.
Co dalej? Na 2016 rok planowany jest kolejny amerykański obraz o Godzilli. Jestem trochę spokojniejszy co do końcowego efektu, ponieważ powrót w 2014 roku Król Potworów zalicza wyjątkowo dobrze. Zdjęcia są fantastyczne, warto też zobaczyć Briana Cranstona, no i gdy Godzilla się rozkręca, wtedy emocje rosną. Zdecydowanie warto poświęcić dwie godziny swojego czasu na seans, nie pożałujecie. Polecam.

piątek, 13 lutego 2015

"Death Note" ("Desu Noto"), 2006-07, reż. Tetsuro Araki

Bogowie Śmierci czasami się nudzą. Ileż można w końcu grać w kości i rozmawiać, każdy potrzebuje rozrywki. Ryuuk ma dość nudy i "gubi" Notatnik Śmierci w świecie ludzi. Znajduje go młody i genialny student, Yagami Light, który szybko zdaje sobie sprawę, że Notatnik to nie jakiś mało wyrafinowany dowcip, a potężna broń, którą wykorzysta w walce ze złem. Nie z siłami zła, to by było zbyt proste, Yagami chce oczyścić świat z przestępców, ludzi którzy dopuszczają się złych uczynków i tym podobnych. Sprawą tajemniczych zgonów przestępców zajmuje się L, ekscentryczny (delikatnie rzecz ujmując, o czym za chwilę) i jednocześnie nieprawdopodobnie błyskotliwy detektyw, który rozpoczyna z tajemniczym Kirą grę, w której stawka jest dużo większa niż się początkowo wydaje.
Tak przedstawia się fabuła "Death Note", 37-odcinkowego anime, które prosty dość koncept zabawy w Boga przedstawia w iście rewolucyjny sposób. Oto bowiem za pomocą prostego środka, którym jest notatnik, umożliwia zwykłemu człowiekowi dokonywanie sądu i egzekucji wedle własnej interpretacji. Yagami skrzętnie z tego korzysta, stawiając sobie za cel oczyszczenie świata z wszelkiego zła, którym wg niego są ludzie. Do Notatnika załączonych jest kilka zasad, np. twarz osoby, której imię i nazwisko wpisujemy, musi być w naszych myślach, inaczej nie będzie efektu. Lub jeśli nie napiszemy przyczyny śmierci, to ofiara umrze na zawał serca w przeciągu 40 sekund. Jeśli natomiast podamy przyczynę śmierci, to wszystkie szczegóły muszą zostać spisane w ciągu kolejnych 6 minut i 40 sekund. Ciekawa jest tu jednak idea Shinigami (Boga Śmierci), którego rozpoznać może tylko i wyłącznie osoba, która dotknie zeszytu. Najciekawszy wg mnie zapis to ten, który mówi, że po śmierci użytkownik zeszytu nie może trafić ani do Piekła ani do Nieba.
"Death Note" bardzo śmiało stawia przed widzem pytania: Co byś zrobił z władzą, jaką daje Notatnik? Stałbyś się sędzią i katem czy zrobiłbyś coś dla większego dobra? Jak rozumieć większe dobro? Anime prowadzi dialog ze swoim widzem, jednocześnie pokazując, jak radzi sobie młody człowiek, postawiony przed wyborem ścieżki, którą ma się udać. I mimo, że myślimy, iż droga, którą obrał Raito (Yagami Light w oryginale nazywa się Raito Yagami, znaczenie imienia jest to samo, "światło") jest całkowicie słuszna, to z tyłu głowy siedzi wątpliwość, czy z moralnego punktu widzenia osądzenie innych należy właśnie do Yagamiego. Na początku serii widzimy, jak Light ratuje młodą dziewczynę przed grupą motocyklistów i zaczynamy mu kibicować. Później jednak zastanawiamy się, jak my byśmy postąpili, i kiedy Kira (pseudonim pod którym ukrywa się Raito) wpisuje co raz więcej nazwisk do Notatnika, wątpliwości stają się większe. Jak definiujemy złą osobę? Czy tak samo potraktujemy złodzieja jabłek i rabusia, który ukradł staruszce torebkę?
Na to pytanie stara się odpowiedzieć L, genialny detektyw, choć nieco ekscentryczny. Siedzi tylko w pozycji kucznej (twierdzi, że znacząco poprawia to jego zdolności dedukcyjne), telefon komórkowy trzyma w bardzo dziwny sposób i je tylko słodycze. Nie zmienia to jednak faktu, że L jest jedną z najciekawszych postaci w historii anime, dzięki czemu przyciąga przed ekran chorych na Syndrom Jeszcze Jednego Odcinka. Pojedynek, który toczy z Kirą, jest bardzo intensywny, pełen zwrotów akcji i ryzykownych decyzji. Przykładowo gdy w jednym z początkowych odcinków L podstawia jednego z więźniów jako siebie, Kira natychmiast wpisuje nazwisko swojej ofiary. Pewny zwycięstwa odlicza sekundy do egzekucji i gdy na ekranie ukazuje się wielka, gotycka litera "L" z wiadomością od prawdziwego detektywa, pojedynek rozpoczyna się na prawdę, gdyż L nie tylko wie w jakim kraju mieszka Kira, ale także w jakim mieście, co sprawia, że Light musi podjąć wszelkie możliwe środki ostrożności. Gdy zobaczycie, co potrafi Light w celu ochrony swojej misji, szczęka opadnie Wam niejeden raz.
Fabuła jest absolutnie rewelacyjna, staje się jeszcze lepsza, gdy zaczyna się gmatwać, do końca trzymając na krawędzi fotela. Muszę jednak przyznać, że ostatnie 10-15 odcinków jest nieco pohamowane, jedno wydarzenie troszeczkę psuje cały efekt, nie mogę Wam jednak zdradzić co się stanie, ponieważ jest to chyba najważniejszy moment w całym anime. Na szczęście twórcy uniknęli rozdrobnienia historii przez postacie poboczne. Akcja toczy się w zamkniętej grupie kilku osób i nawet gdy przedstawiane nam są nowe, nie tracimy na jakości. W zasadzie oprócz jednego zwrotu akcji nie ma się do czego przyczepić, pozostaje z zapartym tchem śledzić świętą misję Kiry (Kira=Killer=Zabójca). Słowa ogromnej pochwały należą się kompozytorom muzyki do "Death Note". Ścieżka dźwiękowa jest mistrzowska, żaden utwór nie odstaje od reszty, od pompatycznych numerów orkiestralnych poprzez spokojne melodie, które powoli zarysowują przebieg akcji ("L's Theme" to mój osobisty faworyt). Co jakiś czas zdarza mi się przesłuchać OST z anime i nie traci ono na jakości, absolutny plus.
Czy jestem w stanie napisać coś złego o "Death Note"? Postaci, które pojawiają się w trzeciej części serii (dzieląc anime na standardowe, 12-odcinkowe części), choć nie psują całokształtu, niewiele także dodają, co troszeczkę zaburza przebieg oglądania i gdyby nie fantastyczna fabuła, to miałbym problem ze śledzeniem tego tytułu. I w zasadzie to wszystko, DN jest wciąż moim ulubionym anime i nie mam w kwestii wad nic więcej do dodania.
"Death Note" jest kolejnym tytułem, który zdecydowanie udowadnia, że anime to nie bajki dla dzieci. Absolutnie dojrzała i mocna historia, która zadaje widzowi trudne pytania, jednocześnie podając własne odpowiedzi, rewelacyjna ścieżka dźwiękowa oraz niezapomniane postaci tworzą doskonały zestaw, dzięki któremu 37 odcinków kończy się zdecydowanie zbyt szybko. Absolutnie polecam.

sobota, 24 stycznia 2015

"Następny jesteś Ty" ("You're next"), 2011, reż. Adam Wingard

Adam Wingard to jeden z reżyserów nowej młodej fali horroru. Człowiek, który w 2012 roku stworzy świetne "V/H/S", rok wcześniej daje światu nowy film z podgatunku "home assault", tym razem bardziej w konwencji slashera. Bo tak na prawdę "Następny jesteś Ty" takim właśnie tworem jest i choć przyznać trzeba, że dzięki kilku głupotkom nie będzie to tytuł legendarny (polecam "Funny Games"), to z pewnością zajmie wysoką pozycję w moim prywatnym rankingu filmów na "czwórkę". Ale od początku..
Rodzina Davisonów zbiera się w domu rodziców, aby uczcić ich rocznicę ślubu. To, że nie jest to rodzina bez problemów dowiadujemy się w zasadzie od pierwszego spotkania Crispiana i Drake'a, w zasadzie żadne z rodzeństwa za sobą nie przepada, szybko jesteśmy świadkami awantury pomiędzy braćmi. W czasie sprzeczki nieznany sprawca za pomocą kuszy zabija Mięso Armatnie nr 1 (wybaczcie, ale formuła slasherów wymaga na mnie używanie oficjalnych imion dla postaci, które nie mają absolutnie żadnego znaczenia dla fabuły). Wtedy właśnie rozpoczyna się walka o przetrwanie, podczas której Davisonowie muszą się zmierzyć z bezwzględnymi zabójcami oraz wilkiem w owczej skórze...
Absolutną gwiazdą filmu jest Erin, grana tu przez Sharni Vinson ("Step Up 3D"). Postać ta jest absolutną definicją słowa "badass", nie tylko od początku zachowuje zimną krew, ale równie szybko zaczyna walczyć z napastnikami, nie jest bezbronną ofiarą. Ba, do tego stopnia nią nie jest, że opracowuje różne zmyślne pułapki, które koniec końców skutecznie niweczą plany antagonistów. I choć nie wypada psuć zakończenia, to w finałowej scenie jest rewelacyjna, skutecznie odpierając ataki dwojga oponentów. Bez mrugnięcia udziela pomocy, mam jednak jedno zastrzeżenie w scenie podczas której wiecznie (jej zdaniem) niedoceniana przez rodzinę Kelly, pragnie pomóc i pobiec po kogokolwiek, wtedy właśnie ani Erin ani ktokolwiek z rodziny bez żadnych wątpliwości zawierza powodzenie całej tej szalonej operacji właśnie Kelly. I jakkolwiek efektownie się to nie kończy, to jest to właśnie jedna z tych głupotek, które odejmują trochę od całej oceny.
Szkoda właśnie, że reszta postaci jest w zasadzie tłem dla Erin i jej zmagań z mordercami. Oprócz Drake'a (Jon Swanberg) nikt jakoś nie wpadł mi w oko, nikogo nie jestem w stanie specjalnie wyróżnić, nawet Felix, który ma do odegrania większą rolę w całym przedsięwzięciu, gdzieś przepada, wtapia się w tło. I choć ktoś mógłby to powiedzieć, że z fabularnego punktu widzenia to ma sens, to ja powiem, że pojawia się jak królik z kapelusza, a jego rola i tak nie jest do końca zaznaczona. Crispian znika na 3/4 filmu, żeby pojawić się ostatniej scenie, której równie dobrze mogło zabraknąć, a film i tak skończyłby się lepiej. Cóż można powiedzieć o reszcie rodziny? Mięso armatnie. No ale takie właśnie są slashery, co prowadzi do kolejnego punktu programu, zabójstw.
Sceny śmierci są soczyste, niektóre brutalne, niektóre nieco mniej, wszystko jednak wpasowuje się doskonale w wydarzenia na ekranie, scena o której wspomniałem, choć proste, to zasługuje na szczególne uznanie. Mnie najbardziej przypadło do gustu zabójstwo w końcowej scenie, podczas walki Erin z dwojgiem napastników. Nie będę Wam psuł tej przyjemności, warto jednak przeczekać do finału.
"Następny jesteś Ty" nie jest oczywiście filmem niepozbawionym problemów. O ile to co widzimy i słyszymy jest na dobrym poziomie, to kilka logicznych błędów ciągle razi. W jednej ze scen Davisonów zapomina, że jeden z napastników ma w zanadrzu kuszę i radośnie debatuje przy oknie (nawet Erin o tym zapomina, a zostało wcześniej ustalone, że pierwszy z morderców doskonale zna teren, na którym wykonuje swoją pracę i potrafi przemieszczać się pomiędzy lokacjami dość szybko). W jednej z kolejnych Drake odurzony Vicodinem i zirytowany tym, że ma strzałę w plecach wyciąga ją, żeby na widok własnej krwi natychmiast zemdleć. I choć wiem, że to raczej normalna reakcja, to cała sytuacja wygląda przekomicznie, co w horrorze bazującym na atmosferze osaczenia nie powinno mieć miejsca.
Największym problemem, dzięki któremu za pierwszym razem zakończyłem seans po 15 minutach było nieznośnie ślamazarne tempo pierwszej połowy obrazu. Całe przedstawienie postaci (z którego w zasadzie nie dowiadujemy się niczego sensownego) wydłuża film i to nie w sposób, który wbija w fotel. Warto się wprawdzie przemęczyć, nie zmienia to faktu, że pan Wingard powinien lepiej przemyśleć całą sprawę.
"Następny jesteś Ty" to solidna produkcja. Podgatunek home assault może z dumą prezentować swoje kolejne dziecko. I choć oczywistym jest, że film ten nie jest mistrzostwem świata, to około 90 minut spędzonych przed ekranem monitora nie było dla mnie czasem straconym. Takie obrazy warto oglądać, rzecz jasna przymykając najpierw na głupotki i niedociągnięcia. Zdecydowanie polecam.

wtorek, 6 stycznia 2015

Podróż w przeszłość (4): "Milczenie owiec" (1991), reż. Jonathan Demme

Zaskakujące dla mnie jest to, jak wiele psychologicznych horrorów miało wpływ na moją fascynację gatunkiem. Poczynając od gier ("Silent Hill", "Resident Evil") poprzez filmy ("Ju-On 2") rozwijałem zarówno siebie jak i pasję, która zapłonęła parę lat temu. I choć przyznaję, że bardziej krwiste pozycje nie są mi obce (ba, uwielbiam slashery i filmy o zombie, uważam również że scena gore jest źle rozumiana i niedoceniana), to właśnie filmy takie jak "Milczenie Owiec" miały na mnie największy wpływ. Wchodzimy więc w nowy rok z przytupem, będę dzisiaj wyłącznie chwalił, jedziemy!
Współcześnie dość rzadko się zdarza, żeby adaptacja książki odniosła sukces zarówno wśród widzów, jak i krytyków. Thomas Harris pisząc swoją książkę nie miał zapewne pojęcia, jak ważną franczyzą stanie się "Milczenie Owiec" (rozrośnięte obecnie do pięciu filmów i serialu) oraz jak charakterystyczną postacią w świecie horroru będzie Hannibal Lecter. Ale od początku, tym którzy jakimś cudem nie widzieli filmu, należałoby przedstawić pokrótce fabułę obrazu Jonathana Demme.
W mieście szaleje seryjny morderca skrywający swoją tożsamość pod pseudonimem "Buffalo Bill", który nie dość że swoje ofiary torturuje, zabija, to na dodatek odziera je ze skóry. Młoda agentka FBI, Clarice Starling, musi podjąć współpracę z innym zabójcą, Hannibalem Lecterem, znanym z gustowania w ludzkim mięsie. Od pierwszego spotkania tych dwojga rozpoczyna się gra psychologiczna, w której to Lecter skutecznie punktuje słabości Starling (graną tu przez Jodie Foster), natomiast młoda agentka specjalna musi wyciągnąć informacje od doktora jednocześnie odkrywając samą siebie i walcząc z demonami przeszłości.
Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to film legendarny. Wszelkie pochwały wobec obrazu Demme'a zostały już pewnie wypowiedziane, mimo wszystko warto to powtórzyć. Atmosfera gniecie i nie puszcza, rzadko kiedy ogląda się tak ciężkie filmy. Widać to zwłaszcza w scenach z Lecterem (Anthony Hopkins wycisnął z 16 minut, w których był na ekranie, absolutne maksimum), to właśnie rozmowy z agentką Starling jednocześnie napędzają fabułę i nadają jej tempo, dość powolne trzeba przyznać, jednak tempo, które w połączeniu z atmosferą dają niesamowity efekt. I choć przyznać trzeba, że Buffalo Bill blednie przy postaci doktora Lectera, to i on wykorzystuje w pełni potencjał postaci. Jest psychopatyczny, nie ma żadnych skrupułów i posiada swój chory rodzaj motywacji.
Ale skąd tu inspiracja do pasjonowania się horrorem? "Milczenie owiec" dobitnie pokazuje, że największym potworem może być człowiek, Twój sąsiad, Twój szef, współpracownik, sprzątaczka, ktokolwiek. Hannibal Lecter jest miłośnikiem kultury wyższej. Oczytany, piekielnie inteligentny psycholog-meloman, który zdecydowanie potrafi oczarować swoją charyzmą, żeby chwilę później podać Twój mózg na talerzu, oczywiście dobrze wypieczony. Stąd właśnie "Milczenie owiec" gości tutaj, jest to film, który zdecydowanie potrafi przytłoczyć atmosferą i choć ze strachem może mieć to mało wspólnego, to jednak uczucie silnego niepokoju jest tu najważniejszym czynnikiem. Nie da się z jednej strony ukryć, że bez postaci Hannibala Lectera ciężko by było stworzyć podobną historię, tak na prawdę to wokół doktora kręci się fabuła zarówno tego, jak i reszty filmów.
Z całego serca polecam "Milczenie owiec" tym, którzy jeszcze nie mieli okazji obejrzeć tego znakomitego obrazu. Zrozumiecie wtedy, że potwór kryje się w każdym z nas.