niedziela, 29 grudnia 2013
"Naznaczony" ("Insidious"), 2010, reż. James Wan
sobota, 28 grudnia 2013
"Stitches" (2012), reż. Conor McMahon
piątek, 27 grudnia 2013
"Mama" (2013), reż. Guillermo del Toro
poniedziałek, 23 grudnia 2013
Historia horroru- cz.1
Za pierwszy oficjalny horror uznaje się „Studenta z Pragi” Stellana Rye. Jego premiera miała miejsce 22 sierpnia 1913 roku w Berlinie. Zanim jednak przejdziemy do tego dzieła, cofnijmy się trzy lata wstecz, do roku 1910. Jeszcze w epoce kina jarmarcznego powstał film, który przyciągnął uwagę krytyków i do dzisiaj jest białym krukiem kina grozy. Mam tu na myśli „Frankensteina”, wyprodukowanego przez studio Thomasa Edisona.
Trzeba tu mieć na uwadze, że adaptacje największych dzieł literatury grozy miały się świetnie w początkach kina, w związku z tym nie dziwi taki wysyp tytułów. Na samym motywie „Fausta” Goethego powstało 12 filmów, i to tylko w latach 1896-1911. Film James’a Searle’a Dowley’a, który uważał się za pierwszego reżysera filmowego, nie zaskakuje w warstwie fabularnej, w końcu to dość wierna adaptacja książki Mary Shelley, reżyser natomiast proponuje kilka ciekawych rozwiązań technicznych. Warto zwrócić uwagę na to, że sceny w filmie są nakręcone z użyciem różnych filtrów. I tak sceny z założenia groźne, takie jak np. narodziny Monstrum, są zrobione w tonacji sepii i ciemnego brązu, a sceny radosne np. spotkania Frankensteina z narzeczoną w kolorach jasnych i mocno oświetlonych. Cieszy oko także scena powstawania potwora, gdzie wykorzystano taśmę puszczoną od tyłu, a także scena z lustrem, gdzie kamera pokazuje wchodzącego do pokoju potwora w lustrze oraz siedzącego w fotelu naukowca. Niby nic, ale jak na standardy tamtych czasów był to znak kunsztu reżyserskiego. W tym i w dużej części filmów niemych widać zarówno wpływ literatury romantycznej, jak i teatru. Frankenstein przystępuje tu do eksperymentu z czystymi intencjami, lecz w trakcie w jego serce wkrada się zło i pycha, nie dziwi więc wynik końcowy. Sama teatralność aktorów będzie dla wielu wadą, ale po raz kolejny wypada mieć na względzie czasy, o których mowa.Scena powstania monstrum, dzięki grze kolorów doskonale widać, w jakim nastroju toczy się scena
Frankenstein zrealizowany został 3 lata przed oficjalnymi narodzinami horroru – powstaniem „Studenta z Pragi”. Film Stellana Rye jest adaptacją „Fausta” Goethego i opowiada historię Balduina, młodego studenta, który ratując pewnego dnia hrabiankę Margit przed utonięciem, zakochuje się w niej. Niestety jest zbyt biedny, żeby zdobyć jej serce, sprzedaje więc tajemniczemu Scapinelliemu swoje odbicie w lustrze za 100 sztuk złota i powodzenie w życiu. Scapinelli oczekuje od Balduina tylko jednego, jego własnego odbicia w lustrze. Student nie widząc w tym nic złego podpisuje dokument i od tego właśnie momentu traci odbicie, które zaczyna żyć własnym życiem, co rujnuje Balduina. Film Duńczyka można podziwiać za kilka rzeczy. Przede wszystkim wprowadził do kina coś, co zwłaszcza w kinie niemieckim, dojrzewało, żeby w końcu zalśnić m.in. u Fritza Langa, czyli motyw fatalnej dwoistości ludzkiej natury, której nie można się pozbyć, a która czyni człowieka nieszczęśliwym. Kilka scen szczególnie zapada w pamięć, np. scena wychodzenia odbicia Balduina z lustra czy scena gry w karty z sobowtórem. W filmie po raz pierwszy zalśniła gwiazda Paula Wegenera, jednego z największych aktorów kina niemego. Zagrał w ponad 70 filmach, najbardziej jednak zapamiętano jego rolę w „Golemie” z 1915 (film zaginął) i 1920 roku (remake filmu z 1915 r.). „Golem” to opowieść mająca miejsce w Pradze. Uczony rabin Loewe wypatruje w gwiazdach przyszłości narodu żydowskiego, który czeka klęska. Próbuje jakoś temu zapobiec powiadamiając innych, jest jednak za późno, ponieważ rycerz Florian został już wysłany przez Imperatora z dekretem nakazującym Żydom opuszczenie getta, z powodu uprawiania czarnej magii i kontaktów z Szatanem. Loewe prosi Imperatora o audiencję, na co ten się zgadza pod warunkiem, ze rabin będzie zabawiał go magicznymi sztuczkami. Loewe tworzy więc strażnika, który ma chronić naród żydowski przed zagrożeniami. Golem wymyka się spod kontroli i zaczyna siać chaos w okolicy… Film jest piękny – ze znakomitą muzyką i dekoracjami (realizowany w żydowskim getcie w Pradze) i dobrą grą aktorską, jednym ze znaków przemiany, jakiej zaczyna w tym momencie ulegać kino, odsuwając teatralne korzenie. Ciekawą rzeczą jest fakt, że w filmie gra Lyda Salmonova, żona Wegenera. Rok 1920 to przełom, narodziny nurtu, który dominował w późniejszym kinie przez wiele lat. Eksprezjonizm niemiecki, czyli świadoma deformacja rzeczywistości, kreowana na koszmar senny, pełen krzywizn i załamań. Dodatkowo pomagała tu czarno-biała sceneria filmów. Reżyserzy bardzo często sięgali w związku z tym po opowieści niesamowite, zawsze przyprawiane aurą tajemniczości i niepokoju. Największymi przedstawicielami nurtu ekspresjonistycznego są Fritz Lang i Friedrich Wilhelm Murnau, jednak zanim przejdę do filmów tych twórców, chwilę uwagi chciałbym poświęcić obrazowi, który rozwinął ten nurt i aż do dzisiaj jest uważany za naprawdę przerażający, mianowicie „Gabinet Doktora Caligari” Roberta Wiene. Do miasteczka przybywa wędrowny hipnotyzer. Przybywa razem ze swoim medium, Cesarem, który jest somnambulikiem. Wkrótce w mieście zaczynają ginąć ludzie. Przyjaciel jednego z zabitych, Francis, rozpoczyna własne dochodzenie i odkrywa, że hipnotyzer jest reinkarnacją mrocznego doktora Caligari, który używa swojego medium do popełniania zbrodni. Film jest fantastyczny - scenerie są świetne, muzyka znakomicie oddaje nastrój panujący na ekranie, a kreacja zarówno Cesara, jak i Caligariego zasługują na najwyższe uznanie. Nic więc dziwnego, że na początku lat 30. film ten przerażał widzów. „Gabinet..” miał tak mocny wpływ na kinematografię, że aż do lat 70., czyli do czasu fali kina gore, twórcy posługiwali się językiem tego obrazu. Rok 1921 to „Zmęczona Śmierć” Langa - opowieść o nieuchronności śmierci poprowadzona w czterech odrębnych historiach, a 1922 to „Nosferatu - Symfonia Grozy” Murnaua. Film jest adaptacją dzieła Brama Stokera, „Drakula”. Problemem Murnaua był brak praw autorskich, w związku z tym wymuszono na twórcach zmiany w scenariuszu. Zmiany dotyczyły w gruncie rzeczy tylko nazw i imion, historia pozostała prawie niezmieniona. Jednocześnie film daje nam to, za co kochamy horrory dzisiaj: znakomicie ucharakteryzowanego głównego bohatera (o samym odtwórcy, Maxu Schrecku, krążyły legendy. Jego współpracownicy twierdzili, że jest wampirem. Miłośnicy tej legendy utrzymywali, że podczas kręcenia Schreck ani razu nie zamrugał powiekami, a w scenie powstawania z trumny miał wstać pod idealnym kątem prostym - w rzeczywistości posłużyła mu do tego sprężyna), cudownie nakręcone sceny grozy i atmosferę terroru, która nie opuszcza nas przez cały film. Obraz ten został uznany za pierwsze arcydzieło gatunku, a legenda o filmie rozwinęła się do tego stopnia, że w filmie z 2000 roku pod tytułem „Cień wampira”, Schreck (którego grał William Dafoe) został faktycznie pokazany jako wampir wysysający krew z członków ekipy. Rewelacyjne zabiegi techniczne (gra cieni jest znakomita) gruntownie przyczyniły się do stworzenia niesamowitej atmosfery obrazu. 1922 rok przyniósł jeszcze jeden z zapomnianych obrazów grozy: „Haxan”, opowiadający o czasach inkwizycji (akcja filmu dzieje się pod koniec XV. wieku), który nie straszy jednak tak, jak Nosferatu, można go obejrzeć ze względu na ciekawe ujęcie tamtych mrocznych czasów. Horror kontynuował dominację w kinie niemym, a w 1925 powstał „Upiór w Operze”, w którym wystąpił Lon Chaney. - jedna z ikon kinematografii, zwłaszcza tej poświęconej horrorowi, nazwany „człowiekiem o tysiącu twarzach”. Był mistrzem charakteryzacji, posiadał własny zestaw do tego celu i zatrzymał sekrety warsztatu aż do śmierci. Obecnie ten słynny zestaw znajduje się w Los Angeles County Museum - został tam przekazany przez żonę aktora, trzy lata po jego śmierci. A jego śmierć była dość kuriozalna, bowiem podczas kręcenia „Błyskawicy” w 1929 roku nabawił się zapalenia płuc, dość ciężkiej do leczenia choroby w tamtych czasach. Niedługo potem zdiagnozowano u niego raka płuc. Mimo intensywnej terapii nie udało się uratować aktora, a jego śmierć pogrążyła w żałobie cały filmowy świat. Kochano go tak, że podczas pogrzebu US Marine Corps pełnili honorową wartę przy jego krypcie, która znajduje się w Forest Lawn Memorial Park Cemetery w Glendale w Kalifornii. Pozostała ona nieoznaczona. Jego syn, Creighton Tull Chaney (znany jako Lon Chaney jr.) kontynuował dziedzictwo ojca, ale aktorstwem zajął się dopiero po jego śmierci. Jego ikoniczną i najbardziej rozpoznawalną rolą była kreacja wilkołaka w „The Wolf Man” (1941). Poza tym jest jedynym aktorem, który zagrał wszystkie cztery sztandarowe potwory studia Universal: Wilkołaka, Mumię, potwora dr. Frankensteina (w filmie „Duch Frankensteina”) oraz syna Draculi w filmie o tym samym tytule z 1943 roku. Zmarł na atak serca w wieku 67 lat w roku 1973.Lon Chaney
Creighton Tull Chaney (Lon Chaney jr.)
No właśnie, Universal. To studio, które na początku kina dźwiękowego zdobyło dominującą pozycję w świecie filmowym, prym wiodło zwłaszcza w horrorach, dając nam wspomniane wcześniej potwory. W 1931 ukazały się dwa najbardziej znane i po czasy obecne uwielbiane i docenianie filmy studia: „Drakula” oraz „Frankenstein”. Universal pomógł dotrzeć na szczyt dwóm wielkim aktorom: Beli Lugosiemu i Borisowi Karloffowi. Ten ostatni, którego prawdziwe nazwisko brzmi: William Henry Pratt, nazwany później nawet „Karloffem niesamowitym” największą sławę zdobył dzięki roli monstrum w „Frankensteinie”. Pomimo grania głównie czarnych charakterów w swoich filmach, poza planem miał opinie miłego dżentelmena, który znany był ze współpracy z organizacjami dobroczynnymi. Ponadto był pierwszym aktorem, który do kontraktu dołączył klauzulę o tym, że czas charakteryzacji będzie doliczany do jego gaży. Aktor żenił się 6 razy, ale urodziła mu się tylko jedna córka, Sara Karloff. Podobno aktor miał opuścić plan zdjęciowy „Syna Frankensteina” i w pełnej charakteryzacji pognać do szpitala. Zmarł 2 lutego 1969 roku przeżywszy 82 lata. Rolę monstrum proponowano Lugosiemu, lecz ten po sukcesie Drakuli stwierdził, że jest zbyt przystojny do grania potwora, poza tym niema rola nie przystawała takiej gwieździe (jak sam twierdził). Krąży anegdota, że gdy James Whale, reżyser filmu, spotkał w barze Karloffa i zaproponował mu rolę potwora, aktor był oburzony – „w końcu wyglądałem całkiem elegancko” miał powiedzieć. W filmie są dwie kontrowersyjne sceny. Pierwszą z nich była scena, w której Frankenstein po stworzeniu potwora mówi: „To żyje, to żyje! Teraz nareszcie wiem, jak to jest być bogiem!”. Miało to urazić uczucia religijne widzów. Drugą sceną, która wywołała prawdziwe oburzenie był moment, w którym potwór bawi się z małą dziewczynką i nieświadomie topi ją w jeziorze. No i wreszcie „Drakula” Toda Browninga, dzięki której to Bela Lugosi wzniósł się na wyżyny sławy. Dużą rolę w jego sukcesie odegrała genialna kreacja księcia, co w gruncie rzeczy Lugosi zawdzięczał temu, że jako węgierski emigrant długo nie mógł nauczyć się języka, w związku z czym uczył się swoich kwestii fonetycznie, co dało fantastyczny efekt. Jego pierwsze spotkanie z Renfieldem, to absolutne mistrzostwo w budowaniu napięcia, a słowa „I… AM Dracula oraz „I never drink… wine” to jedne z najsłynniejszych kwestii jakie padły w horrorze. Sam Lugosi (w zasadzie Bela Blasko, nazwisko sceniczne przyjął od nazwy miasteczka, w którym się urodził, Lugos) dostał rolę Drakuli dzięki śmierci Chaneya, któremu pierwotnie ją zaproponowano. Różne opinie dotyczyły jego relacji z Karloffem, z którym Węgier współpracował przy kilku produkcjach m.in. w „Synu Frankensteina”. Jedni mówili, że Lugosi nie znosił Anglika, zazdroszcząc mu większych ról, jakie dostawał, inni znowu twierdzili, że w tych czasach byli dobrymi przyjaciółmi. Sam Karloff powiedział, że z początku Lugosi był dość nieufny, bał się, że Anglik będzie chciał przyćmić jego grę aktorską. Gdy okazało się to nieprawdą, Lugosi miał polubić Karloffa i od tej pory ze sobą współpracowali. Chociaż później komentowano, że Lugosi bardzo denerwował się na Karloffa, gdy ten żądał… przerw na popołudniową herbatę. Lugosi cierpiał, ponieważ Universal wolał obsadzać w swoich filmach właśnie Karlofa i przeżywał kryzys artystyczny. Jego uzależnienie od morfiny i metadonu tylko pogłębiło kryzys. Pogłębiło go do tego stopnia, że przy tworzeniu pastiszu filmów o potworach z udziałem znanych postaci slap-stickowych, Abotta i Costello („Abott i Costello Meet Frankenstein”) twórcy filmu myśleli nawet, ze Lugosi nie żyje i chcieli dać rolę Drakuli Ianowi Keithowi. Ten film był ostatnią wysokobudżetową produkcją z udziałem Lugosiego. Później odnalazł go w biedzie Ed Wood (znany jako najgorszy reżyser wszech czasów, choć myślę, że Uwe Boll mógłby się obruszyć), który dał mu kilka ról w swoich filmach. Uzależnił się od demerolu. Zmarł 16 sierpnia 1956 roku w wieku 73 lat na atak serca. Pochowano go w pelerynie Drakuli. Co ciekawe, oryginalna peleryna z 1931 roku przetrwała i jest w posiadaniu studia Universal. Następne lata to czas sequeli popularnych filmów grozy. Temat został wyeksploatowany do granic możliwości, powstawały jednak perełki, stojące gdzieś obok gigantów kina np. „Pies Baskervillów” (1939) czy „Dr. Jekyll i Mr. Hyde” (1931). II wojna światowa przyniosła ze sobą nowy rodzaj zniszczenia, bombę atomową, a w kinie rozpoczęła się nowa epoka- epoka monster movies.niedziela, 17 listopada 2013
"Ninja Assassin" (2009), reż. James McTeigue
czwartek, 14 listopada 2013
Limbo
wtorek, 12 listopada 2013
"World War Z" (2013), reż. Mark Forster
sobota, 2 listopada 2013
"Martwe zło" (2013), reż. Fede Alvarez
poniedziałek, 21 października 2013
Holy Motors (2012), reż. Leos Carax
środa, 16 października 2013
"POV: A Cursed Film" ("POV: Norowareta Firumu"), 2012, reż. Norio Tsuruta
Mockumentary zdaje się w ostatnim czasie przeżywać renesans. Wydawać by się mogło, że po „Blair Witch Project” i kilku naśladowcach za wiele w tym nurcie się nie wydarzy. Sukcesy „Paranormal Activity” i „[REC]” zaprzeczyły tej tezie i dzisiaj mamy do czynienia z eksplozją podobnych tytułów, które próbują uszczknąć co nieco ze sławy tych największych. Nie można być zaskoczonym takim obrotem sprawy. Mockumentary jako jeden z niewielu gatunków można zrealizować w zasadzie z zerowym wkładem finansowym, sukces tych filmów zależy w sumie tylko od konwencji i wyobraźni reżyserskiej. Taki właśnie był „Blair Witch Project”, zrealizowany za 25,000 dolarów obraz zarobił w niedługim czasie 250 milionów (sic!). Nic więc dziwnego, że na obecnej fali popularności gatunku, jak grzyby po deszczu powstają nowe produkcje. Także rynek azjatycki ostatnimi czasy „wypluwa” coraz więcej filmów, słabszych lub lepszych. Jak w zestawieniu prezentuje się „POV: A Cursed Film”?
Przyznaję bez bicia: nie jestem fanem mockumentary. Podobał mi się „Blair Witch Project”, ale nigdy nie uznałbym tego filmu za kultowy, co najwyżej za przełomowy w sensie sposobu realizacji. „Paranormal Activity” mnie znudził, „[REC]” tylko momentami prezentował poziom średni, nic więc dziwnego, że podchodziłem do seansu sceptycznie nastawiony. Film Norio Tsuruty pozytywnie nastraja przede wszystkim sposobem filmowania. Nie są to żadne super-wyszukane kamery HD za tysiące dolarów, film kręcony jest zwykłymi, cyfrowymi (w kilku momentach są dwie) kamerami, co od razu zwiększa poziom realizmu. Pomaga też fakt, że w filmie zarówno Mirai Shida jak i Haruna Kawaguchi grają same siebie w tej historii. Założenie jest proste: obie panie prowadzą program telewizyjny, w którym otrzymują one od widzów nagrania z „dziwnymi filmami” dotyczącymi zjawisk paranormalnych. Jedno z nagrań zawiera serię dość dziwnych, a później strasznych obrazów, które przeraża nasze bohaterki. Cały problem w tym, że filmów nie da się wyłączyć, nawet wyłączony ekran natychmiast „powraca do życia” i kontynuuje seans. Udaje się w końcu odłączyć zasilanie, ale od tego momentu Harunę zaczyna nawiedzać mściwy duch dziewczyny, która popełniła samobójstwo w dawnej szkole Haruny. Obraz posiada kilka naprawdę pozytywnych cech. Historia jest prosta i jednowątkowa, przez co nie jesteśmy rozpraszani niepotrzebnymi wstawkami np. z życia osobistego aktorek, reżysera czy medium. Brak muzyki czy efektów CGI znakomicie kreuje nastrój, co potrafi w kilku momentach spowodować przyspieszone bicie serca. Widać było, w co celuje Tsuruta w swoim filmie: przez prostotę przekazu nadał swojemu dziełu wymiar metafilmowy, co jednak skutecznie rujnuje finał, który wydaje się być wstawiony tam na siłę, a motyw latającego ducha wygląda wręcz śmiesznie. Smutne to, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że budowanie tej sceny odbywa się w sposób nienaganny i gdyby nie ten jeden moment, byłoby dużo lepiej. Ostatecznie o „POV: A Cursed Film” można powiedzieć, że jest to solidny kawał horroru, szkoda tylko, że zabrakło konsekwencji reżyserskiej.środa, 9 października 2013
"The Dead" (2010), reż. Howard J.Ford, Jonathan Ford
In the first zombie road movie set against the spectacular vistas of Africa, the Dark Continent becomes a dead zone. A stunningly shot horror fantasy announcing the arrival of the Ford Brothers on the global genre scene, THE DEAD is as much an emotional journey through terror terrain as it is a physically demanding and beautiful-looking one. Shot in life-threatening, never-before-seen locations in Burkina Faso, French-speaking West Africa, and Ghana, including the Sahara Desert, on 35mm film by the award-winning Ford Brothers, THE DEAD is one of the most unique zombie movies of all time.Cytat wzięty prosto ze strony internetowej filmu umieściłem tu nie bez przyczyny. Unikalna jest lokacja filmu, to fakt. Nie przypominam sobie, żeby wielu filmowców, a zwłaszcza tych zajmujących się horrorami, podróżowało do Afryki. Bracia Ford używają tu pojęcia "zombie road movie" i to w sumie oddaje czym "The Dead" jest ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Film posiada dobrą atmosferę, cały czas czujemy samotność Briana i kibicujemy mu podczas jego podróży do ostatniego bezpiecznego miejsca. Gdy wojskowy poznaje Daniela, mimo różnicy kulturowej, podejmuje współpracę i razem radzą sobie z zagrożeniem, powstaje między nimi nawet emocjonalna więź, coś co określa się jako "bromance", czyli krótko mówiąc męską przyjaźń. UWAGA!SPOILER! Widać to zwłaszcza w scenie, gdzie Daniel zostaje ugryziony i nie chcąc dołączyć do hordy żywych trupów prosi Briana o akt łaski i dobicie kompana. Ciekawie rozegrane.KONIEC SPOILERU Podobają mi się zombie. Klasyczne, czyli powolne, otępiałe organizmy pchane do przodu tylko poprzez głód. Warto wspomnieć, że do filmu byli zatrudniani tubylcy, nawet Ci z amputowanymi kończynami, duży plus. Jest to film przywracający stare, dobre zombie movies do korzeni jednocześnie nie ogłupiając swoich postaci. Momentów dramatycznych jest całkiem sporo, jak na horror np. w momencie, gdy Brian spotyka ugryzioną kobietę, której jedynym pragnieniem jest to, żeby żołnierz zaopiekował się jej dzieckiem. Jednocześnie takich scen jest stosunkowo niewiele, w związku z czym to balansowanie gdzieś na granicy grozy i dramatu nie jest chaotyczne. Film za to jest NIEPRAWDOPODOBNIE powolny. Panowie sporo podróżują, niewiele rozmawiają, a my jesteśmy raczeni afrykańskimi krajobrazami lub samotnymi zombie oglądającymi się za głównymi bohaterami. Również momenty, w których dana postać jest zagrożona (na przykład gdy podczas naprawiania auta do niczego nieświadomego Briana zbliżają się żywe trupy, są chyba kiepsko rozegrane, ponieważ ja się wynudziłem. Myślę, że gdyby zmienić lokację, rzeczy potoczyłyby się inaczej. No właśnie, miejsce akcji. O ile świeżym pomysłem jest przeniesienie się do Afryki, o tyle uważam, że kiepsko dobrano tu "rodzaj" zombie. Tu widziałbym raczej te z "28 dni później" (tak, wiem, to nie były do końca zombie), nadałoby to akcji więcej intensywności, ponieważ moralne dylematy, o których wcześniej wspomniałem, nie zapełniają obrazu trwającego niemal 2 godziny. Umieszczenie akcji na tak otwartej przestrzeni i nadanie zombie klasycznych cech spowalnia obraz oraz czyni go momentami wręcz nudnym. Bo przecież który widz przestraszy się trupa, którego widać z kilometra? Jedynymi chwilami, kiedy Fordom udało się utrzymać atmosferę niepokoju, były sceny nocne, gdzie faktycznie nie było widać absolutnie nic, a przy połączeniu z systemem alarmowym stworzonym przez Briana można było się zaniepokoić. "The Dead" pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony opowiada ciekawą historię z otwartym zakończeniem ("The Dead 2: India" już wyszedł) i w kilku momentach jest naprawdę przyjemnym kawałkiem kina. Z drugiej strony nie udaje się filmowi to, co w horrorze winno być celem podstawowym: przestraszyć lub przynajmniej zaniepokoić. I gdybym miał postawić ocenę, zdecydowałbym się na coś po środku, 5/10.