wtorek, 8 kwietnia 2014

"Silent Hill" (2006), reż. Christophe Gans

"Silent Hill" to bez wątpienia jedna z najbardziej przerażających serii w historii gier komputerowych. Atmosfera jak w żadnym innym horrorze, fenomenalne użycie dźwięków (minimalizm w najczystszej formie) oraz fakt, że w każdej historii uczestniczą zwykli ludzie, poszukujący odpowiedzi i odkupienia (Harry Mason za wszelką cenę szuka córki, James Sunderland z miłości do żony i poczucia winy przechodzi swoje piekło) czynią SH topową markę w dziedzinie wirtualnej rozrywki. Przebogata symbolika (każdy potwór ma swoje znaczenie dla głównych bohaterów lub postaci napotkanych po drodze) to także niezaprzeczalny atut serii. Jak każda odnosząca sukcesy gra wideo, musiała zostać przeniesiona na srebrny ekran. I, jeśli już mnie poznaliście, nie zamierzam hejtować tego typu prób. Jasne, z reguły są one tandetne i nijak mają się do swoich pierwowzorów, ale nie sposób nie docenić starań twórców, żebyśmy mogli zobaczyć swoje ulubione postacie w filmie, rozrywce dużo łatwiej przyswajalnej niż gry wideo. Dobrze jest wtedy, gdy za kamerą staje miłośnik danej gry, ponieważ włoży w pracę nie tylko swój warsztat, ale także serce, ponieważ nie będzie chciał żadnej fuszerki, nie będzie chciał popsuć swojej, być może, ulubionej gry. I taki jest Christophe Gans, co też sam przyznawał w wielu wywiadach, do czego zresztą jeszcze powrócę.
Nieco wyżej napisałem, że doceniam starania twórców w przeniesieniu wrażeń z gier komputerowych na srebrny ekran. Co wcale nie oznacza, że za każdym razem nie opada mnie blady strach, gdy słyszę kolejne doniesienia o tego typu ekranizacjach. Zresztą, Hollywood co i rusz daje ku temu powody, pozwalając na przykład pracować Uwe Bollowi (House of The Dead, Alone in The Dark i Bloodrayne to tylko trzy z wielu), więc z zaniepokojeniem przyglądałem się informacjom o ekranizacji "Silent Hill". Jak wyszło?
Fabuła filmu opowiada o Sharon (Jodelle Ferland), której nocne lunatykowanie staje się ekstremalnie niebezpieczne (w filmie widzimy, że jest bliska upadku z urwiska). W czasie swoich wędrówek wykrzykuje nazwę miasta, Silent Hill. Zaniepokojona tym stanem matka dziewczynki, Rose da Silva (Radha Mitchell), postanawia zabrać córkę do tego miasteczka, żeby wyjaśnić i być może wyleczyć przypadłość Sharon. Sprzeciwia się temu Christopher da Silva (Sean Bean), który próbuje znaleźć jakieś bardziej racjonalne wytłumaczenie zachowania dziewczynki. Rose wbrew woli męża zabiera Sharon do Silent Hill, po drodze jednak ulega wypadkowi i traci przytomność...
Brzmi znajomo? Otóż tak, to w gruncie rzeczy wariacja na temat fabuły pierwszej gry, z dodanym segmentem tłumaczącym wyjazd do kurortu. Mógłbym się przyczepić, że w grze Harry zabiera Cheryl do Silent Hill na wakacje, ale takie poprowadzenie fabuły też mi odpowiada, zwłaszcza, że w tych początkowych fragmentach nie ma żadnych dłużyzn. Gans w wywiadach przyznał, że fabułę filmu wzorował na pierwszej części serii, co widać. Widać również dobre poprowadzenie historii, zdesperowana Rose decyduje się nawet na ucieczkę podczas kontroli policyjnej (którą przeprowadza nie kto inny, jak znana z gry Cybil Benett, propsy), żeby dotrzeć do miasta i wyleczyć córkę. Gdy docieramy do miasteczka, wszystko jest idealne, mgła przesłania widok, miasteczko jest opuszczone, czuć atmosferę grozy i cierpienia. Mam w zasadzie jedno zastrzeżenie, POPIÓŁ. W grze jest wyraźnie powiedziane, że to, co spada z nieba, to śnieg, doktor Kaufmann dziwi się zresztą, dlaczego ma do czynienia ze śniegiem o wakacyjnej porze roku. Sama historia z popiołem byłaby nawet ciekawa, Silent Hill 50 lat wcześniej spłonęło doszczętnie, co poniekąd wyjaśnia i nie wyjaśnia padającego z nieba popiołu. Popiołu, który nie brudzi. Zdaję sobie sprawę, że to ma znaczenie raczej symboliczne, ale opady śniegu też miałyby swoje zastosowanie i nie trzeba się wtedy podpierać historią, która z główną osią fabularną ma niewiele wspólnego.
Żałuję również, że postacie drugoplanowe są dość niewyraźne, Dahlia Gillespie została zepchnięta do roli zwariowanego proroka (została zastąpiona w swej pierwotnej roli przez Christabelle), Cybil Benett ma marginalne znaczenie dla historii, nawet Chris w swoim poszukiwaniu żony wypada niespecjalnie. Wszystko to jednak przesłanie bardzo dobra rola Radhy Mitchell. Jako matka nie cofnie się przed niczym, żeby uratować życie Sharon, przejdzie przez piekło tylko po to, żeby jej córeczka była zdrowa. Tu jest świetnie, atmosfera osaczenia w Silent Hill zawsze była obecna i w filmie jest nie inaczej, absolutnie rewelacyjna jest scena z pielęgniarkami, Piramidogłowy robi swoje (choć znowu, postać zmarginalizowana), z twarzy bohaterki wyczytujemy całą paletę emocji, od strachu poprzez niesamowitą determinację. Na szczęście muzyka, a w zasadzie jej minimalne użycie, nie przeszkadza w odbiorze filmu, co zwłaszcza docenia się przy oglądaniu wędrówki Rose przez miasto. Małą zadrą w oku jest fakt, że kobieta prawie nigdy nie jest sama, często ktoś przy niej jest, żeby pomóc, ostrzec czy poprowadzić.
A jak przedstawia się Otherworld, miejsce najgorszych koszmarów w Silent Hill, w zasadzie drugie wcielenie miasteczka (którego transformacja zarówno w grze jak i w filmie sygnalizowana jest syreną, rewelacja)? Fenomenalnie. Lokacje wyglądają jak należy, jest brud, rdza, zaschnięta krew na ścianach, kreatury, które tylko czekają, żeby pozbawić życia naszą bohaterkę. Nie mam zastrzeżeń, wszystko wygląda jak należy, można momentami poczuć ciarki na plecach.
Jedyny śmiertelny grzech Gansa to końcówka, która jest absolutnie przegięta, zaskakuje fatalnym użyciem efektów komputerowych i w moim mniemaniu powinna zostać rozegrana nieco inaczej. Nie zmienia to jednak faktu, że "Silent Hill" to dobry film. Puszcza oko do fanów, nie będąc jednocześnie niedostępna dla tych, którzy z grami nie mają wiele wspólnego. Sam reżyser zapowiedział, że chciałby stworzyć z tego serię filmów, co oczywiście schrzaniło Hollywood, wypuszczając "Silent Hill: Apokalipsa" (tekst TUTAJ). "Silent Hill" trwa dwie godziny, ale na całe szczęście czas ten się nie dłuży. Tu i ówdzie mamy momenty przestoju, ale służą one tylko i wyłącznie po to, żeby złapać trochę oddechu. Chwała Gansowi za to i mam nadzieję, że powróci do kręcenia serii oraz że będziemy mogli zapomnieć o "SH:Apokalipsa". Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz