piątek, 15 sierpnia 2014
"Dragonball: Ewolucja" (2009), reż. James Wong
UWAGA! TEKST MOŻE I PRAWDOPODOBNIE BĘDZIE ZAWIERAŁ ŚLADOWE ILOŚCI PRZEKLEŃSTW, CO WRAŻLIWSZYCH PROSZĘ O PRZYMKNIĘCIE NA TO OKA
James Wong, Ty podły sukinsynu.
Każdy człowiek na świecie ma coś, z czym dorastał, co pomagało mu przy zrozumieniu pewnych wartości i przy okazji dostarczało rozrywki, było stałym towarzyszem zabaw o podwórkowych dyskusji. Zabawki, gry wideo czy filmy towarzyszyły nam od zawsze i każdy ma coś ukochanego, bez czego nie wyobraża sobie dzieciństwa. Pokolenie, którego częścią byłem i jestem, miało przede wszystkim Dragon Ball'a. Jasne, Sailor Moon, Power Rangers, cosobotnie kreskówki na odkodowanym Canal+ były, ale DB to było coś więcej niż tylko bajka (zanim zaczniemy dyskusję, wiem, że anime to nie bajka, chcę tylko uprościć sprawę na rzecz recenzji), to było zjawisko. Przy okazji niekończących się bitew, fizycznych i dialogowych, mieliśmy tu do czynienia z epicką opowieścią o przyjaźni i poświęceniu, o dumie i honorze, o tym, że czyste serce przezwycięża nawet największe zło. Dragon Ball był dla nas pewnym źródłem moralnych wartości i jeśli miałbym odpowiedzieć swojemu dziecku na pytanie "czym jest przyjaźń?", pokazał bym mu przyjaźń Goku i Vegety. "Czym jest duma?", Vegeta, książę Sayian. "Czym jest miłość i poświęcenie?", Goku podczas Cell Games.
I WTEDY NADESZŁO HOLLYWOOD!
To jest jeden z tych filmów, które wystarczy obejrzeć raz, żeby zapamiętać na całe życie. Niestety, "Dragonball: Ewolucja" zostanie zapamiętana z kompletnie innych powodów, jako obraza dla każdego kto żywi choć trochę sympatii dla anime. Nie mam pojęcia, dlaczego Akira Toryiama nie wystąpił z grubym pozwem wobec Wonga i spółki za zdeptanie wszystkiego, czym był dla fanów Dragon Ball. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że znienawidzę film, medium które absolutnie uwielbiam i wokół którego kręci się mój świat, aczkolwiek Wong tego dokonał. Dokonał do tego stopnia, że dziś wolę mówić, że ten film nie istnieje, niż że kiedykolwiek go obejrzałem. I w tym miejscu powinienem zakończyć recenzję, po co pisać więcej i otwierać kolejne rany, prawda? Nie, to musi być powiedziane, średnia ocen na IMDB (2.8/10) nie kłamie, ludzie nienawidzą tego filmu, a jedyne oceny powyżej 1 to oceny ludzi, którzy nie znają pierwowzoru. Ale, zapytacie, co z tym filmem jest nie tak?
WSZYSTKO!
Wong miał wszystko, gotową fabułę (wczesny DB, pojedynek Goku z Piccolo), budżet (45 mln dolarów wystarczyłoby każdemu AMBITNEMU twórcy, żeby zrobić porządny film) i dobrych aktorów (chociaż Justin Chatwin jako Goku jakoś mi tu nie pasuje, włosy nie uczynią z Ciebie Goku, chłopcze). Co więc poszło nie tak? Cóż, fabuła jest piekielnie głupia i ma pełno dziur, aktorzy nie dają z siebie stu procent na planie, Bulma jest jakąś pieprzoną agentką specjalna, Yamcha nie istnieje, Roshi to żart, Kamehameha... Kamehameha... No żesz kurwa, tak nie można, nie mogę zachować poważnego tonu recenzji, gdy w taki sposób trawestuje się najbardziej legendarny, epicki i ukochany motyw serii. Kamehameha, ogromna fala energii, która decydowała o losach Ziemi wiele razy (pojedynek z Komórczakiem to tylko przykład), to tutaj jakaś cholerna Macarena! Zresztą nie mogę być gołosłowny, łapcie klip:
EDIT: Haha, wiecie co? Scena z mistrzem Roshim uczącym Goku Kamehameha jest tak żenujaca, że nie ma jej na YouTube! To mówi wiele. Nie ma sensu pokazywać pierwowzoru, wszyscy go znamy i wspomnienie tego, jak mogło być, będzie bolało bardziej.
Fabuła nie ma sensu, Goku jest uczniem szkoły średniej, zakochuje się w Chi Chi (w czasie trwania pierwszej serii Goku nawet nie wiedział, czym jest kobieta, bardziej zachodził w głowę dlaczego wszyscy nie mają ogona, tak jak on), ma nawet swojego łobuza, który nie daje mu żyć (oczywiście później odpłaca mu się z nawiązką). Wow, High School Drama, huh? Piccolo owszem gdzieś tam jest, ale w tle, film jest rozgrywany na utartych zasadach "główny bohater jest utrudzonym życiem uczniakiem, który musi stanąć na wysokości zadania wobec zła, które zagraża światu", na dodatek rozgrywa je kompletnie nie tak. Piccolo to żart, mutant szprycujący się sterydami, Bulma nie ma niebieskich włosów i jest jakąś agentką specjalną, nauka Kamehameha to śmiech na sali, a i sama egzekucja podczas finałowej "walki" jest godna pożałowania.
Najgorszą rzeczą jest to, że nie ma w tym filmie pozytywów, nie ma do czego się odwrócić w poszukiwaniu komfortu i strzępków bezpieczeństwa, wszystko jest złe i nie tak, nic się nie zgadza. A teraz najciekawsze, Wong w wywiadach twierdził, że chciał uczynić film bardziej realistycznym... Noż kurwa, katana w kieszeni się otwiera.
"Dragonball: Ewolucja" to absolutne zero, nawet gdyby nie miał za sobą anime i mangi, byłby nijakim filmem s-f, a biorąc pod uwagę, że ma za sobą niesamowitą historię i fanów, boli tym bardziej. Nie polecam absolutnie nikomu, palcie kopie DVD, powiedzcie znajomym, którzy jeszcze nie oglądali, a żywią choć trochę sympatii do Goku i reszty. Matko, co za dno.
PS. Miałem nie wstawiać, ale odezwała się we mnie nostalgia. PRAWDZIWE Kamehameha
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz