czwartek, 2 listopada 2017
"Demon" (2015), reż. Marcin Wrona
poniedziałek, 23 października 2017
Resident Evil 3: Nemesis (1999), Capcom
niedziela, 15 października 2017
American Horror Story: Roanoke (2016), Ryan Murphy
Matt (Cuba Gooding Jr.) i Shelby (Sarah Paulson) wyprowadzają się z Los Angeles i kupują dom na odludziu w Północnej Karolinie, żeby zacząć nowe, spokojne życie. Okazuje się jednak, że dom jest nawiedzony i nie zamierza młodemu małżeństwu odpuścić. Co się dzieje w tym domostwie i czy wszystkim uda się ujść z życiem?
Roanoke, jak to w tradycji całego serialu, na początku obiecuje dużo, i kusi, bo pierwsze dwa, trzy odcinki przedstawiają bardzo ogólnikowy zarys fabuły, powoli ujawniając tajemnice domu Millerów. Zawsze mi się to podobało, w końcu skoro mamy 12 czy 13 odcinków w sezonie, to nie mam żadnych problemów z tym, żeby powoli wprowadzać widza w meandry historii. Rzecz jasna o ile robi się to dobrze. Co zawodzi w Roanoke? Poniekąd odwaga twórców w wypróbowaniu nowego formatu, gdzie mamy do czynienia z programem dokumentalnym, gdzie "spowiedź" bohaterów przeplatana jest odpowiednio odgrywanymi scenami. Dla mnie to nie działa, i to z dość prozaicznego powodu. Przyznam się do tego, że zacząłem wsiąkać w przedstawianą mi historię, aż do momentu w którym treść czysto dokumentalna zaczęła przerywać dobrą zabawę. Nie mogłem się skoncentrować na odkrywaniu zagadki tego domu, nie mogłem się skupić na Rzeźniku, na Wiedźmie i całej reszcie dość ciekawego lore. Co prawda cała ta dokumentalna treść kończy się w połowie sezonu, gdy prawdziwi uczestnicy niesamowitych wydarzeń, które były nam przedstawiane wcześniej, wracają do posiadłości, tym razem na potrzeby reality show, którego zakulisowa część również zabierała mnie z tego intrygującego świata, rujnując po raz kolejny zabawę. Nie wiem czy tylko mnie to irytuje, bowiem patrząc na oceny szóstego sezonu American Horror Story dochodzę do wniosku, że jestem w mniejszości. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że przekombinowano tu z próbą odświeżenia formuły, czego jak dla mnie nie trzeba było robić, siłą poprzednich sezonów było właśnie wciągnięcie widza w świat przedstawiony, wtedy razem z postaciami przyjemniej odkrywało się wszystkie karty. Sezon dzieli się tak na prawdę na dwa seriale, które próbują różnych rzeczy na dwa sposoby, nie potrafi jednak wybić się ponad płaską linię przeciętności.
Wkurza również tak duży nacisk na dramat rodzinny, wydaje mi się, że można było to nieco zmodyfikować, choć przyznać trzeba, że finał tego wątku jest przyzwoicie zawiązany. Dużo narzekam, można by zadać pytanie "Czy Tobie się jeszcze coś tam podoba?". Owszem, gdybyśmy odrzucili akcent dokumentalny, Roanoke całkiem nieźle się broni na polu seriali grozy. Atmosfera jest przyjemnie chłodna, sam dom robi wrażenie wnętrzem, historią, lasem otaczającym swoją mroczną opieką posiadłość, także w kwestii paranormalnej jak zawsze na poziomie. Tak jak w pierwszym sezonie, dopóki twórcy trzymają się wymyślonej formuły, to wszystko jest w najlepszym porządku. Zawsze jednak zdarza się tak, że zmieniają koncepcję i wtedy właśnie wszystko pada na twarz. A szkoda, pozostaje mieć nadzieję, że Kult przywróci dobre tradycje American Horror Story i będę mógł w końcu napisać jakiś pochwalny tekst. Do następnego.
środa, 11 października 2017
"Dom" ("Home") 2015
wtorek, 8 sierpnia 2017
In Memoriam: Chester Bennington
Chester, Poznaliśmy się, gdy miałem 10-11 lat. "In The End" było pierwszym utworem Linkin Park, na jaki natrafiłem i od razu mnie wciągnęło, od razu wiedziałem, że będzie to przyjaźń na lata. Fascynacja pierwszymi płytami, utrudniona w czasach braku internetu, YT, czy choćby kasy na kupno i odsłuch, była niezmiennie mocna i do dziś z uśmiechem na ustach i udawanym śpiewem słucham tych piosenek. Zresztą nie tylko tych, wszystkich. Od początków, od Xero, od wczesnych dem, poprzez remixy (Reanimation) kończąc na najnowszej, ostatniej niestety płycie, która jakkolwiek dźwiękowo budzi mieszane uczucia, tak lirycznie jest mistrzostwem. Zresztą od zawsze śpiewałeś dla nas, dla nastolatków, którzy nie potrafili się odnaleźć w świecie dorastania. Twoja energia i Twój głos (którego zasięg pozostanie chyba nieznany, kosmos, stary) podnosiły mnie z łóżka i trudne czasy zmieniały w te mniej trudne, z tym właśnie wsparciem w postaci LP. Oglądanie niezliczonych nagrań z koncertów nigdy się nie nudziło, choć codziennie robiłeś to samo, wkładałeś w to tyle samo serducha i pasji, widać było, że kochałeś swój zawód, swoje powołanie. Chciałem tu napisać coś więcej, coś podniosłego, szykowałem się do tego długo, siedząc teraz przed klawiaturą słowa gdzieś grzęzną, gdzieś się gubią, nawet przy akompaniamencie wszystkich Twoich piosenek, wszystkich sekund, minut i godzin spędzonych przy tym, co ukształtowało mnie jako osobę i wprowadziło w dorosłość, gdzie zacząłem muzycznie się rozwijać, poszukiwać nowości. Nigdy nie rozumiałem samobójstwa, zawsze wyobrażałem sobie to jako słabe wyjście z sytuacji. Nigdy jednak nie doszło do mnie to, że ktoś może nie widzieć innego wyjścia. Gdy nie ma innej drogi, a walka wydaje się przegrana, głowa podpowiada tylko jedno... Dziś żegnam Cię (długo się zbierałem, przyznaję) jako przyjaciela, jako kogoś, kto zawsze był u mego boku, niezależnie od momentu w życiu zawsze mogłem na Ciebie liczyć. Pokazałeś, jak trudna jest walka z samym sobą, jak poważną chorobą jest depresja, jak bardzo musimy dbać o swoich bliskich. Ja jednak zapamiętam Cię jako gościa, który pokazał jak ważne jest robić to co się kocha i jaką radość potrafi to dać. Dobranoc...
wtorek, 11 lipca 2017
"Split" (2016), reż. M. Night Shyamalan
Na filmy M. Night Shyamalana czeka się jak na wystrzał w rosyjskiej ruletce. No bo raz będzie pusty magazynek ("Szósty Zmysł"), a innym razem dostaniemy strzał w łeb ("Zdarzenie"). Z jednej strony jego filmy potrafią być niedorzecznie i nieumyślnie zabawne ("Znaki"), co powoduje że nigdy nie będziemy się nudzić. I znowu, Shyamalan zaczął robić nowy film, a my obstawialiśmy, czy tym razem będzie to hit czy najemy się popcornu i pośmiejemy się do rozpuku. Aż do momentu gdy nadciągnął zwiastun. Ze stosownym tym razem ładunkiem dystansu i nabytej po drodze ostrożności, otrzymałem kolejne życiodajne dawki nadziei. Czy w końcu nadszedł czas na tryumf reżyserski człowieka, który nigdy nie przestanie dawać nam rozrywki tak dziś kinu potrzebnej? Trzy dziewczyny (ich imiona są tak mało ważne w tej historii, że uznać należy to za dziwne) zostają pewnego dnia porwane przez... no właśnie, Dennisa/Orwella/Barry'ego? Przez ich wszystkich, bowiem porywacz cierpi na dysocjacyjne zaburzenie osobowości, w danym momencie kontrolę nad jego mózgiem (czy też "dostęp do światła" jak mawia bohater grany przez Jamesa McAvoya) przejmuje jedna z 23 osobowości. Wszystkie te persony łączy jedna rzecz, wszystkie bowiem wieszczą nadejście 24 jaźni, "Bestii", której boją się wszyscy pozostali. Rozpoczyna się gra o przetrwanie, przypominająca momentami polowanie.
Wyznacznikiem talentu aktora jest m.in. umiejętność zżycia się z graną przez siebie postacią, "wejście" w nią, przeobrażenie się i zrzucenie z siebie osobowości aktora jednocześnie. Co jeśli masz zagrać 9 postaci? Zatrudniasz McAvoya. Gość całkowicie zmiótł wszystkich pozostałych. Dostał niebywale trudne zadanie, epizodyczne wcielenie się w daną postać nie może być łatwe, tym bardziej gdy takie zmiany następują po dwa lub trzy razy w danej scenie. Opiekuńcza Patricia, 9-letni Hedwig, pedantyczny Dennis to tylko trzy z DZIEWIĘCIU odsłon młodego człowieka targanego tym niezwykle trudnym w leczeniu zaburzeniem. Jednocześnie nasuwa się myśl o tym, jak potężnym narzędziem jest ludzki mózg i jak przerażające jest to, że nie do końca możemy kontrolować jego pracę. Split, za pomocą aktora ukazuje zanik osobowości właściwej na rzecz całej sztuki teatralnej, gdzie aktorzy pojawiają się i znikają jak w kalejdoskopie. Tym bardziej na uznanie zasługuje gra aktorska McAvoya. Ktoś może powiedzieć, że to w końcu jego zawód, ja jednak powiem, że jeśli w jednym filmie wierzę w to, że aktor gra pobożną matczyną figurę, żeby za chwilę stać się małym chłopcem, i robi to tak sugestywnie jak gdyby poprzednie wcielenia nie istniały, to wtedy mówimy o pasji. Szkoda, że film reklamował się 23 wcieleniami głównego bohatera, ale rozumiem również jak niemożliwe byłoby to choćby ze względu na scenariusz i długość trwania filmu. Jak dla mnie najlepszą sceną w filmie jest jedna z ostatnich scen rozmowy z psychologiem Dr. Karen Fletcher (Betty Buckley), podczas której ujawnia się jedna z najmocniej dominujących osobowości mężczyzny. Zimne spojrzenie, które przeszywa na wskroś oraz niemal pyszna pewność siebie w głosie tworzą na prawdę niebywałą atmosferę. Brawo, brawo i jeszcze raz brawo. Dawno nie oglądałem filmu, w którym narracja jest tak dobrze prowadzona, gdzie postaci pobocznych nie ma zbyt dużo, akcja prowadzona jest dobrym tempem, a zakończenie nie rozczarowuje. Rzekłbym nawet, że takie słodko-gorzkie końcówki są wręcz pożądane przez fanów dobrego suspensu. Nie da się ukryć, że filmowi szkodzi PG-13, które wstrzymało Shyamalana przed mocniejszymi scenami, o które czasem aż się prosi, wtedy atmosfera filmu, ciężka jak cholera, dopasowała by się do efektów wizualnych. Nareszcie główna bohaterka znajduje się gdzieś po środku, nie jest nad wyraz "mądra", czyli nie znajduje wszystkich wskazówek, tak potrzebnych do odzyskania wolności, "bo scenariusz tak chciał". Nie jest też na tyle głupia, żeby wpadać w każdą pułapkę zastawianą przez swojego adwersarza. Zadanie Casey (Anna Taylor-Joy) jest o tyle trudne, że nie ma przecież do czynienia z jednym przeciwnikiem, musi więc znaleźć i wykorzystać słabości każdego z nich, zanim "Bestia" pokaże swoje pazury. Jeśli chodzi o tę finałową osobowość, to jest w niej coś magnetycznie przerażającego, to coś nie z tego świata, jednocześnie nie sposób oderwać od tego wzrok, żeby zobaczyć czy wypełni swoją misję oczyszczania. Shyamalan fenomenalnie znalazł balans i ekranowy czas dla każdej persony, ta ostatnia zdecydowanie nie rozczarowuje, podkreślę po raz kolejny świetną grę aktorską. I właśnie o to chodziło, tak trzeba było od początku Panie "Mnajt". Skromna obsada powoduje, że nie jesteśmy co chwilę rozpraszani, spójny scenariusz i gęsta atmosfera trzymają odpowiednio w napięciu, szkoda tylko, że nie udało się stworzyć w pełni filmu dla dorosłych, PG-13 mocno ograniczyło pewnie reżyserowi życie. Niemniej jednak Split jest świetnym filmem, dawno tak dobrze nie bawiłem się podczas seansu.środa, 31 maja 2017
"Autopsja Jane Doe" ("The Autopsy of Jane Doe"), 2017, reż. André Øvredal
czwartek, 2 marca 2017
"Pociąg do Busan" ("Busanhaeng"), 2016, reż. Sang-ho Yeon
Korea Południowa to kraj, który w kinematografii jak mało który potrafi połączyć horror i dramat, czego najlepszym przykładem niech będzie Opowieść o dwóch siostrach. Nie wiem, czy to ja za każdym razem daje się złapać w tę pułapkę czy po prostu oni są w tym tak dobrzy, w każdym razie witam na pokładzie pociągu, ale uważajcie, bo do stacji docelowej daleka droga i tylko od Was zależy czy przeżyjecie. Jaką taktykę przyjmiecie, wygrają najsilniejsi czy może Ci, którzy na pierwszym miejscu stawiają dobro innych? Gdyby w jednym zdaniu podsumować motyw przewodni "Pociągu do Busan", byłbym skłonny postawić taką właśnie tezę. Archetypy postaci są tu tak znajome, że każdy miłośnik kina grozy może z pamięci wyrecytować o co w tym wszystkim chodzi. Mamy młodego biznesmena, który karierę postawił ponad rodzinę, na czym najbardziej cierpi dziecko. Mamy mięśniaka o złotym sercu. Mamy damy w opałach, których jedynym celem jest panika i krzyki. Mamy starego biznesmena, wypranego z empatii, stawiającego na pierwszym miejscu siebie i tylko siebie, nawet kosztem innych. Mamy parę, której będzie nam bardzo żal (w tym przypadku to siostry, ich wątek jest wspaniały). Młody biznesmen w obliczu zagrożenia życia swojego i bliskich stanie się przykładem męstwa i wzorem do naśladowania, mięśniak poświęci całego siebie żeby ratować to co kocha, stary biznesmen będzie manipulantem i generalnie strasznym skurwysynem, damy w opałach.. cóż, pozostaną damami w opałach. Po co więc oglądać? Czemu poświęcić, bagatela, dwie godziny naszego czasu, żeby zobaczyć jakiś tam koreański horror? Odpowiedź jest prosta: Jest to najbardziej niezwykły i poruszający obraz od czasu Opowieści o dwóch siostrach. Poruszamy się po kliszach i schematach, mimo to Sang-ho Yeon tak nas prowadzi, że nie zwracamy na to uwagi. Bo czy nie przejmiemy się losem Seok-woo i Soo-an, ich podróży ku pojednaniu i walce o przeżycie? Czy nie chcemy zobaczyć szczęśliwego zakończenia dla Sang-hwa i jego ciężarnej żony, Seong-kyeong? Czy siostry (IMDB mi tutaj nie pomogło, nie podam ich imion) nie zasługują na spokojne dożycie swoich ostatnich dni, razem? Jasna cholera, w życiu nie spodziewałem się, że podczas oglądania horroru łza stanie mi w oku, a jednak finałowa scena jest tak pełna dramaturgii, że nie idzie wytrzymać. Ba, takich momentów jest jeszcze kilka i za każdym razem każe nam się przemyśleć, jak my zachowalibyśmy się w takiej sytuacji.
Strasznie podoba mi się ten pomysł na zombie. Większa część filmu rozgrywa się w pociągu, gdzie nie ma miejsca na manewrowanie, przez co umarlaki nie mogą polegać na dzikim instynkcie. Postawiono tu na mieszaninę czułego słuchu i wzroku. Nie są to jednak niepokonane maszyny, gdyż w ciemności zombie nie są w stanie nic zobaczyć, co kilkukrotnie jest wykorzystane przez naszych bohaterów. W ogóle sceny gdy dokonuje się przemiana są rewelacyjne, aktorzy, których obserwujemy na prawdę pokazują porządny warsztat. To, co w filmie urzeka najbardziej, to właśnie ludzkie portrety. Ich zachowanie w czasie apokalipsy zombie doskonale odzwierciedla ludzkie stereotypy. Jedni pomagają sobie, swoim ukochanym i każdemu kogo da się uratować, gdy inni uciekną się do manipulacji i poświęcenia jednostki do osiągnięcia własnych celów. Warto tu zwrócić uwagę na świetnie zarysowaną postać antagonisty, którym wbrew pozorom nie są zombie, i o to tu chodziło. Człowiek człowiekowi wilkiem, taką maksymę moglibyśmy przypisać Yon-Suk, staremu biznesmenowi, który najpierw domaga się królewskiego traktowania, a gdy wybucha pandemia, idzie po trupach do celu, byle tylko samemu przeżyć (czyżby ukryta metafora wyścigu szczurów?). Tym bardziej więc doceniamy poświęcenia, których dokonują nasi bohaterowie, tym bardziej kibicujemy jednej z sióstr, która dokonuje karmicznej zemsty w imię wszystkich, którzy nie zasłużyli na zły los. Oczywiście, żeby uniknąć niedomówień, przestrzegam. Pociąg do Busan trwa bez mała dwie godziny, a podczas pierwszej akcja toczy się powoli, budowany jest świat, postaci i cała otoczka. Tak to zwykle bywa w azjatyckich produkcjach, gdzie duży nacisk położony jest na opowiadaną historię, tak było w Opowieści o dwóch siostrach, tak jest i teraz, wiem że wielu z Was to skutecznie zniechęci. Dla tych jednak, którzy wytrwają i dadzą się porwać, czeka nagroda w postaci świetnego twistu i równie świetnie opowiedzianej historii. Polecam.