piątek, 26 grudnia 2014

"Kotoko" (2011), reż. Shinya Tsukamoto

Przyznam na samym początku, że musiałem przeczytać recenzję "Kotoko", żeby w pełni zrozumieć znakomitość tego filmu. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że interpretacja obrazu Tsukamoto, znanego i uwielbianego undergroundowego twórcy klasyków takich jak "Tetsuo: Człowiek z żelaza" czy "Tokyo Fist" jest dość jednoznaczna. Chciałem zacząć ten tekst od stwierdzenia, że samotne macierzyństwo to potężna orka. Pójdźmy krok dalej i przedstawmy pokrótce fabułę "Kotoko".
Kotoko (w tej roli Cocco, gwiazda J-popu) jest samotną matką z trudem godzącą swoją pracę (która nie jest mi do końca znana, gdyż ludzie siedzą i podkreślają te same zdania, kredkami lub czymkolwiek innym) i wychowanie syna, Daijiro. Na razie nie brzmi najgorzej, prawda? Dorzućmy do tego przypadłość polegającą na tym, że Kotoko widzi ludzi podwójnie tzn. widzi ich dobrą i makabrycznie złą stronę (podobnie do ostrej psychozy maniakalnej). Nie mogąc odróżnić, które odbicie jest prawdziwe, jej życie jest ciągłym koszmarem, co zresztą widać w kilku bardzo ciekawych i niepokojących scenach. Kotoko tnie się regularnie, żeby sprawdzić czy to co odczuwa jest prawdą czy złym snem. Cała ta sytuacja doprowadza do najbardziej przerażających dla niej omamów, podczas których wydaje jej się, że zabija swojego synka. Doprowadza to do utraty władzy rodzicielskiej, Daijiro trafia do siostry głównej bohaterki. Niedługo potem Kotoko poznaje Seitaro Tanakę, znanego autora książek, który przyciągnięty jej śpiewem zaczyna ją prześladować, co doprowadza do bardzo dziwnego i niepokojącego związku (miłość ponad wszystko czy już obsesja?).
Dalej jest dobrze, ale tylko na chwilę. Nie chcę zdradzać, co dzieje się do końca filmu, ale warto wytrzymać, ponieważ Tsukamoto nie idzie ku szczęśliwemu zakończeniu. I całe szczęście, ponieważ zepsułoby to ideę obrazu, czyli pokazanie przegranej z góry walki Kotoko z samą sobą, jej chorobą i samotnością.
"Kotoko" zawdzięcza swój sukces wspaniałej kreacji Cocco, która włożyła w rolę cały wachlarz swoich umiejętności. Nie tylko cudownie śpiewa (co swoją drogą doskonale wpisuje się w wydarzenia prezentowane na ekranie i kreuje fantastycznie niepokojącą atmosferę), ale pokazuje też warsztat aktorski, którego może pozazdrościć niejeden hollywoodzki aktor czy aktorka. Dawno nie czułem się tak nieswojo oglądając psychologiczny horror, momentami nawet można się przestraszyć (przyznaje, że dzieje się to głównie podczas majaków bohaterki, aczkolwiek jest dobrze), wszystko w tej warstwie jest tak, jak być powinno. Drugą ważną postacią jest tu sam reżyser, który wcielił się (tradycyjnie sam bierze na siebie jakąś rolę i to niekoniecznie epizodyczną, w "Tetsuo" zagrał głównego bohatera) w Tanakę, prześladowcę Kotoko, która ostatecznie się z nim związuje (inna sprawa, że charakter tego związku jest... um... delikatnie rzecz ujmując chory). Tanaka zakochuje się w kobiecie, która znęca się nad nim fizycznie, nie chce przyjąć jego oświadczyn i wcale nie traktuje go jak swojego mężczyznę. Problem w tym, że on jest zakochany do szaleństwa, przyjmuje to rozmiary wręcz obsesyjne.
Opowiedziałem wcześniej, że "Kotoko" to horror o tym, że macierzyństwo, dzięki nieustannym trudom, niemocy przy radzeniu sobie gdy wszystko się wali (jest w filmie taka ikoniczna scena, gdy Kotoko przeżywa załamanie, kiedy nie może uspokoić dziecka, przypala swój obiad, doznaje oparzenia od patelni, żeby w końcu usiąść pod ścianą i kompletnie pęknąć), rzekłbym wręcz że dla samotnej kobiety to może być najgorszy koszmar. Tsukamoto jednak nie drwi, ba jest jak najbardziej daleki od tego, film jest swego rodzaju hołdem dla wszystkich strudzonych matek, które samotnie muszą radzić sobie z utrzymaniem i wychowaniem dziecka, dokładając do tego chorobę psychiczną głównej bohaterki czyni swoje dzieło czymś więcej..
Gdybym miał przed czymś przestrzec potencjalnego widza "Kotoko", to z pewnością powiedziałbym, że film wymaga cierpliwości w odbiorze. Tempo jest powolne, ale służy podkreśleniu ogromu wyzwań, którym musi nasza bohaterka sprostać. Nie sposób nie zgodzić się również z twierdzeniem, że mamy tu do czynienia raczej z dramatem psychologicznym aniżeli z horrorem. Z drugiej strony gdy popatrzymy na sceny majaczącej na jawie Kotoko czy momenty w których do akcji wkracza Tanaka możemy wysunąć śmiałe argumenty w przeciwną stronę. Moim zdaniem jest to jak najbardziej horror psychologiczny i to wyjątkowo udany. Potrafi jak mało który film wryć się w psychikę i wiercić tam dziurę, niejednokrotnie wywołując uczucie niepokoju. Warto poświęcić 1,5 godziny na seans, obraz pokazuje, że kino azjatyckie na prawdę jest warte uwagi. Szczerze polecam.

piątek, 19 grudnia 2014

"Tokyo Ghoul" (2014), reż. Shuhei Morita

Anime to wyjątkowo ignorowane medium w społeczeństwie. Oceniane jako miałka rozrywka (padają oczywiście określenia w stylu "chińska bajka", ale zaściankowych teorii nie trzeba komentować) dla ludzi, którzy wychodzenie z domu i kontakty społeczne traktują jako ostateczną konieczność, anime co chwilę pokazuje, że jest czymś więcej. Tytuły takie jak "Gilgamesh" czy "Wolf's Rain" wyrastają ponad standard, z jakim polska publika miała do tej pory do czynienia (przyznać trzeba, że "Tsubasa" czy "Yataman" nie były mistrzostwem scenopisarstwa). Gdyby zagłębić się dalej w listę dostępnych serii, każdy znalazłby dla siebie coś, co odpowiadało by gustom każdego z nas. Jako, że pasjonuje mnie horror, to ten właśnie gatunek jest u mnie na pierwszym miejscu w kategorii poszukiwanych. Znaleźć jednak tytuł, który może kogoś wystraszyć jest zadaniem karkołomnym. Nie dlatego, że jest to niemożliwe, dzieje się tak dlatego, ponieważ w japońskiej animacji dominują raczej tytuły gore, seriali stawiających na atmosferę jest stosunkowo niewiele (pamiętam niedawno odkryte "Kakurenbo", krótkometrażową wariację na temat zabawy w chowanego), stąd też dzisiaj spojrzymy na świeżutkie anime, "Tokyo Ghoul".
"Tokyo Ghoul" to anime, które oprócz krwistej treści, stara się również wywrzeć wpływ na psychikę widza, poniekąd odnosząc sukces. "TG" odpowiada historię Kanekiego, który pewnego dnia poznaje tajemniczą kobietę, która okazuje się ghoulem, istną plagą Tokio, istotą żywiącą się ludźmi w celu podtrzymywania sił życiowych. Chłopaka ratuje cud w postaci zawalonej konstrukcji budowlanej, która przygniata jego i Rize. Ratuje go również nowoczesna medycyna, dzięki której część organów ghoula zostaje przeszczepiona Kanekiemu. Prowadzi to jednak do tego, że chłopak staje się hybrydą człowieka i ghoula, z apetytem na ludzkie mięso, ale również z ogromną blokadą psychiczną, która stawia pytanie "kiedy człowiek przestaje być człowiekiem?".
Dalej obserwujemy rozwój Kanekiego, wspomagany przez Anteiku, organizację "dobrych ghouli" oraz przez poznanych Ghouli, Tokę (wieczne wkurzona dziewczyna z miękkim sercem), Higami (13- letnią dziewczynkę, która po zabójstwie jej matki, znajduje brata w osobie Kanekiego) i resztę bardzo interesujących i niekiedy absolutnie szalonych postaci (Tsukiyama przewodzi stawce, ghoul-kanibal z dziwnym fetyszem na punkcie Kanekiego, przebija go chyba tylko Suzuya, absolutny świr, którego nie sposób nie uwielbiać). Wszystkie te persony są niezwykle interesujące, a ich historie potrafią nie tylko przerazić, ale niekiedy również poruszyć serce (przykładem niech będzie historia Nishio i jego miłości do ludzkiej kobiety).
Poruszyłem jedynie wierzchołek góry lodowej. Mamy jeszcze CCG, czyli policję zajmującą się eksterminacją ghouli, no i rzecz jasna złych ghouli, które dzielą się na kilka grup (póki co mamy koniec pierwszego sezonu i zostały one dopiero naruszone, więc nie mogę ich tu opisać), opisanie każdej postaci po kolei zajęło by zdecydowanie zbyt dużo czasu, pierwszy sezon skupia się głównie na Anteiku i Kanekim.
O "Tokyo Ghoul" można mówić w samych superlatywach. Animacja jest rewelacyjna, szybka i płynna, doskonale ukazuje każdy szczegół walk, postaci i efektów jakie wywiera na nich każda akcja. Jest krwawo, aczkolwiek mam ogromny zarzut do studia Funimation. Dlaczego w 2014 roku, w anime z kategorii horror i +18 mamy do czynienia z cenzurą? Zabieg marketingowy? Czekacie, żeby wydać edycją "X-rated" na DVD? Nieładne zagranie zwłaszcza, że najbardziej efektywne dla fabuły i efektowne dla widza sceny są bardzo krwawe i oglądanie ich w negatywie bardzo psuje zabawę. Animacja w tym anime działa bardzo mocno w kwestii straszenia. Na szczęście obyło się bez tanich straszaków, mamy tu do czynienia z mocnym wierceniem psychiki (ostatnie dwa odcinki to już jazda bez trzymanki), twórcy nie cofają się przed niczym, i całe szczęście, dawno nie oglądałem tak mocnego anime, które zachowuje swoją strukturę od początku do końca, choć trzeba przyznać, że środkowe dwa trzy odcinki raczej zwalniają tempo, co jednym może wydawać się dobre aby wziąć oddech, mnie jednak przydałoby się dalsze zawiązanie akcji.
Podobny zarzut mam pod względem głównego bohatera serialu. Walka Kanekiego o zachowanie człowieczeństwa jest fantastyczna, ukazana doskonale pod względem graficznym i dźwiękowym. Ostatnie dwa, trzy odcinki to również rewelacja, gdy młody ghoul ma już dość tortur i daje się zabrać "ciemnej stronie mocy" w bardzo efektownym finale sezonu. Za to środek? Wolny, Kaneki prawie zostaje odsunięty na bok, tak bardzo nic nie znaczy dla fabuły, pojedyncze zrywy i jego interakcja z Higami niespecjalnie ratują sytuację. Ogólnie rzecz biorąc, lubię Kanekiego, chciałbym jednak, żeby jego postać trochę bardziej ewoluowała w trakcie trwania anime.
Cóż więcej można powiedzieć? Obecnie nakręcony został jeden sezon, drugi planowany jest na początek 2015 roku i szczerze mówiąc nie mogę się doczekać. "Tokyo Ghoul" to bardzo dobre anime, wymykające się standardom "od zera do bohatera", które nie oszczędza na efektowności, jednocześnie wiercąc widzowi dziurę w głowie, efektywnie stosując presję na psychice. Polecam zdecydowanie zapoznanie się z tytułem, nawet jeśli nie jesteście miłośnikami japońskiej animacji.

piątek, 28 listopada 2014

"Resident Evil: Damnation" (2012), reż. Makoto Kamiya

TEKST MOŻE ZAWIERAĆ ŚLADOWE ILOŚCI NAWIĄZAŃ DO SERII GIER RESIDENT EVIL. BĘDĘ STARAŁ SIĘ TŁUMACZYĆ ILE SIĘ DA, ACZKOLWIEK NIE WSZYSTKO DAM RADĘ POWIEDZIEĆ, W ZWIĄZKU Z CZYM ZACHĘCAM WAS DO POCZYTANIA O RE, ZWŁASZCZA OD CZĘŚCI CZWARTEJ, BĘDZIE TO NA PRAWDĘ CIEKAWA LEKTURA

Resident Evil to bez wątpienia jedna z najbardziej zasłużonych marek w świecie horroru w grach komputerowych. Jako pierwsza połączyła elementy survival horroru z wartką i niemal nieprzerwaną akcją. Z filmami bywa, delikatnie mówiąc, różnie. O ile pierwszy RE był znośny, to kolejne były "popisami kreatywności twórczej" Paula W.S. Andersona i jego żony, Mili Jovovich (czy muszę dodawać, że Mila gra w filmach główną bohaterkę, teraz to już chyba podobną do Neo z Matrixa z tymi wszystkimi klonami i supermocami, Jill?). Im dalej w las, tym gorzej, a im gorzej, tym więcej bullet time'u, który przejadł się już dawno i dziś praktycznie oznacza brak pomysłów na realizację scenariusza, który w filmach brnie w oparach absurdu, próbując pozbierać do kupy to, co kiedyś było skryptem. Iskierką nadziei był Resident Evil: Degeneration, zrealizowany przez Capcom przy pomocy CGI (Computer Graphical Interface- krótko mówiąc, wszelkiego rodzaju efekty komputerowe, czasem robi się z tego pełnometrażowe produkcje) przyzwoity film, który dał fanom gier to, czego oczekiwali po filmach: w miarę prostego (powiedzmy sobie szczerze, RE:D nie jest mistrzostwem scenopisarstwa) scenariusza i wartkiej akcji z ulubionymi bohaterami w tle. Jasne, niektóre wątki średnio do siebie pasowały, niemniej jednak nie było rozczarowania. W 2012 roku Capcom przy pomocy Sony dało nam drugi film pokazując jednocześnie, że kto jak kto, ale oni wiedzą o co chodzi.
Fabuła jest prosta: Leon Kennedy (stały bywalec serii) znajduje się w środku fikcyjnego państwa we wschodniej Europie w celu znalezienia prawdy na temat rzekomego użycia BOW-ów (B.O.W- Biological Organic Weapons, w skrócie chodzi o kontrolę Lickerów i ludzi zmienionych w zombie przy pomocy Plagi, elementu fabuły który początek swój ma w RE4) w wojnie domowej, która dotknęła ten region. Mimo rozkazów wycofania, Leon za wszelką cenę chce odkryć, co się dzieje i wkracza w sam środek pola bitwy..
Historia niezbyt skomplikowana, przebiega wokół utartego scenariusza pełnego cliche i dość oczywistych zwrotów akcji. Nie jest to jednak zła rzecz, ponieważ film przez 100 minut nie zwalnia akcji prawie w ogóle. A tam gdzie zwalnia, mamy dosyć mocne sceny, w których dawni towarzysze w obliczu przemiany w zombie muszą dokonać jedynej słusznej rzeczy: strzelić (z drugiej strony takie momenty powtarzają się ledwo dwa, może trzy razy, więc nie ma się za bardzo nad czym rozwodzić, niemniej jednak mnie osobiście te sceny się podobały). A tam gdzie wkraczała akcja, WOW, tam się działo. Należy zacząć od animacji, która jest kapitalna i udowadnia, że Capcom i Sony znają się na swojej robocie, polecam obejrzeć film co najmniej w rozdzielczości 720p, to daje pełen obraz, jak świetną pracę wykonały oba studia. Oczy musicie mieć ciągle na ekranie, żeby nie przegapić kolejnych scen, niemal galopujących przez ekran. Nie mogę przestać rozpływać się nad tym, co zobaczyłem, chociaż niespecjalnie przypadł mi do gustu fan-service w postaci Ady Wong (sama Ada jest ok, zadziorna i pewna siebie, ale Japończycy, choć subtelnie, nie uciekają od sugestywnych ujęć), to jednak jestem w stanie wybaczyć. Leon i Ada co chwilę rzucają one-linerami przypominającymi złote lata filmów akcji, zwłaszcza "Szklaną Pułapkę", reszta bohaterów, choć stereotypowa do bólu, też daje radę, nikt nie odstaje, duży plus.
Największe wrażenie robią bez wątpienia potwory, choć mogłoby ich być troszkę więcej. Mamy zombie Plagi (w zasadzie są to ludzie kontrolowani przez pasożyta nazwanego Plaga), Lickery i trzy Tyranty, w liczbie ubogo, jednak zwłaszcza dwa ostatnie potwory nadrabiają jakościowo. Lickery są szybkie i niesamowicie niebezpieczne ze swoimi pazurami zdolnymi przedrzeć się przez niemal każdą powierzchnię, Tyranty natomiast to nieprawdopodobnie silnie i zwinne jednostki, dodatkowo mogące transformować się w prawdziwe monstra, niepowstrzymane maszyny śmierci (ani Leon ani jego towarzysz, Buddy, nie są w stanie zatrzymać ich mimo kontroli nad Lickerami). Sama finałowa sekwencja to kulminacja doskonałej animacji i wartkiej akcji, warto to zobaczyć żeby samemu się przekonać.
Słówko o ludziach, którzy nagrywali głosy na potrzeby filmu. Wykonali bardzo dobrą robotę, nawet Ci, którzy grali Słowian, spisali się dobrze. Niczego nie brakuje, wszystko jest na swoim miejscu i dobrze się tego słucha. Tak samo jest ze ścieżką dźwiękową, która idealnie wpasowuje się w rytm filmu, może się podobać.
Podszedłem do tego filmu z tymi samymi oczekiwaniami co do Degeneracji i się nie zawiodłem. Otrzymałem świetną rozrywkę w postaci szybkiej i wspaniale zaprezentowanej akcji, fabuły nie dającej wiele do myślenia oraz bohaterów, którzy wpasowali się w konwencję. Jednym słowem, otrzymałem tego, czego mogłem oczekiwać po filmie RE po latach grania w gry ze stajni Capcomu. Polecam, warto zakosztować takiej dawki adrenaliny.

środa, 29 października 2014

"Faust" (1926), reż. F.W. Murnau

Friedrich Wilhelm Murnau był jednym z wizjonerów kina niemego i jednym z jego najwybitniejszych przedstawicieli. Choć połowa jego filmów zaginęła, a reżyser zmarł przedwcześnie (w wieku 41 lat zginął w wypadku samochodowym), to ta twórczość, która ocalała dobitnie pokazuje geniusz twórcy. O "Nosferatu- Symfonii Grozy" już pisałem i o ile właśnie ten film jest moim ulubionym dziełem kina niemego, to "Faust" pokazuje, jakie możliwości można było wycisnąć z technologii tamtych czasów. Fabuła filmu dość wiernie śledzi skrypt, którym jest dramat Goethego o tym samym tytule. Archanioł (w filmie, w sztuce był to sam Bóg) zakłada się z Mefistofelesem o to, że diabeł nie będzie potrafił przejąć duszy Fausta, znamienitego doktora (alchemika byłoby tu w sumie lepszym określeniem), który stara się walczyć z epidemią siejącą spustoszenie wśród ludzi. Stawką zakładu jest los świata, o który oba byty walczą.
Tym samym Mefisto rozpoczyna kuszenie Fausta. Najpierw proponuje mu możliwość wyleczenia plagi i 24-godzinny powrót do młodego wyglądu. Diabeł jest jednak sprytny, idealnie planując koniec młodości Fausta na moment, w którym ma stanąć przed obliczem pięknej Księżnej Parmy. Faust zrozpaczony zgadza się na sprzedanie swej duszy w zamian za wieczną młodość. Pewnego jednak dnia, znudzony alchemik każe Mefisto zabrać się do domu, gdzie zakochuje się w pięknej Gretchen. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie dwie sprawy: genialna robota Murnaua, który nawet z dekoracji potrafił zrobić epickie widowisko (vide screen powyżej) i to właśnie scenografia jest tym co najbardziej przyciąga widza. Poza tym film jest bardzo dynamiczny, mało jest w nim dłużyzn, które niekiedy trapią inne nieme obrazy (zażyłość z teatrem ciągle jeszcze odczuwalna, w "Fauście" wyraźnie gasła). Poza tym mamy tutaj do czynienia z fantastycznie zrealizowanym studium upadku człowieka, pod wpływem emocji i chęci poczucia szczęścia i dostatku Faust pragnie więcej i więcej, nie licząc się z tym, że Mefisto ciągle ma asy w rękawie i że jego intryga zacieśnia się szybciej niż chciałby tego młody alchemik.
Moim jednak zdaniem na duże uznanie zasłużył tutaj Emil Jannings, grający właśnie Mefisto. Rewelacyjnie portretuje tutaj Diabła jako szalonego manipulatora, gotowego zniżyć się nawet do służenia swojej ofierze tylko po to, by ziścić swój szatański (nomen omen) plan. Mimika twarzy, zachowanie i kreacja Szatana absolutnie na mistrzowskim poziomie.
Gdybym miał szukać wad (oprócz tych, z dzisiejszego punktu widzenia, oczywistych, ale tych, które należy wybaczyć filmom niemych), to średnio kupuję to zakończenie w stylu Amor Vincit Omnia, średnio pasuje to do tonu, jaki prezentuje film (zdaję sobie sprawę, że jesteśmy tu wierni noweli, aczkolwiek ja opowiadam o filmie, więc mój punkt widzenia nie jest tak mylny, jak by komukolwiek mogło się wydawać). Myślę także, że śmierć Gretchen byłaby gwoździem do trumny Fausta, który zdając sobie sprawę z tego, co uczynił, oddałby się w ręce Śmierci (a może Szatana, kto wie). W zamian otrzymujemy bardziej słodkie niż gorzkie zakończenie. Niemniej jednak zdecydowanie warto zapoznać się z "Faustem". Trwa on prawie 2 godziny, aczkolwiek nie będziemy się nudzić i o ile znajdziecie w miarę czystą (nie mam informacji co do tego, czy istnieje jakaś odrestaurowana kopia filmu) kopię, to zobaczycie, jak bawiono się kinem tuż przed pojawianiem się dźwięku w obrazie. Polecam.

piątek, 15 sierpnia 2014

"Dragonball: Ewolucja" (2009), reż. James Wong

UWAGA! TEKST MOŻE I PRAWDOPODOBNIE BĘDZIE ZAWIERAŁ ŚLADOWE ILOŚCI PRZEKLEŃSTW, CO WRAŻLIWSZYCH PROSZĘ O PRZYMKNIĘCIE NA TO OKA
James Wong, Ty podły sukinsynu.
Każdy człowiek na świecie ma coś, z czym dorastał, co pomagało mu przy zrozumieniu pewnych wartości i przy okazji dostarczało rozrywki, było stałym towarzyszem zabaw o podwórkowych dyskusji. Zabawki, gry wideo czy filmy towarzyszyły nam od zawsze i każdy ma coś ukochanego, bez czego nie wyobraża sobie dzieciństwa. Pokolenie, którego częścią byłem i jestem, miało przede wszystkim Dragon Ball'a. Jasne, Sailor Moon, Power Rangers, cosobotnie kreskówki na odkodowanym Canal+ były, ale DB to było coś więcej niż tylko bajka (zanim zaczniemy dyskusję, wiem, że anime to nie bajka, chcę tylko uprościć sprawę na rzecz recenzji), to było zjawisko. Przy okazji niekończących się bitew, fizycznych i dialogowych, mieliśmy tu do czynienia z epicką opowieścią o przyjaźni i poświęceniu, o dumie i honorze, o tym, że czyste serce przezwycięża nawet największe zło. Dragon Ball był dla nas pewnym źródłem moralnych wartości i jeśli miałbym odpowiedzieć swojemu dziecku na pytanie "czym jest przyjaźń?", pokazał bym mu przyjaźń Goku i Vegety. "Czym jest duma?", Vegeta, książę Sayian. "Czym jest miłość i poświęcenie?", Goku podczas Cell Games.
I WTEDY NADESZŁO HOLLYWOOD!
To jest jeden z tych filmów, które wystarczy obejrzeć raz, żeby zapamiętać na całe życie. Niestety, "Dragonball: Ewolucja" zostanie zapamiętana z kompletnie innych powodów, jako obraza dla każdego kto żywi choć trochę sympatii dla anime. Nie mam pojęcia, dlaczego Akira Toryiama nie wystąpił z grubym pozwem wobec Wonga i spółki za zdeptanie wszystkiego, czym był dla fanów Dragon Ball. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że znienawidzę film, medium które absolutnie uwielbiam i wokół którego kręci się mój świat, aczkolwiek Wong tego dokonał. Dokonał do tego stopnia, że dziś wolę mówić, że ten film nie istnieje, niż że kiedykolwiek go obejrzałem. I w tym miejscu powinienem zakończyć recenzję, po co pisać więcej i otwierać kolejne rany, prawda? Nie, to musi być powiedziane, średnia ocen na IMDB (2.8/10) nie kłamie, ludzie nienawidzą tego filmu, a jedyne oceny powyżej 1 to oceny ludzi, którzy nie znają pierwowzoru. Ale, zapytacie, co z tym filmem jest nie tak?
WSZYSTKO!
Wong miał wszystko, gotową fabułę (wczesny DB, pojedynek Goku z Piccolo), budżet (45 mln dolarów wystarczyłoby każdemu AMBITNEMU twórcy, żeby zrobić porządny film) i dobrych aktorów (chociaż Justin Chatwin jako Goku jakoś mi tu nie pasuje, włosy nie uczynią z Ciebie Goku, chłopcze). Co więc poszło nie tak? Cóż, fabuła jest piekielnie głupia i ma pełno dziur, aktorzy nie dają z siebie stu procent na planie, Bulma jest jakąś pieprzoną agentką specjalna, Yamcha nie istnieje, Roshi to żart, Kamehameha... Kamehameha... No żesz kurwa, tak nie można, nie mogę zachować poważnego tonu recenzji, gdy w taki sposób trawestuje się najbardziej legendarny, epicki i ukochany motyw serii. Kamehameha, ogromna fala energii, która decydowała o losach Ziemi wiele razy (pojedynek z Komórczakiem to tylko przykład), to tutaj jakaś cholerna Macarena! Zresztą nie mogę być gołosłowny, łapcie klip:

EDIT: Haha, wiecie co? Scena z mistrzem Roshim uczącym Goku Kamehameha jest tak żenujaca, że nie ma jej na YouTube! To mówi wiele. Nie ma sensu pokazywać pierwowzoru, wszyscy go znamy i wspomnienie tego, jak mogło być, będzie bolało bardziej.
Fabuła nie ma sensu, Goku jest uczniem szkoły średniej, zakochuje się w Chi Chi (w czasie trwania pierwszej serii Goku nawet nie wiedział, czym jest kobieta, bardziej zachodził w głowę dlaczego wszyscy nie mają ogona, tak jak on), ma nawet swojego łobuza, który nie daje mu żyć (oczywiście później odpłaca mu się z nawiązką). Wow, High School Drama, huh? Piccolo owszem gdzieś tam jest, ale w tle, film jest rozgrywany na utartych zasadach "główny bohater jest utrudzonym życiem uczniakiem, który musi stanąć na wysokości zadania wobec zła, które zagraża światu", na dodatek rozgrywa je kompletnie nie tak. Piccolo to żart, mutant szprycujący się sterydami, Bulma nie ma niebieskich włosów i jest jakąś agentką specjalną, nauka Kamehameha to śmiech na sali, a i sama egzekucja podczas finałowej "walki" jest godna pożałowania.
Najgorszą rzeczą jest to, że nie ma w tym filmie pozytywów, nie ma do czego się odwrócić w poszukiwaniu komfortu i strzępków bezpieczeństwa, wszystko jest złe i nie tak, nic się nie zgadza. A teraz najciekawsze, Wong w wywiadach twierdził, że chciał uczynić film bardziej realistycznym... Noż kurwa, katana w kieszeni się otwiera.
"Dragonball: Ewolucja" to absolutne zero, nawet gdyby nie miał za sobą anime i mangi, byłby nijakim filmem s-f, a biorąc pod uwagę, że ma za sobą niesamowitą historię i fanów, boli tym bardziej. Nie polecam absolutnie nikomu, palcie kopie DVD, powiedzcie znajomym, którzy jeszcze nie oglądali, a żywią choć trochę sympatii do Goku i reszty. Matko, co za dno.

PS. Miałem nie wstawiać, ale odezwała się we mnie nostalgia. PRAWDZIWE Kamehameha

niedziela, 3 sierpnia 2014

Jak pisać?

Nie jestem "zawodowym" krytykiem. Nie znam wszystkich filmów z wszystkich gatunków z wszystkich krajów, ba, nie odkryłem jeszcze wszystkich horrorów w historii (a wierzcie, gdy już myślicie że znacie wszystko, pojawia się film o nawiedzonej lodówce pożerającej ludzi). Dlaczego więc piszę ten poradnik? Właśnie dlatego, że nie jestem zawodowcem. Jestem pasjonatem, a moja miłość do gatunku pomaga czerpać inspirację w chwilach, gdy przychodzi do pisania. Postanowiłem więc wypisać kilka rad dla wszystkich, którzy chcieliby rozpocząć przygodę z recenzowaniem dowolnych form sztuki (gry wideo to także sztuka, jeśli mi nie wierzycie, pograjcie w Limbo, a potem wróćcie), z punktu widzenia domorosłego krytyka. Zaczynajmy!
1. Nie bójcie się wyrażać swojego zdania
Recenzja to chyba najbardziej subiektywna forma oceny, nie ma czegoś takiego jak obiektywizm w wyrażaniu WŁASNEGO zdania. W związku z tym nie bójcie się komukolwiek narazić, tylko dlatego, że dany film Wam się podoba lub nie. Oczywiście musicie być przygotowani na wymianę argumentów, przyszykujcie więc sobie od razu podstawy do dyskusji, żeby Wasz oponent nie mógł Was zaskoczyć. Najważniejsze jednak jest, byście się nie bali, jeśli coś się nie podoba, piszcie dlaczego. Jest to o tyle oczywiste, co konieczne (nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, a z recenzji do hejtu krótka droga), ponieważ nie można pisać "nie podoba mi się X, bo go nie lubię", to dziecinne.

2. Znajomość tematu
Mam tu na myśli przede wszystkim znajomość gatunku wokół którego się obracacie, jego historii i korzeni, wpływu wcześniejszych filmów na ten recenzowany. Musimy też brać pod uwagę ograniczenia różnego rodzaju (np. ograniczenia techniczne związane z datą produkcji obrazu vide "Frankenstein" z 1910 roku), budżet filmu czy chociażby obsadę (oczywiste chyba jest to, że amatorzy będą grali inaczej i trzeba na nich spojrzeć łaskawszym okiem). Nikt również nie karze Wam znać absolutnie wszystkich filmów, aktorów, reżyserów itd. ale odpowiedni research jest absolutnie konieczny. Polecam przy tym największa internetową bazę filmową na świecie, zawiera ona wszystkie potrzebne informacje i dużo, dużo więcej, przy każdym filmie wypisane są ciekawostki, odniesienia, czy chociażby wyjaśnienia elementów fabuły, przy których czasem drapiemy się po głowie. Recenzje użytkowników serwisu również bywają bardzo pomocne. Taki research powinien trwać tak długo, dopóki nie upewnicie się w tym, co chcecie napisać z prostej przyczyny, o ile gafy zdarzają się każdemu, o tyle pomyłki wynikające z niewiedzy są niewybaczalne (o ile nie rozmawiamy o tematach mocno niszowych).

3. Krótka recenzja to też recenzja
Zauważycie z pewnością, że niektóre teksty są krótsze od innych. Jasne, każdą recenzję można streścić w jednym słowie, "dobry", "zły", "kicz", "geniusz" itd. Nie ma co bać się długich tekstów, jednak nie przeciągajcie tematu, jeżeli nie ma o czym pisać, ponieważ film był nijaki, napiszcie właśnie o tym i dlaczego tak uważacie. Podstawowy błąd, jaki możecie popełnić, to wyznaczenie minimalnego limitu słów/znaków. Wierzcie mi, że czasem nie ma po prostu o czym pisać, a czasem jesteście tak zachwyceni/zniesmaczeni obrazem, że chcecie o tym pisać i pisać i pisać, żeby wszyscy poznali Wasze zdanie. No właśnie, Wasze zdanie jest najważniejsze, więc piszcie tak, żeby to było Wasze dzieło.

4. Deadline
Jeśli nie piszecie dla jakiegoś pisma, które terminy oddania ma z góry wyznaczone, to nie róbcie sobie krzywdy ustalania terminu pisania. Takie postępowanie blokuje wenę i powoduje niepotrzebne błędy. Ja z reguły robię tak, że z danym filmem muszę się "przespać", robię tylko mentalne notatki (tak, po seansie siedzę chwilę i rozmyślam o tym, co mi się podobało a co nie, tak łatwiej zapamiętać szczegóły filmu, co jest pomocne w obrazach, które nie są najlepsze), a potem odkładam pisanie na następny dzień. W przypadku niektórych filmów warto zrobić bardzo dokładny research, zwłaszcza przy produkcjach "ambitnych", po to, żeby zrozumieć zamiar reżysera czy też odczytać niektóre symbole zawarte w obrazie. Przede wszystkim jednak, nie piszcie zaraz po zakończeniu seansu, za dużo jest wtedy emocji, dekoncentracji i tekst może się okazać bublem. Notatki tak, recenzja "na gorąco" nie.

5. Ograniczcie się do jednego gatunku
Nie ma na świecie omnibusów, jest tylko kilku krytyków na świecie, którzy są w stanie ogarnąć zagadnienia wszystkich gatunków filmowych, a i nawet oni czasem popełniają błędy. Każdy człowiek ma swój ulubiony gatunek, starajcie się więc ograniczyć do tego jednego, z prostych powodów. Po pierwsze, macie wtedy większe szanse na poznanie specyficznych cech, podgatunków, wyznaczników gatunkowych, aktorów specjalizujących się w danym gatunku i filmów, które wygrzebujemy gdzieś z samego dna zapomnienia. Po drugie, jeśli poznacie dany gatunek na wylot, macie szansę stać się ekspertami w danej dziedzinie, a stąd krótka droga to wykładów, konferencji i tego typu podobnych imprez (bez pomocy z zewnątrz prawdopodobnie się nie obędzie, mnie bardzo pomogło Koło Krytyków Filmowych UŁ), a uwierzcie mi, że takie wyjazdy to kupa zabawy i szansa na pogłębienie swojej wiedzy.
Mając takie podstawy, możecie śmiało zaczynać krytykę filmową. Oczywiście są ludzie, którzy skrytykują mój brak profesjonalizmu, na co ja odpowiem, że wiedzie mnie pasja i to ona zaniosła mnie tu, gdzie jestem teraz. Jeżeli coś kochacie i macie zdanie na dany temat, dzielcie się nim i nie bójcie się go, bo jeśli się przygotujecie, to jesteście w stanie wygrać każdy spór.

PS. Dziękuję Wam za wsparcie, nie było mnie ponad miesiąc tutaj, z powodów różnych, czasu mi raczej nie brakuje, ale są chwile, kiedy odmawia psychika. W związku z tym, dziękuję, że jesteście i czytacie, to właśnie napędza mnie do działania. Wracam z nowymi siłami, a czeka nas niezła jazda, na początek "Dragonball: Ewolucja", a to tylko przedsmak tego, co Was czeka. Do następnego!

czwartek, 5 czerwca 2014

"Diabelskie nasienie" ("Devil's Due"), 2014, reż.

Problem z filmami found footage jest tylko jeden: obecnie mamy ich przesyt. Oprócz wymówki dla małego budżetu (7 milionów dolarów wcale nie brzmi skromnie, ale jeśli spojrzymy na koszty produkcji innych "większych" produkcji, to faktycznie wypada spojrzeć na tę sumę z politowaniem) i chęci wykorzystania sposobu kręcenia dla łatwych oraz tanich "straszaków" ("Rec"), trzeba czegoś więcej, żeby w dzisiejszych, trudnych dla horroru, czasach wystraszyć widza. Osobiście nie jestem fanem tego typu produkcji. Owszem "Blair Witch Project" był niezły, "Cannibal Holocaust" nawet dobry, "POV: A Cursed Film" też był ciekawy, aczkolwiek nigdy nie spodziewałem się, że ten podgatunek znajdzie aż tylu naśladowców. Z drugiej strony, do kręcenia takich filmów nie trzeba dużych pieniędzy, efekty można przygotować samemu, a i nie potrzeba do tego aktorów z najwyższej półki. Wydaje się jednak, że moda na kalkowanie "Rec" i "Paranormal Activity" ustaje, niedawno jednak do kin wszedł najnowszy obraz dwójki reżyserów (Matta Bettinelliego- Oplina oraz Tylera Gilletta), którzy doświadczenie zdobyli przy kręceniu "V/H/S" (przyzwoity film, niedawno ukazał się sequel), "Diabelskie Nasienie".
Fabuła filmu opowiada o młodym małżeństwie, Samancie (Allison Miller) i Zacku (Zach McCall), którzy na swoją podróż poślubną wybrali urokliwą Dominikanę. Obsesją (nie można tego nazwać hobby, o czym później) Zacka jest kręcenie kroniki rodzinnej (którą zaczyna dzień przed ich ślubem), w związku z czym filmuje on każdy dzień ich pobytu na wyspie. Ostatniej nocy gubią się, odnajdują jednak taksówkę, której kierowca namawia ich, żeby pojechali z nim do "tajemniczego miejsca", gdzie czeka ich doskonała zabawa. Po krótkiej dyskusji młoda para udaje się taksówką we wskazane miejsce, żeby odnaleźć podziemny nocny klub. Wszystko idzie doskonale, młodzi bawią się doskonale, aż do momentu, w którym oboje padają z przepicia (możliwe, że związane są z tym narkotyki, nie widziałem, żeby ktokolwiek coś im dopisywał). Kierowca okazuje się wyznawcą dawnej sekty, której zadaniem jest (oczywiście) sprowadzenie Antychrysta na świat (sekty, której logo do złudzenia przypomina mi logo gry "Quake 2"), w związku z czym przenoszą nieprzytomną parę do miejsca rytuału i tam zapładniają kobietę (nie dosłownie, przy pomocy jakiegoś zaklęcia. Przy okazji, niezłe efekty specjalne)). Kilka dni po powrocie Samantha powiadamia Zacka o ciąży. Początkowa radość szybko ustępuje po tym, jak Allison zaczyna zachowywać się najpierw nietypowo, a później po prostu niebezpiecznie. Zegar tyka...
Motyw opętania, a ściślej mówiąc "diabelskiej ciąży" już widzieliśmy". Opętanie widzimy w każdym filmie o egzorcyzmie, "Dziecko Rosemary" przychodzi mi na myśl jeśli chodzi o szatańskie dziecko. Ważną rzeczą w tego typu obrazach jest budowanie napięcia do momentu rozwiązania, czyli de facto ostatniego aktu. I tutaj nie jest najgorzej, obserwujemy coraz poważniejsze objawy opętania w raz z późniejszymi stadiami ciąży, wszystko odegrane jest dobrze, działa tu brak muzyki albo ambient potęgujący napięcie kolejnych scen. Myślę tylko, że twórcy strzelili sobie w stopę metodą kręcenia filmu, bowiem Zack obsesyjnie wręcz filmuje każde wydarzenia z życia swojej rodziny, co czasem przechodzi w absurd np. gdy Samantha czuje się fatalnie i idzie na badanie wód płodowych, podczas którego przeszywa ją niesamowity ból. Albo gdy para wraca przez parking, a Samantha w napadzie furii gołymi rękoma rozbija szyby przypadkowego auta, które niecelowo prawie w nią uderzyło. Na prawdę chcesz to pokazać swojemu dziecku, Zack? To będzie właśnie film puszczany podczas rodzinnych pikników w ogródku? I wiem, że można poszczególne sceny z kamery wyciąć jednym kliknięciem, ale takie rzeczy powtarzają się do końca filmu. Później wprawdzie mamy ukryte kamery rozmieszczone w całym domu, ale nie poprawia to rany w stopie reżyserów. Drugim poważnym problemem w mojej opinii jest scena, gdzie Zack przegląda nagrania z podróży poślubnej w celu znalezienia jakichś wskazówek co do zachowania żony. Klik! I jesteśmy w jednej z pierwszych scen filmu. Klik! I z zegarmistrzowską precyzją jesteśmy w kolejnej, rozpoczętej DOKŁADNIE OD MOMENTU, W KTÓRYM ZACZĘŁA SIĘ DANA SCENA! Tak nie może być, bez żadnego softu, specjalisty czy nawet, niech będzie, cholernego paska postępu.
Nie ma co się jednak rozwodzić nad wadami, bo jedna z nich to króciutki fragment (całe dochodzenie w stylu CSI trwa około 3-4 minut), a druga to po prostu styl prowadzenia filmu (chociaż powiem szczerze, że ukryte kamery, choć nie są powiewem świeżości, z pewnością są miłą chwilą oddechu od tej kamery). Polubiłem małe smaczki w postaci np. sceny w supermarkecie, gdzie Allison pożera surowe mięso, oczywiście pod wpływem płodu (Allison jest weganką), polubiłem również ostatnie sceny w domu młodej pary, mocne, soczyste, ale w pełni zrozumiałe z punktu fabularnego.
Dlaczego więc "Diabelskie nasienie" zbiera tak słabe recenzje? Szczerze mówiąc, nie wiem. Oczywiście, film nie jest dziełem wybitnym, ale co ważniejsze (i co powinno wiele osób zrozumieć) nie jest to w żadnym stopniu remake "Dziecka Rosemary", myślę po prostu, że jest to bardziej nowoczesne podejście do tematu, w dodatku przy użyciu nowoczesnych technologii. Efekty komputerowe nie drażnią, wręcz przeciwnie, pomagają w wywieraniu wpływu na widza (vide scena, w której siostrzenica Samanthy wchodzi do pokoju dziecka i zastaje tam opętaną kobietę), Allison Miller odrabia lekcje i daje solidny popis, mam pewne problemy co do roli Zacka, dość szybko staje się męczący przez swoje kręcenie, jest również trochę nijaki.
Poza tym, film ogląda się dobrze, 1.5 godziny przelatują szybko, sprawnie i z paroma skokami adrenaliny. I o to między innymi chodzi w horrorze. Polecam, dajcie "Diabelskiemu nasieniu" szansę.

środa, 21 maja 2014

Podróż w Przeszłość (3): "Ju-on 2"

Jeżeli jest film, który ukształtował moje spojrzenie na horror i zaszczepił pasję do tego gatunku, to bez wątpienia będzie to "Ju-on 2", film definiujący horror i niejako wprowadzający azjatycki kino do stawki największych i najstraszniejszych. Ale czym tak na prawdę jest "Klątwa 2"? Po sukcesie "Ringu" i poprzedniej "Klątwy" Takashi Shimizu po raz kolejny przestraszył świat swoją opowieścią. Opowieścią znaną, łączącą motywy kręgu życia i japońskiej mitologii. Wszystkie Sadako, Kayako i towarzyszki to przedstawiciele yurei, mściwych duchów, które umarły śmiercią gwałtowną (zabójstwo, samobójstwo) lub doznały przed zgonem wielkiej krzywdy. Onryo to najbardziej złośliwe duchy, których jedynym celem jest zemsta. I właśnie z tym mamy do czynienia w "Ju-on 2", Kayako i jej synek zostali zamordowani we własnym domu przez męża kobiety, który to później popełnił samobójstwo. Tak właśnie narodziła się tytułowa klątwa, która nigdy się nie zatrzyma, zataczając krąg i wciągając do niego kolejne ofiary. Przekonuje się o tym Kyoko, która wracając ze swoim mężem z planu zdjęciowego, ulega wypadkowi samochodowemu, w którym traci swoje nienarodzone dziecko. Okazuje się, że cała ekipa telewizyjna została przeklęta przez Kayako za filmowanie w jej domu, a sama Kayako nie spocznie dopóki nie zemści się na wszystkich. Niedługo później Kyoko dowiaduje się, że nosi w sobie już 3,5-miesięczny płód, dzięki czemu klątwa zatoczy kolejny krąg. I nie ma sposobu na zatrzymanie mściwego ducha, jest tylko śmierć...
Pamiętam, że po pierwszym obejrzeniu filmu bałem się za sobą gasić światło, tak bardzo zdołał wystraszyć mnie Shimizu. Fakt, miałem 13 lat, aczkolwiek nie ujmuje to sile tego obrazu. Azjatyckie kino ma zgoła inne podejście do strachu na ekranie. Filmy rozwijają się powoli (czasami wręcz nieznośnie), atmosferę buduje brak muzyki albo jej minimalna ilość, ustępując miejsca dźwiękom otoczenia, jeśli występuje jump-scare, to raczej dla spotęgowania napięcia, prawie nigdy nie jest to ostateczne rozwiązanie sceny. Jeśli przebrnie się przez japońskie dialogi (zwracam na to uwagę tylko dlatego, że nie wszyscy tolerują wydźwięk natywnego języka w przypadku horroru i faktycznie, czasem ton wypowiedzi aktora nie zawsze dobrze pasuje do sceny czy też gatunku), to mamy do czynienia z ucztą dla oka i porządną dawką adrenaliny.
Warto też zwrócić uwagę na to, że groza z Azji wcale nie zaczęła się od "Klątwy" czy "Ringu", bo już na początku istnienia kina Azjaci eksperymentowali z gatunkiem (niedługo przebrnę przez "A page of madness" z 1926 roku i napiszę co nieco). Ale odbiegam od tematu. Patrząc z perspektywy czasu da się zauważyć dwa elementy wybijające się z całego filmu. Pierwszym bez cienia wątpliwości jest sama postać Kayako, mściwy duch z tragiczną przeszłością, która tuż przed zabójstwem wydaje ten dźwięk, ten przeszywający psychikę i powodujący dreszcze dźwięk, niekończący się zwiastun śmierci.
Brr, ciągle przechodzą mnie ciarki przy tym dźwięku. Drugim elementem, który wyróżnia "Ju-on 2" jest konsekwencją, z którą w każdej scenie Shimizu dąży do przestraszenia widza. Tu nie ma subtelności, tu idzie się na całość, wszystkie sceny są rozgrywane do bolesnego końca. Tam, gdzie amerykańskie straszaki kończą ujęcie, tam Shimizu jeszcze dokłada cegiełkę, rozciąga ten moment po mistrzowsku, jeszcze głębiej wwiercając się w psychikę widza i jeszcze mocniej wystawia go na przerażające widoki. Moją ulubioną sceną w filmie, doskonale obrazującą to co przed chwilą napisałem, jest ostatnia scena, w której Kayako rodzi się powtórnie, dopełniając kręgu Klątwy i na nowo wyruszając w świat w celu uśmiercania kolejnych ofiar:
Mother!
Ju-on 2 — MOVIECLIPS.com
Takie właśnie sceny dają miejsce w panteonie sław horroru i Takashi Shimizu może być spokojny o swoje miejsce w hierarchii gatunku.
Smutne jednak jest to, że jestem prawie pewien, iż film nie zestarzeje się zbyt dobrze. "Ju-on 2" dla niektórych jest po prostu zbyt powolny. Zdecydowanie odradzam również oglądanie obrazu w towarzystwie, jest to bowiem film, który należy obejrzeć samemu, ze słuchawkami na uszach tylko po to, by móc delektować się niesamowitą atmosferą i wyłapywać te małe dźwiękowe smaczki. Z drugiej strony jest to film, od którego warto zacząć znajomość z azjatycką kinematografią grozy, razem z "Ringiem", "Opowieścią o dwóch siostrach" czy też japońską ekstremą z "Ichi the Killer" i "Guinea Pig" w roli głównej. "Ju-on 2" jest bardzo ważne dla gatunku, zdefiniowało nowe podejście do horroru, dało nam dostęp do grozy z Azji i zajmuje specjalne miejsce w moim sercu jako film, który nakierował mnie ku fascynacji gatunkiem i dzięki któremu jestem tu gdzie jestem. Zdecydowanie polecam.

piątek, 25 kwietnia 2014

Dlaczego się boimy? cz.1

Gdy ktokolwiek zadaje mi pytanie o przyczynę strachu wśród ludzi, wzbudza to we mnie jedynie uśmiech politowania. No bo skąd można to wiedzieć, w końcu każdy boi się czego innego, nie można generalizować tej kwestii. Byłoby to mniej więcej tak samo, gdybym zapytał „Dlaczego się śmiejemy?”, pytanie takie obejmie zbyt duży zakres odpowiedzi, gustów, pragnień czy marzeń.
Dlatego bardziej odpowiednie może wydawać się pytanie „Dlaczego w zasadzie CHCEMY się bać?”. Choć tu też można wybrać kilka odpowiedzi, które stworzą ogólny zakres tych przyczyn. Zdrowa adrenalina, zmierzenie się ze strachem (w przypadku np. gier komputerowych, w filmach jest nieco inaczej, ponieważ nie możemy przecież bezpośrednio zaangażować się w wydarzenia), dobra zabawa w gronie znajomych itd. Przyczyn strachu należy wg mnie szukać w pewnych trendach, a żeby te poznać, musimy nieco cofnąć się w czasie.

Szlak przetarł „Frankenstein” z 1910 oraz 1931 roku, zwłaszcza ta druga wersja, dźwiękowa, jedna z trzech największych (obok „Drakuli” i „Mumii”) produkcji tamtych czasów. Przerażenie wzbudzała w ówczesnych widzach świadomość, że mogą żyć ludzie, których pragnieniem jest poczuć się jak Bóg, śmiać się Śmierci prosto w twarz. Słowa „Nareszcie wiem, jak to jest być bogiem” na zawsze weszły do kanonu, poza tym mogliśmy wtedy obserwować swego rodzaju eskalację przemocy, w końcu potwór zabija małą dziewczynkę (ku jego obronie, robi to nieświadomie, co jednak nie zmienia faktu), a sam film wyrywa się z ram spokojnych, majestatycznych wręcz horrorów na rzecz wartkiej akcji i dynamicznej pracy kamery, co będzie widać w późniejszy sequelach.
Wampiry, duchy, wilkołaki. Istoty nadprzyrodzone nie wzbudzały od razu fascynacji, jaką darzone są te istoty zwłaszcza dzisiaj. W końcu czy jest coś bardziej przerażającego od nieznanego? Dziwi to trochę, ponieważ wampiry są obecne w każdej kulturze świata od czasów najdawniejszych. Na przykład Brahmaparush to niezwykle brutalny wampir, który miał żyć gdzieś w północnych Indiach, pijący krew z ludzkich czaszek, lubujący się w jedzeniu mięsa oraz owijania się narządami wewnętrznymi w celu odbycia swoistego tańca (polecam „The Vampire Encyclopedia” Matthew Bunsona). O ile jednak bestie wzbudzają strach z powodów wiadomych, o tyle wampir w „Drakuli” z 1931 roku był czymś innym. Był niezwykle tajemniczym mężczyzną, nigdy nie zabijał w sposób okrutny ani nie ujawniał swoich planów, był raczej cichym zabójcą. Jednocześnie stał się symbolem wampira romantycznego, wysublimowanego, całkowicie odmiennego od chociażby indyjskiego potwora. Wilk w owczej skórze czy raczej wampir w ludzkim przebraniu, to było przerażające, ponieważ mógł to być przecież każdy z obecnych na sali kinowej, czy też każdy przechodzień spotykany wieczorem.
Każdy temat kiedyś się wyczerpuje, a w latach 40. nastąpił przesyt. Lata 50. przyniosły dwa ważne dla horroru wydarzenia: bombę atomową i zimną wojnę (nie brzmi to pewnie elegancko, ale dla tego gatunku inspiracją niestety są właśnie tego typu zdarzenia). Widzowie bali się wtedy wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z eksperymentami nuklearnymi czy relacjami USA-ZSRR. Nie dziwi więc wysyp filmów o stworach z laboratoriów (film „One!” opowiada o powstaniu gigantycznych mrówek-mutantów, choć to i tak nie wszystko. Wyobraźcie sobie film o zabójczych krabach czy jednookiej i monstrualnej amebie), głębin morskich („To przybyło z głębi morza” o gigantycznej ośmiornicy) czy przebudzonych ze snów dinozaurach („Bestia z głębokości 20 000 sążni”). Zdarzyło się również coś niezwykle intrygującego. Japończycy, którzy najbardziej ucierpieli w wyniku bombardowań atomowych, uczynili ze swojego strachu symbol i stworzyli „Godzillę”, która obecnie, w wieku już 60 lat, nadal cieszy się ogromną popularnością i często gości na ekranach kin. Patrząc na te filmy dzisiaj nie pozostaje nic innego niż uśmiechnąć się z politowaniem, jakość tych produkcji jest raczej kiepska. Niemniej jednak można się setnie ubawić, patrząc jak gigantyczne mrówki terroryzują Amerykę.
Gdzieś obok tych wszystkich blockbusterów brytyjska wytwórnia Hammer postanowiła ożywić i odświeżyć klasyczny wizerunek potworów studia Universal. Nowe wersje „Frankenstein’a” (w latach 1957-1973 wyszło siedem filmów z szalonym naukowcem i jego kreacją, gdzie jasno świeciła gwiazda Petera Cushinga), „Drakuli” (osiem filmów z udziałem Christophera Lee, niekwestionowanej gwiazdy kina grozy) czy „Mumii”, tym razem w kolorze, na nowo wzbudziły strach, potęgowany właśnie nową technologią (coś, czego dzisiaj nie potrafi zrobić 3D).
Lata kolejne to wykształcenie się w kinie grozy strachu przed człowiekiem. Wraz z nadejściem slashserów i gore zabójczy stali się właśnie ludzie, nie zawsze szaleni, nie zawsze pochodzący z nieznanych okolic. Bardzo często byli to sąsiedzi, ludzie, których widzowie mogli znać, z którymi niejedno przyjęcie się odbywało. Właśnie wtedy strach podszedł na maksymalnie bliską odległość. Zwłaszcza gore miało swoją rolę we wzbudzaniu przerażenia. To człowiek mordował, niekiedy z dużą brutalnością. Nie były to stwory nierealne, takie, które nie mogły nas nawiedzić nigdzie indziej niż na sali kinowej. To mogło nas spotkać podczas powrotu z kina, gdzieś w ciemnej uliczce, gdzie nikt nie usłyszy naszego krzyku…
Przechodząc do lat współczesnych niestety obserwuję wtórność produkcji. Horrory azjatyckie wciąż korzystają ze swojego folkloru (nie zrozumcie mnie źle, to wspaniałe, lecz chciałoby się zobaczyć co innego niż opowieści o tych samych duchach i klątwach), a produkcje takie jak Ichi the Killer czy Guinea Pig są zbyt brutalne dla większości widzów. Amerykańskie kino stawia na nieudolne remake'i, europejskie kino ma kłopoty ze zdefiniowaniem swojego podejścia do gatunku, a wybijających się filmów jest bardzo mało. Obrazy niezależne cierpią właśnie z powodu swej niezależności i braku promocji, co powoduje znikomą ilość widzów i trudnodostępność filmów.
Tyle słowem dygresji, dlaczego więc się boimy? Nie wiadomo, strach może być kwintesencją tego, co siedzi w każdym człowieku indywidualnie. Poza tym horror ma sporo innych funkcji, nie zawsze musi straszyć, choć jest to cel prymarny i tego należy się trzymać. I to chyba jest piękne, ponieważ nie znając wspólnego mianownika, horror jest chyba najbardziej różnorodnym gatunkiem w kinie.

sobota, 12 kwietnia 2014

"Reqiuem dla snu" ("Reqiuem for a dream"), 2000, reż. Darren Aronofsky

Rzadko kiedy trafia w moje ręce taki film. Film, który zostawia mnie absolutnie wstrząśniętego, ze szczęką luźno leżącą na podłodze, z rozwalonym mózgiem i skopanym sercem. Oglądałem w życiu wiele obrazów "szokujących", ba, zajmuję się horrorami, gatunkiem, którego jednym z potencjalnych zadań jest właśnie szokowanie (szczególnie w gore i splatter, najbardziej krwawych odmianach horroru). Jest jednak pewna subtelna różnica między dzisiejszym filmem a gatunkiem, do którego pasją dzielę się z Wami na łamach tego bloga, a mianowicie jaki by to nie był horror wiem, że jest to dzieło fikcji reżyserskiej. Owszem, strach czasem towarzyszy po seansie, jeśli film jest dobry, jasne, jednak ciągle nie jest to prawdziwe. Są jednak takie chwile, kiedy powiedzenie "to tylko film" do widza nie dociera. Takie momenty przychodzą, gdy film narusza delikatną sferę w ludziach, sferę zawieszenia niewiary, rzekłbym nawet, że wnika w samą duszę. Jak by się nie rozwodzić nad tym, jak fikcja potrafi wstrząsnąć (w końcu przeżywamy różne chwile razem z bohaterami książek), "Reqiuem dla snu" w moich oczach to coś więcej niż rzeczona fikcja. Jest to film, który pomimo dość prostej fabuły, posiada genialną egzekucję. Nie użyłem słowa "egzekucja" przypadkowo, po seansie autentycznie poczujecie na skórze oddechy plutonu. Ale do rzeczy...
Drugs. They consume mind, body and soul. Once you're hooked, you're hooked. Four lives. Four addicts. Four failures. Despite their aspirations of greatness, they succumb to their addictions. Watching the addicts spiral out of control, we bear witness to the dirtiest, ugliest portions of the underworld addicts reside in. It is shocking and eye-opening but demands to be seen by both addicts and non-addicts alike.
Źródło: www.imdb.com
Jedna z recenzji w serwisie imdb.com głosi "Jest to jedno z najbardziej wstrząsających i jednocześnie pięknych doświadczeń w moim życiu" i nie sposób się z tym nie zgodzić, z czystym sumieniem można by dać to właśnie zdanie na okładkę DVD, plakatów filmowych itd. "Reqiuem dla snu" wymyka się z jakichkolwiek ram recenzenckich, dlatego ciężko o nim cokolwiek napisać, co nosiłoby właśnie miano oceny. Gdybym miał swoimi słowami opisać moje odczucia po seansie, prawdopodobnie nie byłbym w stanie. Oglądając ten film parę ładnych lat temu czułem to samo, co uzależnieni od narkotyków bohaterowie obrazu, uzależnienie. Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem, musiałem zobaczyć, co jest dalej, miałem nadzieję, że kolejna dawka będzie tą szczęśliwą, tą ostatnią. Po zakończeniu przez kilkadziesiąt minut nie mogłem się ruszyć, chciałem jednocześnie uciec, jak i bić brawo na stojąco. Nawet jeśli nie pamiętam każdej sceny (chociaż te momenty, które mają zapaść w pamięć, robią to z szokującą skutecznością), to z pewnością nie zapomnę tego uczucia, które mi towarzyszyło i towarzyszy w każdej chwili, gdy przypomnę sobie ten film. Przez parę lat zbierałem się do napisania tego tekstu nie dlatego, że byłoby to trudne zadanie. Odnoszę wrażenie, że cokolwiek napiszę, nie będzie to wystarczająco dobre, nie odda esencji obrazu, nie powie Wam, jak brutalnie piękne jest do doświadczenie. Bo nie jest to tylko film, to coś co się przeżywa całym sobą.
Można powiedzieć, że "Reqiuem dla snu" w czterech aktach opowiada historię Harry'ego (Jared Leto), Marion (Jennifer Connely), Tyrone'a (Marlon Wayans) oraz Sary (Ellen Burstyn), którzy wpadają w narkotykową przepaść. Tyle, w zasadzie streściłem Wam fabułę filmu w jednym zdaniu. Ale nie odchodźcie jeszcze, bo to sposób egzekucji tej fabuły jest tutaj najważniejszy, a jest on rewelacyjny. Bez pośpiechu, krok po kroku, Darren Aronofsky prezentuje nam drogę ku samozagładzie, pokazuje nam jak narkotyki niszczą człowieka, deprawują i depczą wszystkie odruchy, jak przejmują władzę nad ludzkim życiem. "Nie pieści się" to za mało, patrząc na niektóre sceny można dojść do wniosku, że reżyser bierze nasze serca i z premedytacją przekopuje je po ziemi przez blisko 100 minut trwania filmu. I jeśli ktokolwiek zarzuci mi przesadę, z pewnością nie widział "Reqiuem dla snu", nie doświadczył tego, czego doświadczyli widzowie. Im dalej bowiem film, im więcej czasu mu poświęcamy, im bardziej się wciągamy, tym bardziej czujemy, że mimo tego iż wiemy, że mamy do czynienia "tylko z filmem", to nas niszczy, jest to trudna miłość. I podobnie chyba jest z narkotykami, człowiek zaczyna je kochać, uzależniać się od nich, a jedyne co dostaje z powrotem, to ból.
Ciężko być fanem filmu, który tyle z człowiekiem robi. Jest to chyba najlepszy sposób na przeprowadzenie kampanii antynarkotykowej w historii, pokazywałbym ten film w szkołach, żeby przestrzec młodych ludzi przed narkotykami. Jest to jednocześnie doświadczenie i jeśli ktoś zaproponuje mi obejrzenie tego filmu po raz drugi, będę miał opory. Wiem, że jest to niesamowity obraz ze wstrząsającymi zdjęciami i absolutnie genialną ścieżką dźwiękową. Wiem również, że "Reqiuem dla snu" jest czymś, co ponownie zostawi mnie ze zniszczonym serduchem i poszarpaną psychiką. Bo jest coś, co trzeba o filmie wiedzieć. Mimo, że mamy do czynienia z fikcją, jest do doświadczenie tak namacalne, że niemal prawdziwe i gdyby nie ta wiedza oraz pewne środki techniczne, moglibyśmy powiedzieć, że jest to cholernie mocny dokument. Udokumentowane zostaje tu ludzkie życie pod wpływem narkotyków. To co bohaterowie filmu (a trzeba nadmienić, że pomimo tego, że są ćpunami, nie sposób ich nie lubić) robią dla kolejnej działki, jest momentami przerażające. Równie straszne są konsekwencje ich uzależnienia, co w ostatnim akcie widzimy. Nie chcę tutaj opisywać tych scen, ponieważ trzeba to zobaczyć, trzeba to przeżyć.
Jeśli oglądać ten film, to raczej w ograniczonym gronie, nawet samemu, nie pozwólcie, żeby cokolwiek Was rozpraszało. "Reqiuem dla snu" to wstrząsające doświadczenie, ale jest to coś, co należy obejrzeć. Powiem nawet, że jest to jeden z najważniejszych obrazów w historii kina.


Przeżyjcie to...

wtorek, 8 kwietnia 2014

"Silent Hill" (2006), reż. Christophe Gans

"Silent Hill" to bez wątpienia jedna z najbardziej przerażających serii w historii gier komputerowych. Atmosfera jak w żadnym innym horrorze, fenomenalne użycie dźwięków (minimalizm w najczystszej formie) oraz fakt, że w każdej historii uczestniczą zwykli ludzie, poszukujący odpowiedzi i odkupienia (Harry Mason za wszelką cenę szuka córki, James Sunderland z miłości do żony i poczucia winy przechodzi swoje piekło) czynią SH topową markę w dziedzinie wirtualnej rozrywki. Przebogata symbolika (każdy potwór ma swoje znaczenie dla głównych bohaterów lub postaci napotkanych po drodze) to także niezaprzeczalny atut serii. Jak każda odnosząca sukcesy gra wideo, musiała zostać przeniesiona na srebrny ekran. I, jeśli już mnie poznaliście, nie zamierzam hejtować tego typu prób. Jasne, z reguły są one tandetne i nijak mają się do swoich pierwowzorów, ale nie sposób nie docenić starań twórców, żebyśmy mogli zobaczyć swoje ulubione postacie w filmie, rozrywce dużo łatwiej przyswajalnej niż gry wideo. Dobrze jest wtedy, gdy za kamerą staje miłośnik danej gry, ponieważ włoży w pracę nie tylko swój warsztat, ale także serce, ponieważ nie będzie chciał żadnej fuszerki, nie będzie chciał popsuć swojej, być może, ulubionej gry. I taki jest Christophe Gans, co też sam przyznawał w wielu wywiadach, do czego zresztą jeszcze powrócę.
Nieco wyżej napisałem, że doceniam starania twórców w przeniesieniu wrażeń z gier komputerowych na srebrny ekran. Co wcale nie oznacza, że za każdym razem nie opada mnie blady strach, gdy słyszę kolejne doniesienia o tego typu ekranizacjach. Zresztą, Hollywood co i rusz daje ku temu powody, pozwalając na przykład pracować Uwe Bollowi (House of The Dead, Alone in The Dark i Bloodrayne to tylko trzy z wielu), więc z zaniepokojeniem przyglądałem się informacjom o ekranizacji "Silent Hill". Jak wyszło?
Fabuła filmu opowiada o Sharon (Jodelle Ferland), której nocne lunatykowanie staje się ekstremalnie niebezpieczne (w filmie widzimy, że jest bliska upadku z urwiska). W czasie swoich wędrówek wykrzykuje nazwę miasta, Silent Hill. Zaniepokojona tym stanem matka dziewczynki, Rose da Silva (Radha Mitchell), postanawia zabrać córkę do tego miasteczka, żeby wyjaśnić i być może wyleczyć przypadłość Sharon. Sprzeciwia się temu Christopher da Silva (Sean Bean), który próbuje znaleźć jakieś bardziej racjonalne wytłumaczenie zachowania dziewczynki. Rose wbrew woli męża zabiera Sharon do Silent Hill, po drodze jednak ulega wypadkowi i traci przytomność...
Brzmi znajomo? Otóż tak, to w gruncie rzeczy wariacja na temat fabuły pierwszej gry, z dodanym segmentem tłumaczącym wyjazd do kurortu. Mógłbym się przyczepić, że w grze Harry zabiera Cheryl do Silent Hill na wakacje, ale takie poprowadzenie fabuły też mi odpowiada, zwłaszcza, że w tych początkowych fragmentach nie ma żadnych dłużyzn. Gans w wywiadach przyznał, że fabułę filmu wzorował na pierwszej części serii, co widać. Widać również dobre poprowadzenie historii, zdesperowana Rose decyduje się nawet na ucieczkę podczas kontroli policyjnej (którą przeprowadza nie kto inny, jak znana z gry Cybil Benett, propsy), żeby dotrzeć do miasta i wyleczyć córkę. Gdy docieramy do miasteczka, wszystko jest idealne, mgła przesłania widok, miasteczko jest opuszczone, czuć atmosferę grozy i cierpienia. Mam w zasadzie jedno zastrzeżenie, POPIÓŁ. W grze jest wyraźnie powiedziane, że to, co spada z nieba, to śnieg, doktor Kaufmann dziwi się zresztą, dlaczego ma do czynienia ze śniegiem o wakacyjnej porze roku. Sama historia z popiołem byłaby nawet ciekawa, Silent Hill 50 lat wcześniej spłonęło doszczętnie, co poniekąd wyjaśnia i nie wyjaśnia padającego z nieba popiołu. Popiołu, który nie brudzi. Zdaję sobie sprawę, że to ma znaczenie raczej symboliczne, ale opady śniegu też miałyby swoje zastosowanie i nie trzeba się wtedy podpierać historią, która z główną osią fabularną ma niewiele wspólnego.
Żałuję również, że postacie drugoplanowe są dość niewyraźne, Dahlia Gillespie została zepchnięta do roli zwariowanego proroka (została zastąpiona w swej pierwotnej roli przez Christabelle), Cybil Benett ma marginalne znaczenie dla historii, nawet Chris w swoim poszukiwaniu żony wypada niespecjalnie. Wszystko to jednak przesłanie bardzo dobra rola Radhy Mitchell. Jako matka nie cofnie się przed niczym, żeby uratować życie Sharon, przejdzie przez piekło tylko po to, żeby jej córeczka była zdrowa. Tu jest świetnie, atmosfera osaczenia w Silent Hill zawsze była obecna i w filmie jest nie inaczej, absolutnie rewelacyjna jest scena z pielęgniarkami, Piramidogłowy robi swoje (choć znowu, postać zmarginalizowana), z twarzy bohaterki wyczytujemy całą paletę emocji, od strachu poprzez niesamowitą determinację. Na szczęście muzyka, a w zasadzie jej minimalne użycie, nie przeszkadza w odbiorze filmu, co zwłaszcza docenia się przy oglądaniu wędrówki Rose przez miasto. Małą zadrą w oku jest fakt, że kobieta prawie nigdy nie jest sama, często ktoś przy niej jest, żeby pomóc, ostrzec czy poprowadzić.
A jak przedstawia się Otherworld, miejsce najgorszych koszmarów w Silent Hill, w zasadzie drugie wcielenie miasteczka (którego transformacja zarówno w grze jak i w filmie sygnalizowana jest syreną, rewelacja)? Fenomenalnie. Lokacje wyglądają jak należy, jest brud, rdza, zaschnięta krew na ścianach, kreatury, które tylko czekają, żeby pozbawić życia naszą bohaterkę. Nie mam zastrzeżeń, wszystko wygląda jak należy, można momentami poczuć ciarki na plecach.
Jedyny śmiertelny grzech Gansa to końcówka, która jest absolutnie przegięta, zaskakuje fatalnym użyciem efektów komputerowych i w moim mniemaniu powinna zostać rozegrana nieco inaczej. Nie zmienia to jednak faktu, że "Silent Hill" to dobry film. Puszcza oko do fanów, nie będąc jednocześnie niedostępna dla tych, którzy z grami nie mają wiele wspólnego. Sam reżyser zapowiedział, że chciałby stworzyć z tego serię filmów, co oczywiście schrzaniło Hollywood, wypuszczając "Silent Hill: Apokalipsa" (tekst TUTAJ). "Silent Hill" trwa dwie godziny, ale na całe szczęście czas ten się nie dłuży. Tu i ówdzie mamy momenty przestoju, ale służą one tylko i wyłącznie po to, żeby złapać trochę oddechu. Chwała Gansowi za to i mam nadzieję, że powróci do kręcenia serii oraz że będziemy mogli zapomnieć o "SH:Apokalipsa". Polecam.

sobota, 5 kwietnia 2014

"Przypadek 39" ("Case 39"), 2009, reż. Cristian Alvart

Demon w skórze dziecka wydaje się być już wyświechtanym motywem i chyba jednym z najłatwiejszych do zrealizowania. W końcu kontrast wcielonego zła i dziecięcej niewinności widzieliśmy wielokrotnie (np. w postaci powolnej transformacji Regan w demona) w większych i mniejszych produkcjach. Potrzeba nie lada talentu, żeby powtórzony po stokroć motyw uczynić unikatowym. Czy tym razem się udało?
Emily Jenkins pracuje w opiece społecznej, zajmując się przypadkami "trudnych rodzin". Przy okazji, zastanawia mnie, jak wyrabia się czasowo, prowadząc jednocześnie TRZYDZIEŚCI OSIEM spraw. Nie mamy jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać, gdyż Emily dostaje kolejną sprawę, swój 39 przypadek. Niepokojące rzeczy dzieją się w rodzinie 10-letniej Lilith (jakieś skojarzenia? ktokolwiek?) Sullivan i przełożony kobiety, Wayne, zleca jej zajęcie się tą sprawą. Z początku wygląda to jak kolejny przypadek przemocy psychicznej wobec dziewczynki, a gdy rodzice Lilith próbują zabić ją w piekarniku, miarka się przebiera, Edward Sullivan trafia do więzienia, jego żona Margaret do zakładu psychiatrycznego. Lilith błaga Emily o to, żeby kobieta przygarnęła ją do siebie, sytuacje wspomaga fakt, że wytworzyła się między nimi rodzinna więź. Sytuacja niedługo staje się przerażająca, ponieważ Lilith nie jest tym, za kogo się podawała.
Imponuje mi Jodelle Farland, która w tym filmie gra Lilith. Zbudowała sobie całkiem imponujące CV (zapraszam TUTAJ) i wydaje mi się, że szczególnie upodobała sobie horrory. Nie dziwi więc, że właśnie tam błyszczy. Pierwszy raz zobaczyłem ją w "Silent Hill", gdzie zagrała podwójną rolę Cheryl/Alessy i tam też pokazała, że potrafi grać zarówno małą, bezbronną dziewczynkę jak i jej demoniczne alter ego. Nie inaczej jest tutaj, Lilith jest postacią zarówno zbudowaną jak i zagraną ze smakiem, pod pokrywą skrzywdzonej, pragnącej jedynie miłości dziewczynki, kryje się manipulujący ludźmi demon, który nie cofnie się przed niczym, żeby postawić na swoim. Podoba mi się zwłaszcza motyw eksploracji najbardziej skrywanych lęków, zwłaszcza w jej "konfrontacji" z doktorem Douglasem Amesem. Wtedy właśnie Lilith ukazuje swoje prawdziwe oblicze i trzeba przyznać robi to dość efektownie.
Nie zapominajmy jednak, że film tak na prawdę posiada dwie główne postacie. Emily Jenkins, grana przez Renee Zellweger, jest silną kobietą, która dobro dzieci, a jednocześnie swoją karierę, przekłada ponad życie osobiste i nawet, gdy jej świat staje na głowie po przyjęciu do siebie Lilith, nie poddaje się i walczy z losem oraz siłami nadprzyrodzonymi. Podoba mi się Renee w tym filmie, w końcu wyszła ze skóry Bridget Jones czy Dorothy Boyd i zagrała główną rolę w poważnym filmie. Trzeba przyznać, że wychodzi jej to na piątkę i daje nadzieje, że aktorka dostanie jakiś angaż do wielkiej produkcji, w której mocniej zabłyśnie.
Pochwalić też należy stronę wizualną filmu, kolorystyka jest delikatnie depresyjna, ale pasuje do tonacji obrazu, wzmacnia atmosferę przekazywanego nam scenariusza. W dzisiejszych czasach rzadko spotyka się filmy, w których nie epatuje się mocnymi scenami tortur, w których posoka leje się litrami, a ofiary liczy się w dziesiątkach. Jednocześnie niektóre sceny potrafią poruszyć (może nie wstrząsnąć, ale widać że Crisitan Alvart nie boi się pokazać ciemniejszej strony życia) i nawet zakończenie wydaje się być troszeczkę gorzkawe mimo ogólnego dobrego tonu.
Co się zaś tyczy wad, niewątpliwie ciężko podciągnąć "Case 39" pod kategorię horroru tylko dlatego, że zawiera w sobie wątek paranormalny (co niejako wynikałoby z definicji, ale po przeczytaniu tysięcznej takiej próby wyjaśnienia czym jest gatunek, można sobie chyba pozwolić na małą dowolność interpretacyjną). Jednocześnie film balansuje na granicy dramatu i thrillera, umiejętnie żonglując nastrojem tak, żeby widz nie znudził się dramatem, ale też żeby nie wystraszyć z projekcji tych nieco wrażliwszych widzów. Jednak, nadal zaliczę to jako wadę, gdyż nawet na IMDB "Przypadek 39" widnieje pod tagiem "horror, thriller".
Kolejną rzeczą, która do mnie nie przemawia, jest postać Lilith, a mianowicie zastosowanie mitologicznej postaci w filmie. Jasne, dziewczynka manipuluje, popycha do zbrodni, wreszcie sama "brudzi ręce", ale czy nie można było tego zastosować bez sugestii wstąpienia tego akurat demona w dziecko? Trochę to rozdmuchane, zwłaszcza, że po czymś takim można by oczekiwać dużo więcej.
Ogólnie "Case 39" to solidne kino, przestraszyć może i nie przestraszy, ale mimo wszystko warto spędzić te 90 minut przed ekranem, nie będzie to czas stracony. Polecam.

wtorek, 25 marca 2014

Podróż w przeszłość (2): "Piątek 13-ego"

Slasher to niemal idealny gatunek filmowy. Nie wymaga tęgiego intelektu, by objąć nim praktycznie nieistniejącą fabułę, większość filmów zamyka się w 90 minutach, można więc zrobić sobie szybki seans np. przed snem czy wyjściem. Wielbiciele efektowności również znajdą coś dla siebie, ponieważ wydaje się, że każdy slasher próbuje znaleźć nowy, lepszy i czasem mniej poważny sposób uśmiercania bohaterów.

No, ale w epoce, w której dominowało hasło "sex, drugs and rock 'n' roll" taki gatunek był jak znalazł. O zasadach obowiązujących w slasherach kiedy indziej, to co teraz powinniście zapamiętać to: cycki, nastolatki uprawiające wolną miłość, koniecznie alkohol i narkotyki. No i oczywiście żądny krwi morderca, niekoniecznie powiązany z kimkolwiek z obsady.
Opinie co do początków gatunku są podzielone, jedni twierdzą, że wszystko zaczęło się od "Psychozy", inni znowu za pierwowzór wszystkich slasherow uznają "Bay of blood" Mario Bavy. Jednak w mojej opinii pierwszym filmem, który wywarł taki wpływ na przemysł, jest "Piątek Trzynastego".
Chociaż tak na prawdę to "Halloween" Johna Carpentera, nakręcone w 1978 roku, rozpoczęło boom na slashery, to właśnie film Seana Cunninghama wyznaczył standardy i ustanowił zasady panujące w tym gatunku. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest to obraz w żaden sposób rewolucyjny, powiedziałbym raczej, że jest kamieniem milowym dla horroru.
Fabuła przedstawia się następująco: grupa nastolatków organizuje obóz w Crystal Lake, oczywiście w międzyczasie chcąc się trochę zabawić. Komuś się to jednak nie podoba, rozpoczyna więc zabawę w "Zabij obozowicza". Czyli w sumie standard, grupka nastolatków, morderca, wszechobecne poczucie zagrożenia. Nawet Betty Palmer, która grała rolę Pameli Voorhees, przyznała, że gdyby nie ogromna potrzeba kupna samochodu, w życiu nie zdecydowałaby się na tak słaby scenariusz. To sporo mówi. Oczywiście, jak każde miejsce w uniwersum horroru, także Crystal Lake ma swoją straszną legendę. Tym razem chodzi o tragiczne utonięcie dziecka (czy muszę tutaj mówić, kim okaże się dziecko?).
Ciekawe jest to, że to nie Jason jest mordercą. Tak na prawdę "Piątek 13-ego" miał być pojedynczym filmem, wcale nie miał zapoczątkować tak wielkiej serii (na chwilę obecną światło dzienne ujrzało 11, nie licząc filmu fanowskiego oraz dokumentu o historii sagi), zrozumiałe jest więc, że to nie on zabija nastolatków. Oczywiście, skrypt jest słaby, aktorstwo jeszcze gorsze (nawet młody Kevin Bacon nie ratuje scenariusza), nie zmienia to jednak faktu, że tak jak z większością slasherów, mamy kupę zabawy obserwując rosnącą listę ofiar. A ostatnia scena jest na szczęście rozegrana po mistrzowsku, pozostawiając za sobą więcej pytań niż odpowiedzi.
"Piątek 13-ego" to obecnie ogromna franczyza, skupiająca fanów na całym świecie, a Jason Voorhees stał się ikoną horroru, obok takich tuz jak Michael Myers, Chucky, Leatherface czy Freddie Krueger. Obecnie każdy nowy slasher stara się na nowo odkryć gatunek, najczęściej poprzez bardziej efektowne zabójstwa czy (o, zgrozo!) użycie 3D, co często odbija się czkawką. W świecie, w którym seryjni mordercy mordują nawet za pomocą wiertarek (Driller Killer) nic nie dziwi. Pamiętać należy jednak od czego to wszystko się zaczęło, tych pięciu przed chwilą wymienionych dżentelmenów stanowi główną siłę i główne źródło inspiracji dla twórców slasherów. I dobrze, ponieważ gatunek ten, mimo tego, że nie stanowi rozrywki dla umysłu, jest idealnym pomysłem na odstresowanie po ciężkim dniu pracy. Oby tak dalej :)

poniedziałek, 10 marca 2014

"Maniac" (2012), reż. Frank Khalfoun

O giallo wiem stosunkowo niewiele. Żółte (z włoskiego "giallo" oznacza żółty, stąd nazwa gatunku) książeczki wydawane we Włoszech w latach 60. i 70. były krótkimi historiami z dreszczykiem. Czynnikiem je wyróżniającym była duża brutalność opisywana na łamach książek. Nurt ten szybko został zaadaptowany przez kino i niedługo później produkcji o tematyce giallo nie dało się zliczyć. "Suspiria", "Deep Red" czy "Blood and the Black Lace" to najgłośniejsze filmy tego gatunku, zdominowanego przez m.in. Dario Argento i Claudio Bavę. Amerykanie wyczuli w tej modzie spory pieniądz, w związku z czym również zaczęli kręcić giallo, z różnym skutkiem. Najbardziej udaną próbą zaadaptowania gatunku na amerykańskiej ziemi był "Maniak" z 1980 roku.
I choć giallo to gatunek już wymarły, to "Maniac" Frank'a Khalfoun'a jest nie tylko remakiem, ale także ambitną próbą złożenia hołdu dla tego nurtu. Próba całkiem udana, muszę przyznać.
W dzisiejszych czasach film musi się wyróżnić, żeby trafić do widza. W zależności od gatunku, w ramach którego reżyser zamierza operować, trzeba zaskoczyć czymś innym, to logiczne. W horrorze, którym mam przyjemność się zajmować, można to zrobić na kilka sposobów, znów zależnych od ram podgatunkowych (a wydawać by się mogło, że np. slasher to prosty do "zrobienia" gatunek). Można postawić na 3D, minimalizm, przesadny naturalizm, można postawić na atmosferę lub jej brak, gore lub opowieść o duchach itd. itp. Zmiana treści nie zawsze pomaga, w związku z czym Khalfoun zdecydował się na ciekawy zabieg, a mianowicie zaprezentowanie filmu z perspektywy seryjnego mordercy. Zabieg, który udaje się znakomicie, rzadko bowiem zdarza się, żeby widz tak "wszedł" w skórę psychopaty, poznał jego myśli, "kierował" jego rękoma, bezsilnie patrzył, jak Frank powiększa swoją makabryczną kolekcję. Przy czym wielkie brawa należą się Elijah Wood'owi za wykreowanie postaci głównego bohatera. Na większe uznanie zasługuje fakt, że Wood pracował w dość nietypowych warunkach:
Fabuła stanowi w zasadzie powielenie schematu o seryjnym mordercy z traumatyczną przeszłością. Frank jest właścicielem niefunkcjonującego sklepu z manekinami. Psychotropami stara się zakłócać demony przeszłości, czyli matkę, która zajmowała się prostytucją i, delikatnie mówiąc, nie interesowała się swoim dzieckiem. Pozostawiło to w nim traumę, która uniemożliwiła mu wejście w normalne relacje z kobietami. Ta sama trauma jak i (co tyleż intrygujące, co bardzo niepokojące) wspomnienia z chwil, kiedy czesał jej włosy, uwalniają w nim niepohamowaną żądzę mordu. Każda ofiara Franka musi być jednak idealna i spodobać się jego matce. Frank dochodzi do wniosku, że idealnymi figurami kobiecymi są manekiny, które od lat wytwarza i odrestaurowuje. Manekiny nie posiadają jednak włosów, a najlepsze peruki wytwarza się przecież ludzkich włosów.. Świeżo zdjętych z głowy...
Nie jest to film łatwy w odbiorze. Zastosowanie techniki POV (point of view) wzmacnia atmosferę niepokoju, w związku z czym postać Franka jest jeszcze bardziej niekomfortowa dla widza, bo co innego patrzeć na mordercę, a już całkowicie co innego "być" zabójcą. I to właśnie udaje się perfekcyjnie, czujemy się niewygodnie, śledzimy losy naszego bohatera z coraz większym niepokojem, wszystko zakończone słodko-gorzkim finałem. Czytałem wiele negatywnych opinii pod względem postaci Anny, która zafascynowana Frankiem i jego pracą, nawiązuje z nim znajomość, która znowu dla mężczyzny jest kolejnym impulsem. Opinie te opierały się o fakt, że żadna zdrowa psychicznie kobieta nie weszła by do miejsca, w którym cały czas panuje półmrok i którego jedynym rezydentem jest samotny facet zajmujący się manekinami. I o ile fakt ten aż krzyczy "UWAGA! UWAGA! NIEPOKOJĄCY CZŁOWIEK W ŚRODKU! NIE DOKARMIAĆ JEGO PSYCHOZY!", to wiele razy w kinematografii obserwujemy motyw tzw. niezdrowej fascynacji, która nie ma szans się pozytywnie zakończyć, często jednak dostrzegamy, że postaci są dla siebie stworzone, choćby dlatego, że mamy do czynienia z fikcją. Anna nie zna przeszłości Franka, nie wie jak się zachowuje w określonych okolicznościach, jedyne co ją interesuje, to niesamowita dbałość o szczegóły w jego pracy, jak i całkiem przyjemny charakter. Frank nie zachowuje się jak maniak przez cały czas, jest mentalnie zniszczonym człowiekiem, który nie potrafi opanować swoich demonów. Ale jest człowiekiem i właśnie to przyciąga do niego Annę.
Jedynym problemem dla mnie jest fakt, że kwestie Franka były nagrywane w studiu, co odziera film ze swojego realizmu i mocno psuje wrażenie, jakie swoją grą wywarł na mnie Elijah Wood. Poza tym efekty gore są bardzo dobre, morderstwa są mocne, a sam scenariusz, choć dość prosty i przewidywalny, jest zrealizowany na porządnym poziomie.
Jeśli więc chcecie obejrzeć one-man show w horrorowej stylistyce, to dajcie filmowi szansę. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie. Polecam