niedziela, 29 grudnia 2013

"Naznaczony" ("Insidious"), 2010, reż. James Wan

Głównym powodem, dla którego piszę ten tekst, jest niesamowity hype (zjawisko hype występuje wtedy, kiedy widownia niesamowicie nakręca się na dowolne medium, w tym przypadku film) spowodowany premierą "Naznaczonego 2". Absolutnie każdy, z kim miałem okazję rozmawiać i kto widział trailer tego filmu, ekscytował się tym, że ten horror będzie absolutnym hitem. Natomiast większość osób pytana o to, czy obejrzała część pierwszą, przecząco kiwała głową. Nie oglądałem zwiastuna, ale tylko dlatego, że nie oglądam ich w ogóle, nie lubię ich, stanowczo za dużo obiecują dając zdecydowanie za mało w końcowym rozrachunku. Normalnie nie obejrzałbym również filmu, nie lubię historii o nawiedzeniach i egzorcyzmach (patrzę na Ciebie, "Obecność"), poza tym wydaje mi się, że obecnie mamy ich przesyt i stają się one nudne (normalna oznaka czasów, weźmy lata 80. czy czasy obecne i horror azjatycki). Pozytywne wrażenie wywarł na mnie "Sinister", który jako jeden z niewielu nowych filmów potrafi nastraszyć.
Film opowiada o małżeństwie, Renai i Joshu Lambertach (odpowiednio Rose Byrne i Patrick Wilson), którzy razem z trójką dzieci (Daltonem, Fosterem i malutką Cali) wprowadzają się do nowego domu. Podczas eksploracji strychu Dalton spada z drabiny i uderza się w głowę. Następnego ranka okazuje się, że chłopiec zapadł w śpiączkę, natomiast lekarze nie mają pojęcia co z tym zrobić. Niedługo potem Renai jest świadkiem aktywności paranormalnej w domu (dziwne hałasy, tajemnicze postaci w oknach), czemu Josh nie daje wiary. Ostatecznie małżeństwo zaprasza medium, starą przyjaciółkę matki Josha, aby sprawdziła co się dzieje. To, co odkryje Elise, zmieni życie Lambertów w koszmar...
Więcej trzeba zobaczyć samemu, aczkolwiek nie ma co liczyć na sensacyjny zwrot akcji, fabuła nie odbiega prawie niczym od standardowych rozwiązań historii o nawiedzeniach, nieco nowym jest może to, że Josh odbiega od schematu przestraszonego rodzica zdanego na łaskę mediów, egzorcystów czy kogokolwiek związanego z tematem. I na tym powiewy świeżości się kończą, reszta to już schemat: sielankowy początek, początkowe nawiedzenia, intensyfikacja, medium zewnętrzne, koniec. Niech mi ktokolwiek z ręką na sercu powie, że nigdy czegoś takiego nie widział np. w "Egzorcyście" czy we wspomnianej "Obecności". Nie jest jednak złym korzystanie z utartych schematów, gorzej, jeśli nie potrafi się ich wykorzystać na swoją korzyść. James Wan niewątpliwie posiada talent do pisania historii (scenariusze do "Piły" oraz "Piły 3" doskonale to potwierdzają, ale zarówno "Martwa Cisza" jak i "Naznaczony" pokazują, że za kamerą Wan niespecjalnie wie, co robić. Podręcznik opanował na piątkę, oba te filmy cechuje przywiązanie do schematów konstrukcyjnych dla historii o duchach, jednak, żeby przestraszyć, zwłaszcza dzisiejszego widza, trzeba czegoś więcej.
I to jest główną wadą tej produkcji. Poza tym większość rzeczy jest na prawdę w porządku, można powiedzieć, że jest to podręcznikowo napisany horror, napięcie budowane jest nieźle, postaci da się lubić (choć szkoda, że pozostała dwójka rodzeństwa odgrywa tak znikomą rolę), a i zakończenie z motywem Wędrowca jest zrobione przyzwoicie i to tanim kosztem (budżet całego filmu wyniósł ok. 1,5 mln dolarów). Co do samego zakończenia, to w końcu ktoś ma odwagę, żeby skończyć swój film cliffhangerem, no ale gdy za kamerą zasiada mistrz tego typu końcówek ("Piła", ktokolwiek?), nie ma się co dziwić.

Ogólnie rzecz ujmując, "Naznaczony" z pewnością nie zasługuje na miano hitu, nie potrafi wzbić się ponad wyżyny przeciętności, całość ratuje zakończenie i nadzieja na lepszą kontynuację (co, czytując recenzje w sieci, może się nie wydarzyć). Nie skreślałbym jednak tego filmu, dajcie mu szansę i oceńcie sami. Średniak

sobota, 28 grudnia 2013

"Stitches" (2012), reż. Conor McMahon

Brytyjskie gore miałem okazję gościć przy okazji recenzji "Inbred" (TUTAJ). W tamtym filmie zręcznie zmieszano brutalną przemoc z niesamowitym brytyjskim humorem. Niedawno w moje ręce trafił kolejny obraz z tego nurtu, "Stitches", w którym główną rolę gra brytyjski komik, Ross Noble. Z reguły nie jestem dobrze nastawiony do filmów kręconych przez komików, ponieważ myślą oni, że jeżeli w stand-upie im wychodzi, to przecież nie ma nic prostszego niż przeniesienie tego humoru na taśmę filmową. Cóż, klapy "Rovera Dangerfielda" oraz większości filmów z Robinem Williamsem pokazują, że nie jest to takie proste, jak by mogło się z początku wydawać. Nurkując w czarną komedię z elementami gore Ross Noble postawił poprzeczkę jeszcze wyżej, ponieważ jego zadaniem było rozbawić publiczność pokazując jednocześnie brutalność mordercy, w dodatku przebranego za klauna. I muszę przyznać, udało mu się.
Stitches jest klaunem zarabiającym na alkohol i narkotyki poprzez zabawianie dzieci na przyjęciach urodzinowych. Powiedzieć, że nie lubi swojej pracy, byłoby zbyt delikatne, dlatego właśnie wykonuje swoją pracę na tyle niechlujnie, na ile tylko da radę. Nie podoba się to dzieciom na urodzinach Toma (Tommy Knight), czemu dają wyraz wycinając klaunowi różne psikusy. Jeden z nich kończy się tragicznie, klaun ginie (w okolicznościach niezwykle groteskowych i przezabawnych jednocześnie), przez co Tom panicznie boi się klaunów. Lata później, gdy Tom przełamuje strach i wyprawia urodzinową imprezę, Stitches powraca do życia, żeby mścić się na tych, którzy przyczynili się do jego śmierci...
Gore przybiera różne formy, od początku jego istnienia ten odłam horroru był traktowany jako próba przełamania pewnych tabu panujących w kinie lub jako nowa forma pokazania przemocy, która w kinie, a zwłaszcza w horrorze, była obecna od zawsze. Połączenie tego z komedią ma dwojaki cel: z jednej strony złagodzenie strachu poprzez śmiech, ale warto też zauważyć, że gdy śmiejemy się oglądając przemoc w jakiejkolwiek formie, zaczyna to wywoływać w nas pewien dyskomfort, poczucie, że coś tu jest nie tak. W "Stitches" idziemy pierwszą ścieżką, przyczyna wszelakich zachowań jest absurdalna, klaun powracający do życia, żeby się mścić. W końcu niewielu jest na świecie ludzi, którzy baliby się tych wesołych, wiecznie nas rozbawiających osobników (no, chyba, że przeczytali "To" Kinga), stąd też dziwnie patrzy się na klauna mordującego nastolatków. Jednocześnie film doskonale wpisuje się w formułę slasherów, stereotypowi do bólu nastolatkowie na imprezie, zemsta zza grobu (Piątek Trzynastego, Koszmar z Ulicy Wiązów), seks, alkohol itd. itp. Na szczęście film nie próbuje czarować wymyślnymi środkami artystycznymi, od początku jest śmiesznie, brutalnie, tak po brytyjsku. Sceny morderstw są groteskowe, wystarczy przytoczyć jedną, podczas której Stitches pokazuje wariację sztuczki z wyciąganiem królika z kapelusza zamieniając ów kapelusz na... przełyk jednego z nastolatków. Nie byłoby w tym może nic zabawnego, na szczęście sytuację ratują komentarze klauna, przydaje się tu doświadczenie sceniczne Noble'a ("You must have hair (w wymowie hare- zając) in your throat" jest doskonałym przykładem humoru w filmie).
Nie warto wspominać o oczywistych wadach filmu, najdziwniejszy jest dla mnie cały ten kult klaunów, którzy przechowują dusze (?) swoich towarzyszy w jajkach. Ogółem obraz wygląda nieźle, dialogi są typowe dla slasherów, ale w tego typu filmie to akurat jakoś uchodzi. Polecam "Stitches" każdemu, kto szuka odskoczni od mainstreamowego kina i jednocześnie chce się dobrze bawić, patrząc jak klaun-morderca wyrywa komuś wnętrzności, jakkolwiek by to nie brzmiało.
Polecam

piątek, 27 grudnia 2013

"Mama" (2013), reż. Guillermo del Toro

Guillermo del Toro to moim zdaniem mistrz robienia "baśniowych horrorów". "Labirynt Fauna", "Nie bój się ciemności" czy "Sierociniec" to najlepsze przykłady tego, że można zrobić grozę, dzięki której można sprawić, że dzieci zaczną fascynować się gatunkiem. Wiem, jak brzmi termin "baśniowy horror", ale "Mama" dobitnie pokazuje, że taki nurt istnieje i coraz mocniej zaczyna wyróżniać się w kinematografii.
Film opowiada historię dwóch dziewczynek, Victorii i Lily, które zostawione w lesie na 5 lat, trafiają pod strzechę Annabel i Lucas'a (brata ojca dziewczynek) w celu wprowadzenia do społeczeństwa i znalezienia kochającego domu. Zadanie idzie całkiem dobrze, zwłaszcza w przypadku starszej Victorii, która lepiej asymiluje się z nową sytuacją. Okazuje się jednak, że razem z dziewczynkami do domu przybył jeszcze ktoś. Ktoś, komu nie podoba się to, że siostry mogą pokochać kogoś innego..
Dzieci to trudny materiał, szczególnie te młodsze, które nie bardzo jeszcze wiedzą, co to znaczy aktorstwo. Jeszcze trudniej sprawa wypada w przypadku horrorów, w których w zależności od charakteru granej postaci, należy od małego aktora wymagać różnej palety emocji, zachowań i działań. Weźmy za przykład "Omen", w którym Harvey Stephens grający Damiena wywiązał się ze swej roli znakomicie, uosabiając zachowaniem Antychrysta, wiarygodnie utrwalając sylwetkę dziecka jako złego omenu w kinematografii (co innego, że po Omenie Stephens wystąpił tylko w dwóch filmach w tym, w remake'u Omenu w 2006 roku). Potem jednak, poza kilkoma wyjątkami (najbardziej chlubnym przykładem jest chyba film pt "Dzieci Kukurydzy" i jego liczne kontynuacje) dzieci w horrorze były raczej odsuwane na margines i to nie bez przyczyny. W czasach, w których królował Omen (1976, dwa lata później powstanie "Halloween"), wykształcał się nowy gatunek grozy, więc nie było raczej miejsca dla małoletnich w horrorze. No bo jak zabić dziecko, szczególnie w slasherze? Nie mieściło się to wtedy w głowie, nawet teraz ciężko jest to sobie wyobrazić, mimo wszechobecnego przyzwolenia na łamanie różnego rodzaju tabu.
Ciężko jest też zakwalifikować "Mamę" jako horror, nawet na plakacie promocyjnym widnieje hasło "Niesamowity thriller" (choć wierząc polskim tłumaczom/specom od PR można kiepsko wyjść w końcowym rezultacie) i tak po prawdzie to nawet jako thriller "Mama" raczej się nie sprawdzi. Pierwsza scena, w której brat głównego bohatera po krachu na giełdzie jedzie do opuszczonego domku w lesie, by tam zabić swoje dwie córki i popełnić samobójstwo jest mocna, pokazuje dramat człowieka, który stracił wszystko i nie będzie w stanie zapewnić swojej rodzinie dachu nad głową. Nie udaje mu się zabić dziewczynek, powstrzymuje go Mama, skracając jego męki. Mama, będąc duchem (oczywiście z tragiczną, pokręconą przeszłością), doskonale pasuje do definicji horroru w tym filmie, jednak reszta bardziej przypomina mi dramat rodzinny. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, oprócz kilku straszaków (mniej lub bardziej subtelnych, spełniają one jednak swoją rolę), mamy zmagania Anabel (Lucasa praktycznie do końca filmu eliminuje Mama, więc nie spełnia on żadnej roli, oprócz sprowadzenia Victorii i Lily do domu, nawet w finale jest workiem treningowym) z dziećmi, jej próbami dotarcia do dziewczynek, co kończy się pośrednim sukcesem. Mało w tym jednak horroru, czy też thrillera, wszystko jedno.
Bardzo podobały mi się retrospekcje. Krótkie, lecz zrealizowane w unikalnym stylu scenki świetnie pokazują tragiczną historię Jean Podolski, która nie chcąc nikomu oddać swojej córeczki (jako pacjentka zakładu psychiatrycznego nie mogła jej wychowywać), skacze razem z nią z klifu. Prosty przekaz, dobry środek artystyczny. Sama kreacja Mamy, stworzona przez Javiera Borteta, chorego na syndrom Marfana (jako, że nie będę w stanie tego wytłumaczyć odsyłam Was TUTAJ) jest dla mnie osobistym plusem, ponieważ udowadnia potęgę prawdziwych efektów nad tymi CGI (jedynie włosy Mamy są zrobione komputerowo). Plusy zdecydowanie należą się również za zakończenie, które znowu pomimo dramatycznego akcentu, może się podobać. Jest baśniowe, ale mimo wszystko słodko-gorzkie, ponieważ każdy coś zyskuje, również Mama. Bardzo podobała mi się również scena, w której doktor Dreyfus, badający zachowanie dziewczynek, wchodzi do tego samego opuszczonego domku, w którym rozgrywa się początkowa scena filmu.
Koniec końców, "Mama" to bardzo solidny film. Fabuła, mimo że trąci dramatem rodzinnym, jest dobra, efekty specjalne nienachalne, a samo zakończenie zasługuje wg mnie na uwagę. Polecam raczej do obejrzenia samemu bądź w bardzo wąskim gronie ludzi, którzy nie będą wyśmiewać każdej kolejnej sceny. Warto.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Historia horroru- cz.1

Za pierwszy oficjalny horror uznaje się „Studenta z Pragi” Stellana Rye. Jego premiera miała miejsce 22 sierpnia 1913 roku w Berlinie. Zanim jednak przejdziemy do tego dzieła, cofnijmy się trzy lata wstecz, do roku 1910. Jeszcze w epoce kina jarmarcznego powstał film, który przyciągnął uwagę krytyków i do dzisiaj jest białym krukiem kina grozy. Mam tu na myśli „Frankensteina”, wyprodukowanego przez studio Thomasa Edisona.

Trzeba tu mieć na uwadze, że adaptacje największych dzieł literatury grozy miały się świetnie w początkach kina, w związku z tym nie dziwi taki wysyp tytułów. Na samym motywie „Fausta” Goethego powstało 12 filmów, i to tylko w latach 1896-1911. Film James’a Searle’a Dowley’a, który uważał się za pierwszego reżysera filmowego, nie zaskakuje w warstwie fabularnej, w końcu to dość wierna adaptacja książki Mary Shelley, reżyser natomiast proponuje kilka ciekawych rozwiązań technicznych. Warto zwrócić uwagę na to, że sceny w filmie są nakręcone z użyciem różnych filtrów. I tak sceny z założenia groźne, takie jak np. narodziny Monstrum, są zrobione w tonacji sepii i ciemnego brązu, a sceny radosne np. spotkania Frankensteina z narzeczoną w kolorach jasnych i mocno oświetlonych. Cieszy oko także scena powstawania potwora, gdzie wykorzystano taśmę puszczoną od tyłu, a także scena z lustrem, gdzie kamera pokazuje wchodzącego do pokoju potwora w lustrze oraz siedzącego w fotelu naukowca. Niby nic, ale jak na standardy tamtych czasów był to znak kunsztu reżyserskiego. W tym i w dużej części filmów niemych widać zarówno wpływ literatury romantycznej, jak i teatru. Frankenstein przystępuje tu do eksperymentu z czystymi intencjami, lecz w trakcie w jego serce wkrada się zło i pycha, nie dziwi więc wynik końcowy. Sama teatralność aktorów będzie dla wielu wadą, ale po raz kolejny wypada mieć na względzie czasy, o których mowa.

Scena powstania monstrum, dzięki grze kolorów doskonale widać, w jakim nastroju toczy się scena


Frankenstein zrealizowany został 3 lata przed oficjalnymi narodzinami horroru – powstaniem „Studenta z Pragi”. Film Stellana Rye jest adaptacją „Fausta” Goethego i opowiada historię Balduina, młodego studenta, który ratując pewnego dnia hrabiankę Margit przed utonięciem, zakochuje się w niej. Niestety jest zbyt biedny, żeby zdobyć jej serce, sprzedaje więc tajemniczemu Scapinelliemu swoje odbicie w lustrze za 100 sztuk złota i powodzenie w życiu. Scapinelli oczekuje od Balduina tylko jednego, jego własnego odbicia w lustrze. Student nie widząc w tym nic złego podpisuje dokument i od tego właśnie momentu traci odbicie, które zaczyna żyć własnym życiem, co rujnuje Balduina. Film Duńczyka można podziwiać za kilka rzeczy. Przede wszystkim wprowadził do kina coś, co zwłaszcza w kinie niemieckim, dojrzewało, żeby w końcu zalśnić m.in. u Fritza Langa, czyli motyw fatalnej dwoistości ludzkiej natury, której nie można się pozbyć, a która czyni człowieka nieszczęśliwym. Kilka scen szczególnie zapada w pamięć, np. scena wychodzenia odbicia Balduina z lustra czy scena gry w karty z sobowtórem.
W filmie po raz pierwszy zalśniła gwiazda Paula Wegenera, jednego z największych aktorów kina niemego. Zagrał w ponad 70 filmach, najbardziej jednak zapamiętano jego rolę w „Golemie” z 1915 (film zaginął) i 1920 roku (remake filmu z 1915 r.). „Golem” to opowieść mająca miejsce w Pradze. Uczony rabin Loewe wypatruje w gwiazdach przyszłości narodu żydowskiego, który czeka klęska. Próbuje jakoś temu zapobiec powiadamiając innych, jest jednak za późno, ponieważ rycerz Florian został już wysłany przez Imperatora z dekretem nakazującym Żydom opuszczenie getta, z powodu uprawiania czarnej magii i kontaktów z Szatanem. Loewe prosi Imperatora o audiencję, na co ten się zgadza pod warunkiem, ze rabin będzie zabawiał go magicznymi sztuczkami. Loewe tworzy więc strażnika, który ma chronić naród żydowski przed zagrożeniami. Golem wymyka się spod kontroli i zaczyna siać chaos w okolicy… Film jest piękny – ze znakomitą muzyką i dekoracjami (realizowany w żydowskim getcie w Pradze) i dobrą grą aktorską, jednym ze znaków przemiany, jakiej zaczyna w tym momencie ulegać kino, odsuwając teatralne korzenie. Ciekawą rzeczą jest fakt, że w filmie gra Lyda Salmonova, żona Wegenera.
Rok 1920 to przełom, narodziny nurtu, który dominował w późniejszym kinie przez wiele lat. Eksprezjonizm niemiecki, czyli świadoma deformacja rzeczywistości, kreowana na koszmar senny, pełen krzywizn i załamań. Dodatkowo pomagała tu czarno-biała sceneria filmów. Reżyserzy bardzo często sięgali w związku z tym po opowieści niesamowite, zawsze przyprawiane aurą tajemniczości i niepokoju. Największymi przedstawicielami nurtu ekspresjonistycznego są Fritz Lang i Friedrich Wilhelm Murnau, jednak zanim przejdę do filmów tych twórców, chwilę uwagi chciałbym poświęcić obrazowi, który rozwinął ten nurt i aż do dzisiaj jest uważany za naprawdę przerażający, mianowicie „Gabinet Doktora Caligari” Roberta Wiene. Do miasteczka przybywa wędrowny hipnotyzer. Przybywa razem ze swoim medium, Cesarem, który jest somnambulikiem. Wkrótce w mieście zaczynają ginąć ludzie. Przyjaciel jednego z zabitych, Francis, rozpoczyna własne dochodzenie i odkrywa, że hipnotyzer jest reinkarnacją mrocznego doktora Caligari, który używa swojego medium do popełniania zbrodni.
Film jest fantastyczny - scenerie są świetne, muzyka znakomicie oddaje nastrój panujący na ekranie, a kreacja zarówno Cesara, jak i Caligariego zasługują na najwyższe uznanie. Nic więc dziwnego, że na początku lat 30. film ten przerażał widzów. „Gabinet..” miał tak mocny wpływ na kinematografię, że aż do lat 70., czyli do czasu fali kina gore, twórcy posługiwali się językiem tego obrazu. Rok 1921 to „Zmęczona Śmierć” Langa - opowieść o nieuchronności śmierci poprowadzona w czterech odrębnych historiach, a 1922 to „Nosferatu - Symfonia Grozy” Murnaua.
Film jest adaptacją dzieła Brama Stokera, „Drakula”. Problemem Murnaua był brak praw autorskich, w związku z tym wymuszono na twórcach zmiany w scenariuszu. Zmiany dotyczyły w gruncie rzeczy tylko nazw i imion, historia pozostała prawie niezmieniona. Jednocześnie film daje nam to, za co kochamy horrory dzisiaj: znakomicie ucharakteryzowanego głównego bohatera (o samym odtwórcy, Maxu Schrecku, krążyły legendy. Jego współpracownicy twierdzili, że jest wampirem. Miłośnicy tej legendy utrzymywali, że podczas kręcenia Schreck ani razu nie zamrugał powiekami, a w scenie powstawania z trumny miał wstać pod idealnym kątem prostym - w rzeczywistości posłużyła mu do tego sprężyna), cudownie nakręcone sceny grozy i atmosferę terroru, która nie opuszcza nas przez cały film. Obraz ten został uznany za pierwsze arcydzieło gatunku, a legenda o filmie rozwinęła się do tego stopnia, że w filmie z 2000 roku pod tytułem „Cień wampira”, Schreck (którego grał William Dafoe) został faktycznie pokazany jako wampir wysysający krew z członków ekipy. Rewelacyjne zabiegi techniczne (gra cieni jest znakomita) gruntownie przyczyniły się do stworzenia niesamowitej atmosfery obrazu.
1922 rok przyniósł jeszcze jeden z zapomnianych obrazów grozy: „Haxan”, opowiadający o czasach inkwizycji (akcja filmu dzieje się pod koniec XV. wieku), który nie straszy jednak tak, jak Nosferatu, można go obejrzeć ze względu na ciekawe ujęcie tamtych mrocznych czasów. Horror kontynuował dominację w kinie niemym, a w 1925 powstał „Upiór w Operze”, w którym wystąpił Lon Chaney. - jedna z ikon kinematografii, zwłaszcza tej poświęconej horrorowi, nazwany „człowiekiem o tysiącu twarzach”. Był mistrzem charakteryzacji, posiadał własny zestaw do tego celu i zatrzymał sekrety warsztatu aż do śmierci. Obecnie ten słynny zestaw znajduje się w Los Angeles County Museum - został tam przekazany przez żonę aktora, trzy lata po jego śmierci. A jego śmierć była dość kuriozalna, bowiem podczas kręcenia „Błyskawicy” w 1929 roku nabawił się zapalenia płuc, dość ciężkiej do leczenia choroby w tamtych czasach. Niedługo potem zdiagnozowano u niego raka płuc. Mimo intensywnej terapii nie udało się uratować aktora, a jego śmierć pogrążyła w żałobie cały filmowy świat. Kochano go tak, że podczas pogrzebu US Marine Corps pełnili honorową wartę przy jego krypcie, która znajduje się w Forest Lawn Memorial Park Cemetery w Glendale w Kalifornii. Pozostała ona nieoznaczona. Jego syn, Creighton Tull Chaney (znany jako Lon Chaney jr.) kontynuował dziedzictwo ojca, ale aktorstwem zajął się dopiero po jego śmierci. Jego ikoniczną i najbardziej rozpoznawalną rolą była kreacja wilkołaka w „The Wolf Man” (1941). Poza tym jest jedynym aktorem, który zagrał wszystkie cztery sztandarowe potwory studia Universal: Wilkołaka, Mumię, potwora dr. Frankensteina (w filmie „Duch Frankensteina”) oraz syna Draculi w filmie o tym samym tytule z 1943 roku. Zmarł na atak serca w wieku 67 lat w roku 1973.

Lon Chaney


Creighton Tull Chaney (Lon Chaney jr.)


No właśnie, Universal. To studio, które na początku kina dźwiękowego zdobyło dominującą pozycję w świecie filmowym, prym wiodło zwłaszcza w horrorach, dając nam wspomniane wcześniej potwory. W 1931 ukazały się dwa najbardziej znane i po czasy obecne uwielbiane i docenianie filmy studia: „Drakula” oraz „Frankenstein”. Universal pomógł dotrzeć na szczyt dwóm wielkim aktorom: Beli Lugosiemu i Borisowi Karloffowi. Ten ostatni, którego prawdziwe nazwisko brzmi: William Henry Pratt, nazwany później nawet „Karloffem niesamowitym” największą sławę zdobył dzięki roli monstrum w „Frankensteinie”. Pomimo grania głównie czarnych charakterów w swoich filmach, poza planem miał opinie miłego dżentelmena, który znany był ze współpracy z organizacjami dobroczynnymi. Ponadto był pierwszym aktorem, który do kontraktu dołączył klauzulę o tym, że czas charakteryzacji będzie doliczany do jego gaży. Aktor żenił się 6 razy, ale urodziła mu się tylko jedna córka, Sara Karloff. Podobno aktor miał opuścić plan zdjęciowy „Syna Frankensteina” i w pełnej charakteryzacji pognać do szpitala. Zmarł 2 lutego 1969 roku przeżywszy 82 lata. Rolę monstrum proponowano Lugosiemu, lecz ten po sukcesie Drakuli stwierdził, że jest zbyt przystojny do grania potwora, poza tym niema rola nie przystawała takiej gwieździe (jak sam twierdził). Krąży anegdota, że gdy James Whale, reżyser filmu, spotkał w barze Karloffa i zaproponował mu rolę potwora, aktor był oburzony – „w końcu wyglądałem całkiem elegancko” miał powiedzieć. W filmie są dwie kontrowersyjne sceny. Pierwszą z nich była scena, w której Frankenstein po stworzeniu potwora mówi: „To żyje, to żyje! Teraz nareszcie wiem, jak to jest być bogiem!”. Miało to urazić uczucia religijne widzów. Drugą sceną, która wywołała prawdziwe oburzenie był moment, w którym potwór bawi się z małą dziewczynką i nieświadomie topi ją w jeziorze.
No i wreszcie „Drakula” Toda Browninga, dzięki której to Bela Lugosi wzniósł się na wyżyny sławy. Dużą rolę w jego sukcesie odegrała genialna kreacja księcia, co w gruncie rzeczy Lugosi zawdzięczał temu, że jako węgierski emigrant długo nie mógł nauczyć się języka, w związku z czym uczył się swoich kwestii fonetycznie, co dało fantastyczny efekt. Jego pierwsze spotkanie z Renfieldem, to absolutne mistrzostwo w budowaniu napięcia, a słowa „I… AM Dracula oraz „I never drink… wine” to jedne z najsłynniejszych kwestii jakie padły w horrorze.
Sam Lugosi (w zasadzie Bela Blasko, nazwisko sceniczne przyjął od nazwy miasteczka, w którym się urodził, Lugos) dostał rolę Drakuli dzięki śmierci Chaneya, któremu pierwotnie ją zaproponowano. Różne opinie dotyczyły jego relacji z Karloffem, z którym Węgier współpracował przy kilku produkcjach m.in. w „Synu Frankensteina”. Jedni mówili, że Lugosi nie znosił Anglika, zazdroszcząc mu większych ról, jakie dostawał, inni znowu twierdzili, że w tych czasach byli dobrymi przyjaciółmi. Sam Karloff powiedział, że z początku Lugosi był dość nieufny, bał się, że Anglik będzie chciał przyćmić jego grę aktorską. Gdy okazało się to nieprawdą, Lugosi miał polubić Karloffa i od tej pory ze sobą współpracowali. Chociaż później komentowano, że Lugosi bardzo denerwował się na Karloffa, gdy ten żądał… przerw na popołudniową herbatę. Lugosi cierpiał, ponieważ Universal wolał obsadzać w swoich filmach właśnie Karlofa i przeżywał kryzys artystyczny. Jego uzależnienie od morfiny i metadonu tylko pogłębiło kryzys. Pogłębiło go do tego stopnia, że przy tworzeniu pastiszu filmów o potworach z udziałem znanych postaci slap-stickowych, Abotta i Costello („Abott i Costello Meet Frankenstein”) twórcy filmu myśleli nawet, ze Lugosi nie żyje i chcieli dać rolę Drakuli Ianowi Keithowi. Ten film był ostatnią wysokobudżetową produkcją z udziałem Lugosiego. Później odnalazł go w biedzie Ed Wood (znany jako najgorszy reżyser wszech czasów, choć myślę, że Uwe Boll mógłby się obruszyć), który dał mu kilka ról w swoich filmach. Uzależnił się od demerolu. Zmarł 16 sierpnia 1956 roku w wieku 73 lat na atak serca. Pochowano go w pelerynie Drakuli. Co ciekawe, oryginalna peleryna z 1931 roku przetrwała i jest w posiadaniu studia Universal.
Następne lata to czas sequeli popularnych filmów grozy. Temat został wyeksploatowany do granic możliwości, powstawały jednak perełki, stojące gdzieś obok gigantów kina np. „Pies Baskervillów” (1939) czy „Dr. Jekyll i Mr. Hyde” (1931). II wojna światowa przyniosła ze sobą nowy rodzaj zniszczenia, bombę atomową, a w kinie rozpoczęła się nowa epoka- epoka monster movies.

niedziela, 17 listopada 2013

"Ninja Assassin" (2009), reż. James McTeigue

Witajcie, Są takie filmy, o których w zasadzie niewiele wiadomo, które przechodzą bez echa i słuch po nich ginie. Niektóre obrazy na to zasługują, inne cierpią niezasłużenie. Filmem z drugiej kategorii jest niewątpliwie "Ninja Assassin"
Wyreżyserowany przez James'a McTeigue'a obraz jasno stawia sobie cel i określa dla jakiej widowni jest zrobiony. Oto przed Wami 1,5 - godzinny film akcji, akcji i jeszcze raz akcji. Dzieje się bardzo dużo, krew się leje hektolitrami, a my dobrze się bawimy (o ile oczywiście nie będziemy chcieli obejrzeć ambitnego obrazu dającego do myślenia, a po prostu zrelaksować się przy dobrym kinie). Fabuła w "Ninja Assassin" od początku schodzi na drugi plan. Oczywiście, jest całkiem fajnie opowiedziana historia Raizo, członka klanu Ozuma, który odwraca się od swojej 'rodziny' i odtąd staje się poszukiwany przez ninja. W międzyczasie poznaje agentkę Interpolu, Mikę, którą ratuje z opresji i odtąd dziewczyna pomaga mu w zrealizowaniu swojej zemsty na mentorze Raizo. Raizo chce się zemścić za zamordowanie.... i tu zakończę opowieści o fabule (trąci trochę melodramatem, ale tylko przez chwilkę), bo fajnie się to wszystko ogląda. Napisałem wyżej, że fabuła zeszła na drugi plan. Stało się tak, ponieważ twórcy filmu chcieli, żebyśmy po prostu dobrze się bawili, skupiając się na rzeźni z ninja w roli głównej. I używając słowa 'rzeźnia' wcale nie żartuję. Krwi leje się cholernie dużo, trup ściele się gęsto, a wszystko podlane orientalnym sosem ze znakomitych scen walki. Scena otwierająca film zwiastuje nam to, co będzie działo się przez kolejne 80 minut (film bez napisów końcowych trwa jakieś 85 minut) i robi to w wielkim stylu. Zawsze chciałem zobaczyć wschodnie sztuki walki w hollywoodzkim wydaniu i dzięki "Ninja Assassin" udało mi się i nadal jestem pod wrażeniem. Może to moja słabość do katan, ale sekwencje z udziałem ninja są świetnie wyreżyserowane, a pojedynek Raizo ze swoim mistrzem choć krótki, to i tak ogląda się z przyjemnością. O udźwiękowieniu mogę powiedzieć tyle, że wpasowuje się do tego, co dzieje się na ekranie. Kiedy trzeba jest spokojnie, kiedy zaś zaczyna się dziać, muzyka odpowiednio przyspiesza, żeby nadać scenie dynamizmu. Podoba mi się zwłaszcza jeden motyw przygrywany na japońskiej odmianie skrzypiec (skrzypce nazywają się bodajże kokyu, ale tego już nie jestem pewien). W filmie wykorzystano również pewną część arsenału wojowników ninja. Są katany, shurikeny i kusari-gamy (kusari-gama to broń o długości ok. 3 metrów, składająca się z łańcucha zakończonego sierpem) i wszystkie one w rękach profesjonalistów robią naprawdę ogromne wrażenie. Nie ma tu sceny walki, którą możnaby uznać za mocno niedorobioną czy też niepotrzebną.
Są rzeczy, które w "Ninja Assassin" nie przypadły mi do gustu. Po pierwsze, jeżeli ktoś nastawia się na fabułę, srodze się zawiedzie, gdyż mamy do czynienia z tradycyjną historią o zemście, przeplataną mnóstwem retrospekcji połączonymi z wątkiem miłosnym. Drugi minus należy się twórcom za pewną niekonsekwencję. Otóż Raizo, jako świetnie wyszkolony ninja, ma wyostrzone zmysły (głównie chodzi o słuch). W niektórych jednak momentach (zwłaszcza w scenach z udziałem Miki) Raizo zdaje się zapominać o swoich umiejętnościach (czyżby kobiety były jedyną słabością ninja? ;p), co razi w niektórych momentach. Ostatnia sprawa to finałowa scena. Nie podoba mi się fakt, że do DOJO POŁOŻONEGO WYSOKO W NIEDOSTĘPNYCH GÓRACH (!) wdziera się armia agentów Interpolu z ciężką artylerią. Można to było inaczej rozwiązać. Swoją drogą, zastanawiam się w jaki sposób ok. 40 wysoce wyszkolonych zabójców ( wraz z ich mentorem, który, jeżeli obejrzycie film, okaże się jakimś mega-ninją) nie wyczuło obecności wrogiej siły, która zbliża się ku ich świątyni. Razi mnie jeszcze jedna rzecz. Obsada filmu to w 85% Japończycy, więc dlaczego w filmie nie pada ani jedno słowo w ich ojczystym języku?! Nawet w retrospekcjach nie ma nawet słówka po japońsku. Duży minus, panowie... Pomimo tych wad zapewniam Was, że będziecie się świetnie bawili oglądając "Ninja Assassin", bowiem jest to jeden z tych filmów, który przeszedł bez echa całkowicie niezasłużenie. Na imdb obraz zebrał jak na razie ocenę 6.3/10, a znalazłem w tymże serwisie kilka recenzji użytkowników, które stanowczo się nie zgadzają z tak niską oceną. Ja również myślę, że film jest zbyt nisko oceniony przez widownię, ale nie przesadzałbym również z wychwalaniem go pod niebiosa. Jest to porządne, dobrze zrealizowane kino akcji, które przyjemnie się ogląda w gronie znajomych. Nie zawiedziecie się ;) Moja ocena: 7.5/10 Kilka zdjęć
W kąciku muzycznym Vanessa Mae

czwartek, 14 listopada 2013

Limbo

Witajcie, Ostatnimi czasy naprawdę rzadko spotyka się grę, która mimo swojego teoretycznego minimalizmu, oferuje zawiłą rozgrywkę i pozostawia po sobie ślad w głowie. Nie są to zazwyczaj gry wielkich koncernów kasujących wielkie pieniądze za nie do końca udane tytuły. Przykładem niech tu będzie Bulletstorm, który jest definicją słowa "zabawa", jednocześnie cierpiącą na poważne niedostatki fabularne. Wielkie gry małych producentów rzadko przebijają się przez ocean wysokobudżetowych produkcji. Na szczęście Limbo się to udało. Historia jest tu najmniej ważnym elementem, a to dlatego, że w gruncie rzeczy jej nie ma. Sterujemy chłopcem, który budzi się w środku mrocznego lasu. Okazuje się również, że jego siostra zaginęła i musi ją odnaleźć. Zakończenie gry mówi dość niewiele (wysłałem maila do twórców gry z pytaniem co właściwie ma ono oznaczać), a mogę Wam zdradzić jedynie to, że mamy do czynienia z zakończeniem otwartym. Niestety nie dowiedziałem się tego z oficjalnej strony gry, a ze strony PSN, na której można zakupić ten produkt (dostępny również na Steamie i XBLA). Fabuły więc w zasadzie nie ma, ale nie historia jest tu motorem napędowym gry. Są to świetnie przemyślane zagadki do rozwiązania (niektóre z nich są godne podziwu i wymagające niekiedy refleksu) i genialny klimat świata przedstawionego. Efekt ten chłopaki ze studia Playdead osiągnęli poprzez monochromatyczność, czyli przedstawienie gry w zasadzie trzech kolorach: czarnym, białym i szarym. Wspomniane rozwiązanie zagęściło klimat gry, zmieniając ją w mroczną i brutalną rozgrywkę. Tak, brutalną, ponieważ praktycznie wszystko w tej grze chce gracza zabić. Głazy, piły tarczowe, pająk, a nawet grawitacja mogą być zarówno naszymi sprzymierzeńcami, jak i bezwzględnymi katami. Weźmy na przykład moment w grze, w którym musimy uciekać, później zmierzyć się, a na końcu wykorzystać pająka do przejścia na dalszy etap gry. Po ucieczce musimy podstawić pułapkę na niedźwiedzie w takim momencie, żeby pająk w momencie, gdy ma nas zranić jednym ze swoich odnóży, nadział się na tą pułapkę. Czynność musimy powtórzyć do pewnego momentu (chcę zdradzić jak najmniej szczegółów, bo to trzeba samemu przeżyć). Później musimy użyć zwłok zwierzęcia, żeby przejść dalej m.in. urwać mu ostatnią nogę. Wszystko ukazane bez ogródek, komiksowych dymków i innych cenzorskich narzędzi. No właśnie, każda śmierć chłopca jest pokazana jak najbardziej brutalnie, tak, żeby niejako ukarać gracza za pośpiech czy brak pomyślunku. Możemy zostać m.in. przygnieceni, poharatani piłą oraz wielokrotnie postrzeleni przez minigun'a. Całość ma nas zmusić do dokładnego przemyślenia sytuacji i opracowania idealnego planu działania.
Warto jeszcze wspomnieć o dźwięku, który doskonale komponuje się z tym, co dzieje się na ekranie. Muzyki prawie nie ma, a odgłosy maszyn czy innych rzeczy w grze są idealne. Miło również napisać, że gra nie ma minusów. Jest trochę krótka, ale niesamowicie wciągająca. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że jest to najlepsza niezależna gra w jaką było mi dane grać. I obym spotkał więcej takich zaskoczeń w przemyśle gier :) Ocena: 10/10

wtorek, 12 listopada 2013

"World War Z" (2013), reż. Mark Forster

Filmy o zombie przeżywają renesans niemal w każdym rejonie świata. Dodatkowo połączone z motywem apokalipsy, również dziwacznie modnym, dają receptę na wysoką oglądalność. Rzadko jednak ogląda się hollywoodzkie superprodukcje, które wsparte gwiazdorską obsadą i odpowiednim budżetem stworzyłyby coś wielkiego. Ba, śmiem twierdzić, że nie robi się ich wcale, co dziwi, biorąc pod uwagę to, że Hollywood rzuca się, pożera i skutecznie rujnuje wszystko, co ma jakikolwiek potencjał (no dobra, przesadzam, nadal mam żal o Dragonball: Ewolucję). Na "ratunek" wychodzi nam tym razem Brad Pitt, bożyszcze kobiet, ojciec wszystkich dzieci na świecie i do tego niezgorszy aktor. Sarkazm jest tu potrzebny zwłaszcza patrząc na oceny "World War Z" np. na IMDB (7,1/10, chociaż nadzieja nie umarła, na metacritic.com 46/100), bo omawiany dzisiaj film jest w najlepszych momentach średni. Dlaczego? Zapraszam.
Gerry Lane jest pracownikiem ONZ. A raczej był, ponieważ postanowił poświęcić się rodzinie. Podczas jednej z przejażdżek przez miasto ledwo uchodzą z życiem z ataku, jak się później okazuje, zarażonych tajemniczym wirusem ludzi, zombie, dla uproszczenia. Gerry zgadza się (oczywiście po twardej rozmowie ze swoim przyjacielem) na znalezienie remedium na chorobę i tak rozpoczyna się wyścig z czasem, bowiem ludzkość jest zagrożona.
Pobawimy się w "ile utartych i niejadalnych już cliches udało Wam się znaleźć?"
1. Idylliczne życie rodzinne zostaje zakłócone przez wydarzenie zagrażające ludzkości
2. Agent dowolnej organizacji na emeryturze, który nie chce wracać, poświęca się rodzinie
3. Przełożony/przyjaciel namawia go do powrotu
4. Ma krytycznie mało czasu na uratowanie świata
"World War Z" powiela schematy filmów akcji z lat 80., w dodatku otrzymał kategorię PG-13, co zakrawa na absurd w filmie o istotach JEDZĄCYCH LUDZKIE MIĘSO! A to nie wszystko, lekarstwo na zombie jest jednym z najbardziej absurdalnych pomysłów w historii kina.

UWAGA! MEGA SPOILER UJAWNIAJĄCY ZAKOŃCZENIE

Naukowcy z placówki WHO w Walii, do którego trafia Gerry, oznajmili, że można ominąć zombie, gdyż te reagują agresją na żywe organizmy. Wymyślili więc, że potrzebują ampułek z najgroźniejszymi chorobami śmiertelnymi w celu znalezienia antygenu i odseparowania go tak, żeby w konsekwencji nie zabił zaszczepionego. Pomijam fakt, że zajęłoby to lata, w ciągu których wszyscy umarliby z głodu/przez zombie/zabijając się, lecimy dalej. Gerry po dotarciu do komory z ampułkami zostaje uwięziony przez zainfekowanego, który znajduje się za drzwiami i nie daje za wygraną. Nasz bohater jest zrozpaczony, musi natychmiast coś wymyślić, przecież w niebezpieczeństwie jest jego rodzina. Uważajcie, trzymajcie się krzeseł: Gerry bierze losowo wybraną ampułkę i ZASZCZEPIA SIĘ. Jak trzeźwo myśląca osoba mogła wpaść na taki pomysł? A pomyśleć można, że to Ylvis byli na haju kręcąc klip "The Fox". Oto powody:
1. Wszczepiając sobie losową ampułkę zaraża się LOSOWĄ chorobą. Nie wiadomo jakie ma działanie, jak szybko uśmierca, jak szybko zaczyna działać i przede wszystkim JAKIE JEST LEKARSTWO!
2. Nikt później nie pyta o szczepionkę, nie zajmuje się Gerrym, on sam wydaje się czuć dobrze. Cud, placebo czy nieświadomy debilizm?

KONIEC SPOILERU
Różne inne głupotki przydarzają się w filmie. Przykładem niech będzie irracjonalne zachowanie ocalałych, znajdujących się w Jerozolimie. Zombie reagują na głośne dźwięki, więc zaczynają oni śpiewać. Z mikrofonami, wielkimi głośnikami i całym koncertowym sprzętem. Facepalm.
W całym filmie spodobały mi się dwie sceny: początkowa gdzie z ujęcia z pokładu helikoptera widać panikę w mieście oraz scena wspinaczki zombie po wielkim murze w Jerozolimie. Poza tym "World War Z" jest najdroższym średniakiem na świecie, 190 milionów dolarów wydane zostało chyba na gażę dla Pitta i opłacenie efektów komputerowych, których jest tu zatrzęsienie. Film jest nudny, długi, posiada durne zakończenie, jedynym pozytywem są tu zombie, choć i one w jednej scenie zachowują się absurdalnie, wydając z siebie bardzo dziwne dźwięki. Szkoda, Hollywood potwierdza tezę, że nie chce mu się nawet postarać zrobić dobry film na modnym motywie.
5/10

sobota, 2 listopada 2013

"Martwe zło" (2013), reż. Fede Alvarez

Nie ma chyba nic bardziej irytującego dla kinomaniaka, niż nieudany remake filmu, który bardzo polubił. W końcu bezcześci się klasyczny, tak dobry przecież obraz, który mimo upływu lat wciąż jest przyjemny w odbiorze. Nie twierdzę oczywiście, że wszystkie remake'i są złe, słabe i powinno się je palić na stosie. Zdaję sobie sprawę, że są na rynku filmy udane, takie, które składają hołd swoim poprzednikom. Oczywiście, Hollywood jako miejsce wyjątkowo odporne na wiedzę i sugestie wciąż kaleczy filmy, na których się wzoruje. Cała ta moda (bo kręcenie klasycznych filmów na nowo, to nie pierwszyzna, już w czasach kina niemego remake'i były dość częstym zjawiskiem vide "Golem" z 1920 roku) na tworzenie remake'ów to w moim odczuciu zasługa Azjatyckiego przemysły kinowego. Przecież to "Ring" i "Klątwa" zrobiły największą karierę i niemal natychmiast zostały przerobione na potrzeby amerykańskiej publiczności. Nie mówię, że dobrze, filmy były, delikatnie mówiąc, przeciętne, inni twórcy dostrzegli w tym szansę na szybki zarobek praktycznie zerowym kosztem, no i z roku na rok mieliśmy do czynienia z rosnącą liczbą remake'ów.
I tak dochodzimy do dzisiejszego filmu, "Martwe Zło", pierwszego z czterech obrazów pokazanych na Nocnym Maratonie Horrorów, który odbył się 25 października. O reszcie filmów też napiszę, zdecydowałem się na cztery osobne teksty, ponieważ w moim odczuciu każdy z tych filmów na to zasługuje. Przy okazji, w obliczu newsa o starcie produkcji "Armii Ciemności 2", wypada kilka słów napisać o pierwszej próbie "ożywienia" filmu (co także jest niezłym pretekstem do napisania małej retrospektywy).
Oryginał nakręcony w 1981 roku starzeje się doskonale. Coś, co zaczęło się jako zwykły horror klasy B nakręcony praktycznie zerowym kosztem (375 tysięcy dolarów to znikoma suma, nawet jak na tamte czasy), okazało się pracą pasjonata, skutecznie przechodził z groteski do straszenia, no i wykreował gwiazdę Bruce'a Campbella, który zagrał swoją postać w "Evil Dead 2" i "Army of Darkness. Warto przy tym wspomnieć, że film wyreżyserował Sam Raimi, późniejszy reżyser trylogii o Spider-manie (ciekawym jest tu to, ilu znanych dziś reżyserów rozpoczynało od niskobudżetowych horrorów. Peter Jackson zanim nakręcił trylogię "Władcy Pierścienia" stworzył "Zły Smak" i "Martwicę Mózgu, absolutnie rewelacyjne filmy gore).
Trailer najnowszego "Martwego Zła" wywołał u mnie uśmiech satysfakcji. Pomyślałem wtedy, że w końcu ktoś wziął się poważnie za swoją robotę i ujrzę unowocześnioną, mocną i brutalną wersję filmu, że odejdziemy od kampowości na rzecz porządnego wykonania. Cóż.. Po seansie miałem uczucia co najmniej mieszane. Film dobry nie był, ale nie skazałbym go na wygnanie. W dodatku wiadomość o wycięciu kilku scen z zamiarem dodania ich do edycji DVD wcale nie poprawił sytuacji Alvareza i spółki. No właśnie, Federico Alvarez to gość, który nakręcił cztery krótkometrażowe produkcje (o dwóch nie wiadomo nic, dla dwóch najnowszych IMDB nie ma prawie żadnych informacji), co wcale nie zachęca. Nie twierdzę, żeby nie dawać wyzwań młodym reżyserom, ale nie w przypadku, gdy mamy do czynienia z serią uwielbianą przez masę ludzi. Reżyseria wypada przyzwoicie, tu i ówdzie widać nawet pewien hołd dla Sama Raimiego (przykładem niech będzie scena, w której Mia siedzi w tym samym aucie, którym do kabiny w lesie jechali bohaterowie oryginału), jest jednak kilka rzeczy, która rażą. Przykład z autem, który przed chwilą przytoczyłem, jest małym szczególikiem, nieistotnym w zasadzie elementem, brakuje konsekwencji, a koniec końców mamy do czynienia ze sztandarową obecnie dla Hollywood próbą odcinania kuponów od znanej marki.
No, ale żeby nie było, że wszystkiego, co jest remakiem nienawidzę. Pomijając fakt, że postaci w filmie to absolutnie szablonowe slasherowe mięso armatnie, to Jane Levy grająca Mię, dziewczynę uzależnioną od narkotyków, która przybywa do domku w celu wyciszenia się (w zasadzie to pomysł jej przyjaciół i brata, którzy sobie z nią nie radzą), wykonała bardzo dobrą robotę. Na tyle dobrą, że tranzycja z narkomanki do osoby opętanej przez ciemne moce odbywa się bardzo płynnie. Sceny gore są porządne, a ostatnia scena, mimo kilku niezbyt inteligentnych momentów (wysychająca krew na twarzy Mii, mimo padającego krwawego deszczu czy problemy z piłą łańcuchową, która w jednym kadrze jest odpalona, a w drugim nie) jest interesujący i z pewnością nie zanudzi widza.
Głównym problemem obrazu Alvareza jest fakt, że "Evil Dead" Raimiego poprzez swoje amatorstwo miał niewątpliwy urok. Poza tym kopiowanie pewnych schematów gatunkowych, gra z widzem czy popadanie nawet w parodiowanie konwencji zapewniło sukces pierwowzoru. Tutaj postaci są absolutnie szablonowe, Necronomicon zostaje potraktowany po macoszemu (nie czepiałbym się, gdyby nie to, że w oryginale Księga Umarłych stanowiła portal, dzięki któremu demony atakowały bohaterów), sztuczne dialogi, brak w zasadzie jakiejkolwiek inwencji twórczej reżysera (propsy za pistolet na gwoździe), wycięcie niektórych scen przeznaczonych do wydania DVD (co jest grzechem absolutnym, jak można kazać ludziom płacić pieniądze za bilet kinowy, gdy podczas seansu pokazuje im się środkowy palec i mówi "kupujcie DVD"... I wielkie zdziwienie na twarzach twórców, gdy ich "dzieła" są piracone na potęgę) no i przede wszystkim wspomniana już próba odcinania kuponów. Szczerze mówiąc, gdyby nie maraton horrorów, to pewnie bym nie poszedł na "Martwe Zło", nie dziwię się w ogóle negatywnym recenzjom w Sieci.
Szkoda.

poniedziałek, 21 października 2013

Holy Motors (2012), reż. Leos Carax

Przeżycie, doświadczenie, podróż. Te słowa doskonale określają jeden z najbardziej nietypowych filmów, jakie w życiu widziałem. Film, który jednocześnie nie jest filmem sensu stricte i wymyka się podstawowym pojęciom filmoznawstwa i krytyki filmowej. Leos Carax zabiera nas do swojego świata, świata obrazu, w którym liczy się przede wszystkim to co widzimy oraz to, jak to widzimy. Nie obyłoby się to bez genialnego w swej roli Denisa Savanta, człowieka współpracującego z reżyserem niemalże od początku. Widać przy tym doskonałe zrozumienie wypracowane przez lata wspólnego kręcenia. Przez cały film miałem wrażenie, że Carax daje swojemu ulubieńcowi postać, w którą Savant ma się wcielić oraz wolną rękę w graniu.
Fabuła jako taka nie istnieje. „Holy Motors” podzielony jest na dziewięć krótkich nowelek oraz prolog i epilog. Na początku poznajemy Mr.Oscara idącego jak co rano do swojej pracy. Poznajemy także jego szofera, Celine (celowo pomijam początkową scenę, w której postać, graną przez samego Caraxa, otwiera kluczem-palcem świat przedstawiony), która od tej pory służy nam i samemu Oscarowi za przewodnika po wszystkich miejscach jakie dane nam jest zwiedzić. Dalej mamy wspomniane już nowelki, każda z nich przedstawia coś innego, dając nam pole do interpretacji szersze niż kiedykolwiek, ponieważ to właśnie widz decyduje o tym, jak zrozumie scenę, do jakich wydarzeń/filmów/dzieł sztuki się odwoła (wystarczy przytoczyć tekst w „Krytyce Politycznej”, gdzie 11 krytyków zapisało swoistą instrukcję obsługi, a to i tak tylko jednostkowa interpretacja).
Wspominano mi nie raz o tym, że jedni ten film kochają, inni nienawidzą. I każda opinia znajduje swoje uzasadnienie. Na pewno razić może brak spójnej fabuły. Podczas gdy zdecydowana większość filmów posiada (a przynajmniej się stara) historię opowiedzianą zgodnie z obowiązującą kanwą (wstęp-rozwinięcie-zakończenie) czy też nieznacznie od niej odbiegającą, „Holy Motors” ucieka od tego, jednocześnie budując fabularny hotel, który otwiera przed sobą tylko jedne drzwi za każdą wizytą. Jeśli ktoś lubi muzykę utrzymującą tonację filmu przez cały czas jego trwania, również się zawiedzie, ale z powodów innych niż można by pomyśleć. Holy Motors jest po prostu tak skonstruowany, każda scena ma ścieżkę dźwiękowa doskonale oddającą charakter danego ujęcia, które przecież nie ma żadnego związku z następnym, zasadne więc wydaje się użycie różnorodnej muzyki. Niektórych z pewnością odrzuci fakt, że każda scena reprezentuje inny gatunek, inne podejście i inne wyobrażenie o kinie niż wszyscy sobie wyobrażali. „Holy Motors” podróżuje po całej książce filmowej, od lekkiej komedii przez revenge movie aż po horror.
A jak jest z autorem niniejszej recenzji? Przystąpiłem do seansu z oczekiwaniem, jakie miała większość widzów. Oczekiwałem filmu, w którym zostanę poprowadzony za rączkę, w którym wszystko zostanie mi wyjaśnione i wreszcie w którym nie będę musiał sobie za dużo dopowiadać. Jednak w miarę upływu czasu moje nastawienie zmieniło się. Zdałem sobie w końcu sprawę, że „Holy Motors” to tak naprawdę uczta dla oka (i momentami dla ucha np. w scenie w kościele), w której nie powinniśmy się zastanawiać dlaczego nic się ze sobą nie wiąże. Powinniśmy doznawać przeżyć wizualnych, podziwiać kunszt aktorski Denisa Savanta i znakomitą reżyserię Caraxa, świetną muzykę i ciekawe scenerie, ale przede wszystkim odstawić nasze standardowe wyobrażenie o kinie. Z pewnością po takim seansie trzeba sobie zrobić przerwę, szczerze odradzam oglądanie „Holy Motors” dwa razy pod rząd. Ale taki film należy obejrzeć… nie, taki film należy po prostu przeżyć.

środa, 16 października 2013

"POV: A Cursed Film" ("POV: Norowareta Firumu"), 2012, reż. Norio Tsuruta

Mockumentary zdaje się w ostatnim czasie przeżywać renesans. Wydawać by się mogło, że po „Blair Witch Project” i kilku naśladowcach za wiele w tym nurcie się nie wydarzy. Sukcesy „Paranormal Activity” i „[REC]” zaprzeczyły tej tezie i dzisiaj mamy do czynienia z eksplozją podobnych tytułów, które próbują uszczknąć co nieco ze sławy tych największych. Nie można być zaskoczonym takim obrotem sprawy. Mockumentary jako jeden z niewielu gatunków można zrealizować w zasadzie z zerowym wkładem finansowym, sukces tych filmów zależy w sumie tylko od konwencji i wyobraźni reżyserskiej. Taki właśnie był „Blair Witch Project”, zrealizowany za 25,000 dolarów obraz zarobił w niedługim czasie 250 milionów (sic!). Nic więc dziwnego, że na obecnej fali popularności gatunku, jak grzyby po deszczu powstają nowe produkcje. Także rynek azjatycki ostatnimi czasy „wypluwa” coraz więcej filmów, słabszych lub lepszych. Jak w zestawieniu prezentuje się „POV: A Cursed Film”?

Przyznaję bez bicia: nie jestem fanem mockumentary. Podobał mi się „Blair Witch Project”, ale nigdy nie uznałbym tego filmu za kultowy, co najwyżej za przełomowy w sensie sposobu realizacji. „Paranormal Activity” mnie znudził, „[REC]” tylko momentami prezentował poziom średni, nic więc dziwnego, że podchodziłem do seansu sceptycznie nastawiony.
Film Norio Tsuruty pozytywnie nastraja przede wszystkim sposobem filmowania. Nie są to żadne super-wyszukane kamery HD za tysiące dolarów, film kręcony jest zwykłymi, cyfrowymi (w kilku momentach są dwie) kamerami, co od razu zwiększa poziom realizmu. Pomaga też fakt, że w filmie zarówno Mirai Shida jak i Haruna Kawaguchi grają same siebie w tej historii. Założenie jest proste: obie panie prowadzą program telewizyjny, w którym otrzymują one od widzów nagrania z „dziwnymi filmami” dotyczącymi zjawisk paranormalnych. Jedno z nagrań zawiera serię dość dziwnych, a później strasznych obrazów, które przeraża nasze bohaterki. Cały problem w tym, że filmów nie da się wyłączyć, nawet wyłączony ekran natychmiast „powraca do życia” i kontynuuje seans. Udaje się w końcu odłączyć zasilanie, ale od tego momentu Harunę zaczyna nawiedzać mściwy duch dziewczyny, która popełniła samobójstwo w dawnej szkole Haruny.
Obraz posiada kilka naprawdę pozytywnych cech. Historia jest prosta i jednowątkowa, przez co nie jesteśmy rozpraszani niepotrzebnymi wstawkami np. z życia osobistego aktorek, reżysera czy medium. Brak muzyki czy efektów CGI znakomicie kreuje nastrój, co potrafi w kilku momentach spowodować przyspieszone bicie serca. Widać było, w co celuje Tsuruta w swoim filmie: przez prostotę przekazu nadał swojemu dziełu wymiar metafilmowy, co jednak skutecznie rujnuje finał, który wydaje się być wstawiony tam na siłę, a motyw latającego ducha wygląda wręcz śmiesznie. Smutne to, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że budowanie tej sceny odbywa się w sposób nienaganny i gdyby nie ten jeden moment, byłoby dużo lepiej.
Ostatecznie o „POV: A Cursed Film” można powiedzieć, że jest to solidny kawał horroru, szkoda tylko, że zabrakło konsekwencji reżyserskiej.

środa, 9 października 2013

"The Dead" (2010), reż. Howard J.Ford, Jonathan Ford

Nie sposób nie stwierdzić, że zombie stały się obok wampirów najbardziej ikonicznymi potworami w horrorze. Zaczęło się od "Nocy Żywych Trupów" (1968) George'a Romero i od tego czasu nieumarli nawiedzają sukcesywnie srebrny ekran. Nie można się w sumie dziwić, nie trzeba przecież żadnego poważnego powodu, żeby powołać zombie "do życia" (przypomnę, że w klasyku Romero przyczyną powstawania z grobu była radioaktywna próbka gleby z planety Wenus, obecnie najbardziej popularnym motywem jest wirus zamieniający ludzi w zombie), więc scenariusz można sobie nawet darować. Największym problemem jest charakteryzacja i znalezienie chętnych, ale wydaje mi się, że słówko "problem" może być wyolbrzymione patrząc na wysyp produkcji tego typu. Sam motyw apokalipsy zombie stał się tak popularny, że można spokojnie wyodrębnić sub-gatunek. Mamy przecież blockbustery typu "World War Z" (25 października zobaczę, czy jest się czym zachwycać), ale twórcy niezależni czy te mniejsze studia, ku mojej uciesze, również mają w tym polu wiele do powiedzenia.
Howard i Jonathan Fordowie nie mają zbyt dużego doświadczenia w kręceniu filmów. Ich jedyny dorobek stanowią produkcje krótkometrażowe oraz dwa filmy, o których mało kto cokolwiek wie ("Mainline Run" oraz "Distant Shadow", oba to filmy akcji). Są to jednak młodzi reżyserzy, a tym trzeba kibicować i zachęcać do dalszej pracy, a na szczęście nie są Uwe Bollem (który swoją drogą zabrał się za kręcenie obrazu "Postal 2", yay) i kręcą całkiem solidne horrory.
No dobrze, czym więc jest "The Dead"? Fabuła jest prosta, otóż mamy do czynienia z apokalipsą zombie (choć tym razem w końcu wyjechaliśmy z USA, akcja filmu ma miejsce w Afryce, kręcony był w Burkina Faso). Ostatni samolot ewakuacyjny rozbija się, a jedyny ocalały, inżynier wojskowy Brian Murphy, musi mierzyć się z hordami zombie i nieprzyjaznym klimatem. No, z tymi hordami nieco przesadziłem, o czym za chwilę. Na co chciałem najpierw zwrócić uwagę, to ciekawe, bardziej realistyczne podejście do tematu. Murphy jest człowiekiem, nie chodzącą maszyną do zabijania i od początku musi używać sprytu oraz inteligencji, żeby po prostu przetrwać, co doskonale widać w scenach nocnych, gdy żołnierz rozstawia zmyślny system alarmowy złożony z prostych drutów i puszek. Po drodze poznaje Sierżanta Daniela Dembele, również zołnierza, którego wioska została zmasakrowana przez zombie, a jego jedynym motorem napędowym staje się dotarcie do syna, który zdołał się ewakuować. Obaj panowie współpracują ze sobą i... Resztę musicie poznać sami, nie ma spoilerów, wybaczcie
In the first zombie road movie set against the spectacular vistas of Africa, the Dark Continent becomes a dead zone. A stunningly shot horror fantasy announcing the arrival of the Ford Brothers on the global genre scene, THE DEAD is as much an emotional journey through terror terrain as it is a physically demanding and beautiful-looking one. Shot in life-threatening, never-before-seen locations in Burkina Faso, French-speaking West Africa, and Ghana, including the Sahara Desert, on 35mm film by the award-winning Ford Brothers, THE DEAD is one of the most unique zombie movies of all time.

Cytat wzięty prosto ze strony internetowej filmu umieściłem tu nie bez przyczyny. Unikalna jest lokacja filmu, to fakt. Nie przypominam sobie, żeby wielu filmowców, a zwłaszcza tych zajmujących się horrorami, podróżowało do Afryki. Bracia Ford używają tu pojęcia "zombie road movie" i to w sumie oddaje czym "The Dead" jest ze wszystkimi tego wadami i zaletami.
Film posiada dobrą atmosferę, cały czas czujemy samotność Briana i kibicujemy mu podczas jego podróży do ostatniego bezpiecznego miejsca. Gdy wojskowy poznaje Daniela, mimo różnicy kulturowej, podejmuje współpracę i razem radzą sobie z zagrożeniem, powstaje między nimi nawet emocjonalna więź, coś co określa się jako "bromance", czyli krótko mówiąc męską przyjaźń.

UWAGA!SPOILER!
Widać to zwłaszcza w scenie, gdzie Daniel zostaje ugryziony i nie chcąc dołączyć do hordy żywych trupów prosi Briana o akt łaski i dobicie kompana. Ciekawie rozegrane.
KONIEC SPOILERU

Podobają mi się zombie. Klasyczne, czyli powolne, otępiałe organizmy pchane do przodu tylko poprzez głód. Warto wspomnieć, że do filmu byli zatrudniani tubylcy, nawet Ci z amputowanymi kończynami, duży plus. Jest to film przywracający stare, dobre zombie movies do korzeni jednocześnie nie ogłupiając swoich postaci. Momentów dramatycznych jest całkiem sporo, jak na horror np. w momencie, gdy Brian spotyka ugryzioną kobietę, której jedynym pragnieniem jest to, żeby żołnierz zaopiekował się jej dzieckiem. Jednocześnie takich scen jest stosunkowo niewiele, w związku z czym to balansowanie gdzieś na granicy grozy i dramatu nie jest chaotyczne.
Film za to jest NIEPRAWDOPODOBNIE powolny. Panowie sporo podróżują, niewiele rozmawiają, a my jesteśmy raczeni afrykańskimi krajobrazami lub samotnymi zombie oglądającymi się za głównymi bohaterami. Również momenty, w których dana postać jest zagrożona (na przykład gdy podczas naprawiania auta do niczego nieświadomego Briana zbliżają się żywe trupy, są chyba kiepsko rozegrane, ponieważ ja się wynudziłem. Myślę, że gdyby zmienić lokację, rzeczy potoczyłyby się inaczej.
No właśnie, miejsce akcji. O ile świeżym pomysłem jest przeniesienie się do Afryki, o tyle uważam, że kiepsko dobrano tu "rodzaj" zombie. Tu widziałbym raczej te z "28 dni później" (tak, wiem, to nie były do końca zombie), nadałoby to akcji więcej intensywności, ponieważ moralne dylematy, o których wcześniej wspomniałem, nie zapełniają obrazu trwającego niemal 2 godziny. Umieszczenie akcji na tak otwartej przestrzeni i nadanie zombie klasycznych cech spowalnia obraz oraz czyni go momentami wręcz nudnym. Bo przecież który widz przestraszy się trupa, którego widać z kilometra? Jedynymi chwilami, kiedy Fordom udało się utrzymać atmosferę niepokoju, były sceny nocne, gdzie faktycznie nie było widać absolutnie nic, a przy połączeniu z systemem alarmowym stworzonym przez Briana można było się zaniepokoić.
"The Dead" pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony opowiada ciekawą historię z otwartym zakończeniem ("The Dead 2: India" już wyszedł) i w kilku momentach jest naprawdę przyjemnym kawałkiem kina. Z drugiej strony nie udaje się filmowi to, co w horrorze winno być celem podstawowym: przestraszyć lub przynajmniej zaniepokoić. I gdybym miał postawić ocenę, zdecydowałbym się na coś po środku, 5/10.