piątek, 26 grudnia 2014
"Kotoko" (2011), reż. Shinya Tsukamoto
piątek, 19 grudnia 2014
"Tokyo Ghoul" (2014), reż. Shuhei Morita
piątek, 28 listopada 2014
"Resident Evil: Damnation" (2012), reż. Makoto Kamiya
środa, 29 października 2014
"Faust" (1926), reż. F.W. Murnau
piątek, 15 sierpnia 2014
"Dragonball: Ewolucja" (2009), reż. James Wong
niedziela, 3 sierpnia 2014
Jak pisać?
czwartek, 5 czerwca 2014
"Diabelskie nasienie" ("Devil's Due"), 2014, reż.
środa, 21 maja 2014
Podróż w Przeszłość (3): "Ju-on 2"
piątek, 25 kwietnia 2014
Dlaczego się boimy? cz.1
Gdy ktokolwiek zadaje mi pytanie o przyczynę strachu wśród ludzi, wzbudza to we mnie jedynie uśmiech politowania. No bo skąd można to wiedzieć, w końcu każdy boi się czego innego, nie można generalizować tej kwestii. Byłoby to mniej więcej tak samo, gdybym zapytał „Dlaczego się śmiejemy?”, pytanie takie obejmie zbyt duży zakres odpowiedzi, gustów, pragnień czy marzeń. Dlatego bardziej odpowiednie może wydawać się pytanie „Dlaczego w zasadzie CHCEMY się bać?”. Choć tu też można wybrać kilka odpowiedzi, które stworzą ogólny zakres tych przyczyn. Zdrowa adrenalina, zmierzenie się ze strachem (w przypadku np. gier komputerowych, w filmach jest nieco inaczej, ponieważ nie możemy przecież bezpośrednio zaangażować się w wydarzenia), dobra zabawa w gronie znajomych itd. Przyczyn strachu należy wg mnie szukać w pewnych trendach, a żeby te poznać, musimy nieco cofnąć się w czasie.
Szlak przetarł „Frankenstein” z 1910 oraz 1931 roku, zwłaszcza ta druga wersja, dźwiękowa, jedna z trzech największych (obok „Drakuli” i „Mumii”) produkcji tamtych czasów. Przerażenie wzbudzała w ówczesnych widzach świadomość, że mogą żyć ludzie, których pragnieniem jest poczuć się jak Bóg, śmiać się Śmierci prosto w twarz. Słowa „Nareszcie wiem, jak to jest być bogiem” na zawsze weszły do kanonu, poza tym mogliśmy wtedy obserwować swego rodzaju eskalację przemocy, w końcu potwór zabija małą dziewczynkę (ku jego obronie, robi to nieświadomie, co jednak nie zmienia faktu), a sam film wyrywa się z ram spokojnych, majestatycznych wręcz horrorów na rzecz wartkiej akcji i dynamicznej pracy kamery, co będzie widać w późniejszy sequelach. Wampiry, duchy, wilkołaki. Istoty nadprzyrodzone nie wzbudzały od razu fascynacji, jaką darzone są te istoty zwłaszcza dzisiaj. W końcu czy jest coś bardziej przerażającego od nieznanego? Dziwi to trochę, ponieważ wampiry są obecne w każdej kulturze świata od czasów najdawniejszych. Na przykład Brahmaparush to niezwykle brutalny wampir, który miał żyć gdzieś w północnych Indiach, pijący krew z ludzkich czaszek, lubujący się w jedzeniu mięsa oraz owijania się narządami wewnętrznymi w celu odbycia swoistego tańca (polecam „The Vampire Encyclopedia” Matthew Bunsona). O ile jednak bestie wzbudzają strach z powodów wiadomych, o tyle wampir w „Drakuli” z 1931 roku był czymś innym. Był niezwykle tajemniczym mężczyzną, nigdy nie zabijał w sposób okrutny ani nie ujawniał swoich planów, był raczej cichym zabójcą. Jednocześnie stał się symbolem wampira romantycznego, wysublimowanego, całkowicie odmiennego od chociażby indyjskiego potwora. Wilk w owczej skórze czy raczej wampir w ludzkim przebraniu, to było przerażające, ponieważ mógł to być przecież każdy z obecnych na sali kinowej, czy też każdy przechodzień spotykany wieczorem. Każdy temat kiedyś się wyczerpuje, a w latach 40. nastąpił przesyt. Lata 50. przyniosły dwa ważne dla horroru wydarzenia: bombę atomową i zimną wojnę (nie brzmi to pewnie elegancko, ale dla tego gatunku inspiracją niestety są właśnie tego typu zdarzenia). Widzowie bali się wtedy wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z eksperymentami nuklearnymi czy relacjami USA-ZSRR. Nie dziwi więc wysyp filmów o stworach z laboratoriów (film „One!” opowiada o powstaniu gigantycznych mrówek-mutantów, choć to i tak nie wszystko. Wyobraźcie sobie film o zabójczych krabach czy jednookiej i monstrualnej amebie), głębin morskich („To przybyło z głębi morza” o gigantycznej ośmiornicy) czy przebudzonych ze snów dinozaurach („Bestia z głębokości 20 000 sążni”). Zdarzyło się również coś niezwykle intrygującego. Japończycy, którzy najbardziej ucierpieli w wyniku bombardowań atomowych, uczynili ze swojego strachu symbol i stworzyli „Godzillę”, która obecnie, w wieku już 60 lat, nadal cieszy się ogromną popularnością i często gości na ekranach kin. Patrząc na te filmy dzisiaj nie pozostaje nic innego niż uśmiechnąć się z politowaniem, jakość tych produkcji jest raczej kiepska. Niemniej jednak można się setnie ubawić, patrząc jak gigantyczne mrówki terroryzują Amerykę. Gdzieś obok tych wszystkich blockbusterów brytyjska wytwórnia Hammer postanowiła ożywić i odświeżyć klasyczny wizerunek potworów studia Universal. Nowe wersje „Frankenstein’a” (w latach 1957-1973 wyszło siedem filmów z szalonym naukowcem i jego kreacją, gdzie jasno świeciła gwiazda Petera Cushinga), „Drakuli” (osiem filmów z udziałem Christophera Lee, niekwestionowanej gwiazdy kina grozy) czy „Mumii”, tym razem w kolorze, na nowo wzbudziły strach, potęgowany właśnie nową technologią (coś, czego dzisiaj nie potrafi zrobić 3D). Lata kolejne to wykształcenie się w kinie grozy strachu przed człowiekiem. Wraz z nadejściem slashserów i gore zabójczy stali się właśnie ludzie, nie zawsze szaleni, nie zawsze pochodzący z nieznanych okolic. Bardzo często byli to sąsiedzi, ludzie, których widzowie mogli znać, z którymi niejedno przyjęcie się odbywało. Właśnie wtedy strach podszedł na maksymalnie bliską odległość. Zwłaszcza gore miało swoją rolę we wzbudzaniu przerażenia. To człowiek mordował, niekiedy z dużą brutalnością. Nie były to stwory nierealne, takie, które nie mogły nas nawiedzić nigdzie indziej niż na sali kinowej. To mogło nas spotkać podczas powrotu z kina, gdzieś w ciemnej uliczce, gdzie nikt nie usłyszy naszego krzyku… Przechodząc do lat współczesnych niestety obserwuję wtórność produkcji. Horrory azjatyckie wciąż korzystają ze swojego folkloru (nie zrozumcie mnie źle, to wspaniałe, lecz chciałoby się zobaczyć co innego niż opowieści o tych samych duchach i klątwach), a produkcje takie jak Ichi the Killer czy Guinea Pig są zbyt brutalne dla większości widzów. Amerykańskie kino stawia na nieudolne remake'i, europejskie kino ma kłopoty ze zdefiniowaniem swojego podejścia do gatunku, a wybijających się filmów jest bardzo mało. Obrazy niezależne cierpią właśnie z powodu swej niezależności i braku promocji, co powoduje znikomą ilość widzów i trudnodostępność filmów. Tyle słowem dygresji, dlaczego więc się boimy? Nie wiadomo, strach może być kwintesencją tego, co siedzi w każdym człowieku indywidualnie. Poza tym horror ma sporo innych funkcji, nie zawsze musi straszyć, choć jest to cel prymarny i tego należy się trzymać. I to chyba jest piękne, ponieważ nie znając wspólnego mianownika, horror jest chyba najbardziej różnorodnym gatunkiem w kinie.sobota, 12 kwietnia 2014
"Reqiuem dla snu" ("Reqiuem for a dream"), 2000, reż. Darren Aronofsky
Drugs. They consume mind, body and soul. Once you're hooked, you're hooked. Four lives. Four addicts. Four failures. Despite their aspirations of greatness, they succumb to their addictions. Watching the addicts spiral out of control, we bear witness to the dirtiest, ugliest portions of the underworld addicts reside in. It is shocking and eye-opening but demands to be seen by both addicts and non-addicts alike.Źródło: www.imdb.com Jedna z recenzji w serwisie imdb.com głosi "Jest to jedno z najbardziej wstrząsających i jednocześnie pięknych doświadczeń w moim życiu" i nie sposób się z tym nie zgodzić, z czystym sumieniem można by dać to właśnie zdanie na okładkę DVD, plakatów filmowych itd. "Reqiuem dla snu" wymyka się z jakichkolwiek ram recenzenckich, dlatego ciężko o nim cokolwiek napisać, co nosiłoby właśnie miano oceny. Gdybym miał swoimi słowami opisać moje odczucia po seansie, prawdopodobnie nie byłbym w stanie. Oglądając ten film parę ładnych lat temu czułem to samo, co uzależnieni od narkotyków bohaterowie obrazu, uzależnienie. Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem, musiałem zobaczyć, co jest dalej, miałem nadzieję, że kolejna dawka będzie tą szczęśliwą, tą ostatnią. Po zakończeniu przez kilkadziesiąt minut nie mogłem się ruszyć, chciałem jednocześnie uciec, jak i bić brawo na stojąco. Nawet jeśli nie pamiętam każdej sceny (chociaż te momenty, które mają zapaść w pamięć, robią to z szokującą skutecznością), to z pewnością nie zapomnę tego uczucia, które mi towarzyszyło i towarzyszy w każdej chwili, gdy przypomnę sobie ten film. Przez parę lat zbierałem się do napisania tego tekstu nie dlatego, że byłoby to trudne zadanie. Odnoszę wrażenie, że cokolwiek napiszę, nie będzie to wystarczająco dobre, nie odda esencji obrazu, nie powie Wam, jak brutalnie piękne jest do doświadczenie. Bo nie jest to tylko film, to coś co się przeżywa całym sobą. Można powiedzieć, że "Reqiuem dla snu" w czterech aktach opowiada historię Harry'ego (Jared Leto), Marion (Jennifer Connely), Tyrone'a (Marlon Wayans) oraz Sary (Ellen Burstyn), którzy wpadają w narkotykową przepaść. Tyle, w zasadzie streściłem Wam fabułę filmu w jednym zdaniu. Ale nie odchodźcie jeszcze, bo to sposób egzekucji tej fabuły jest tutaj najważniejszy, a jest on rewelacyjny. Bez pośpiechu, krok po kroku, Darren Aronofsky prezentuje nam drogę ku samozagładzie, pokazuje nam jak narkotyki niszczą człowieka, deprawują i depczą wszystkie odruchy, jak przejmują władzę nad ludzkim życiem. "Nie pieści się" to za mało, patrząc na niektóre sceny można dojść do wniosku, że reżyser bierze nasze serca i z premedytacją przekopuje je po ziemi przez blisko 100 minut trwania filmu. I jeśli ktokolwiek zarzuci mi przesadę, z pewnością nie widział "Reqiuem dla snu", nie doświadczył tego, czego doświadczyli widzowie. Im dalej bowiem film, im więcej czasu mu poświęcamy, im bardziej się wciągamy, tym bardziej czujemy, że mimo tego iż wiemy, że mamy do czynienia "tylko z filmem", to nas niszczy, jest to trudna miłość. I podobnie chyba jest z narkotykami, człowiek zaczyna je kochać, uzależniać się od nich, a jedyne co dostaje z powrotem, to ból. Ciężko być fanem filmu, który tyle z człowiekiem robi. Jest to chyba najlepszy sposób na przeprowadzenie kampanii antynarkotykowej w historii, pokazywałbym ten film w szkołach, żeby przestrzec młodych ludzi przed narkotykami. Jest to jednocześnie doświadczenie i jeśli ktoś zaproponuje mi obejrzenie tego filmu po raz drugi, będę miał opory. Wiem, że jest to niesamowity obraz ze wstrząsającymi zdjęciami i absolutnie genialną ścieżką dźwiękową. Wiem również, że "Reqiuem dla snu" jest czymś, co ponownie zostawi mnie ze zniszczonym serduchem i poszarpaną psychiką. Bo jest coś, co trzeba o filmie wiedzieć. Mimo, że mamy do czynienia z fikcją, jest do doświadczenie tak namacalne, że niemal prawdziwe i gdyby nie ta wiedza oraz pewne środki techniczne, moglibyśmy powiedzieć, że jest to cholernie mocny dokument. Udokumentowane zostaje tu ludzkie życie pod wpływem narkotyków. To co bohaterowie filmu (a trzeba nadmienić, że pomimo tego, że są ćpunami, nie sposób ich nie lubić) robią dla kolejnej działki, jest momentami przerażające. Równie straszne są konsekwencje ich uzależnienia, co w ostatnim akcie widzimy. Nie chcę tutaj opisywać tych scen, ponieważ trzeba to zobaczyć, trzeba to przeżyć. Jeśli oglądać ten film, to raczej w ograniczonym gronie, nawet samemu, nie pozwólcie, żeby cokolwiek Was rozpraszało. "Reqiuem dla snu" to wstrząsające doświadczenie, ale jest to coś, co należy obejrzeć. Powiem nawet, że jest to jeden z najważniejszych obrazów w historii kina. Przeżyjcie to...