piątek, 25 kwietnia 2014

Dlaczego się boimy? cz.1

Gdy ktokolwiek zadaje mi pytanie o przyczynę strachu wśród ludzi, wzbudza to we mnie jedynie uśmiech politowania. No bo skąd można to wiedzieć, w końcu każdy boi się czego innego, nie można generalizować tej kwestii. Byłoby to mniej więcej tak samo, gdybym zapytał „Dlaczego się śmiejemy?”, pytanie takie obejmie zbyt duży zakres odpowiedzi, gustów, pragnień czy marzeń.
Dlatego bardziej odpowiednie może wydawać się pytanie „Dlaczego w zasadzie CHCEMY się bać?”. Choć tu też można wybrać kilka odpowiedzi, które stworzą ogólny zakres tych przyczyn. Zdrowa adrenalina, zmierzenie się ze strachem (w przypadku np. gier komputerowych, w filmach jest nieco inaczej, ponieważ nie możemy przecież bezpośrednio zaangażować się w wydarzenia), dobra zabawa w gronie znajomych itd. Przyczyn strachu należy wg mnie szukać w pewnych trendach, a żeby te poznać, musimy nieco cofnąć się w czasie.

Szlak przetarł „Frankenstein” z 1910 oraz 1931 roku, zwłaszcza ta druga wersja, dźwiękowa, jedna z trzech największych (obok „Drakuli” i „Mumii”) produkcji tamtych czasów. Przerażenie wzbudzała w ówczesnych widzach świadomość, że mogą żyć ludzie, których pragnieniem jest poczuć się jak Bóg, śmiać się Śmierci prosto w twarz. Słowa „Nareszcie wiem, jak to jest być bogiem” na zawsze weszły do kanonu, poza tym mogliśmy wtedy obserwować swego rodzaju eskalację przemocy, w końcu potwór zabija małą dziewczynkę (ku jego obronie, robi to nieświadomie, co jednak nie zmienia faktu), a sam film wyrywa się z ram spokojnych, majestatycznych wręcz horrorów na rzecz wartkiej akcji i dynamicznej pracy kamery, co będzie widać w późniejszy sequelach.
Wampiry, duchy, wilkołaki. Istoty nadprzyrodzone nie wzbudzały od razu fascynacji, jaką darzone są te istoty zwłaszcza dzisiaj. W końcu czy jest coś bardziej przerażającego od nieznanego? Dziwi to trochę, ponieważ wampiry są obecne w każdej kulturze świata od czasów najdawniejszych. Na przykład Brahmaparush to niezwykle brutalny wampir, który miał żyć gdzieś w północnych Indiach, pijący krew z ludzkich czaszek, lubujący się w jedzeniu mięsa oraz owijania się narządami wewnętrznymi w celu odbycia swoistego tańca (polecam „The Vampire Encyclopedia” Matthew Bunsona). O ile jednak bestie wzbudzają strach z powodów wiadomych, o tyle wampir w „Drakuli” z 1931 roku był czymś innym. Był niezwykle tajemniczym mężczyzną, nigdy nie zabijał w sposób okrutny ani nie ujawniał swoich planów, był raczej cichym zabójcą. Jednocześnie stał się symbolem wampira romantycznego, wysublimowanego, całkowicie odmiennego od chociażby indyjskiego potwora. Wilk w owczej skórze czy raczej wampir w ludzkim przebraniu, to było przerażające, ponieważ mógł to być przecież każdy z obecnych na sali kinowej, czy też każdy przechodzień spotykany wieczorem.
Każdy temat kiedyś się wyczerpuje, a w latach 40. nastąpił przesyt. Lata 50. przyniosły dwa ważne dla horroru wydarzenia: bombę atomową i zimną wojnę (nie brzmi to pewnie elegancko, ale dla tego gatunku inspiracją niestety są właśnie tego typu zdarzenia). Widzowie bali się wtedy wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z eksperymentami nuklearnymi czy relacjami USA-ZSRR. Nie dziwi więc wysyp filmów o stworach z laboratoriów (film „One!” opowiada o powstaniu gigantycznych mrówek-mutantów, choć to i tak nie wszystko. Wyobraźcie sobie film o zabójczych krabach czy jednookiej i monstrualnej amebie), głębin morskich („To przybyło z głębi morza” o gigantycznej ośmiornicy) czy przebudzonych ze snów dinozaurach („Bestia z głębokości 20 000 sążni”). Zdarzyło się również coś niezwykle intrygującego. Japończycy, którzy najbardziej ucierpieli w wyniku bombardowań atomowych, uczynili ze swojego strachu symbol i stworzyli „Godzillę”, która obecnie, w wieku już 60 lat, nadal cieszy się ogromną popularnością i często gości na ekranach kin. Patrząc na te filmy dzisiaj nie pozostaje nic innego niż uśmiechnąć się z politowaniem, jakość tych produkcji jest raczej kiepska. Niemniej jednak można się setnie ubawić, patrząc jak gigantyczne mrówki terroryzują Amerykę.
Gdzieś obok tych wszystkich blockbusterów brytyjska wytwórnia Hammer postanowiła ożywić i odświeżyć klasyczny wizerunek potworów studia Universal. Nowe wersje „Frankenstein’a” (w latach 1957-1973 wyszło siedem filmów z szalonym naukowcem i jego kreacją, gdzie jasno świeciła gwiazda Petera Cushinga), „Drakuli” (osiem filmów z udziałem Christophera Lee, niekwestionowanej gwiazdy kina grozy) czy „Mumii”, tym razem w kolorze, na nowo wzbudziły strach, potęgowany właśnie nową technologią (coś, czego dzisiaj nie potrafi zrobić 3D).
Lata kolejne to wykształcenie się w kinie grozy strachu przed człowiekiem. Wraz z nadejściem slashserów i gore zabójczy stali się właśnie ludzie, nie zawsze szaleni, nie zawsze pochodzący z nieznanych okolic. Bardzo często byli to sąsiedzi, ludzie, których widzowie mogli znać, z którymi niejedno przyjęcie się odbywało. Właśnie wtedy strach podszedł na maksymalnie bliską odległość. Zwłaszcza gore miało swoją rolę we wzbudzaniu przerażenia. To człowiek mordował, niekiedy z dużą brutalnością. Nie były to stwory nierealne, takie, które nie mogły nas nawiedzić nigdzie indziej niż na sali kinowej. To mogło nas spotkać podczas powrotu z kina, gdzieś w ciemnej uliczce, gdzie nikt nie usłyszy naszego krzyku…
Przechodząc do lat współczesnych niestety obserwuję wtórność produkcji. Horrory azjatyckie wciąż korzystają ze swojego folkloru (nie zrozumcie mnie źle, to wspaniałe, lecz chciałoby się zobaczyć co innego niż opowieści o tych samych duchach i klątwach), a produkcje takie jak Ichi the Killer czy Guinea Pig są zbyt brutalne dla większości widzów. Amerykańskie kino stawia na nieudolne remake'i, europejskie kino ma kłopoty ze zdefiniowaniem swojego podejścia do gatunku, a wybijających się filmów jest bardzo mało. Obrazy niezależne cierpią właśnie z powodu swej niezależności i braku promocji, co powoduje znikomą ilość widzów i trudnodostępność filmów.
Tyle słowem dygresji, dlaczego więc się boimy? Nie wiadomo, strach może być kwintesencją tego, co siedzi w każdym człowieku indywidualnie. Poza tym horror ma sporo innych funkcji, nie zawsze musi straszyć, choć jest to cel prymarny i tego należy się trzymać. I to chyba jest piękne, ponieważ nie znając wspólnego mianownika, horror jest chyba najbardziej różnorodnym gatunkiem w kinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz