środa, 31 maja 2017
"Autopsja Jane Doe" ("The Autopsy of Jane Doe"), 2017, reż. André Øvredal
Horror to gatunek filmowy, który najlepiej wiąże się z innymi dziedzinami filmowymi. Czy to komedia, dokument czy najzwyklejszy gorefest, w każdym przypadku można bez problemu wpleść do akcji elementy grozy, bardzo często z korzyścią dla filmu. Łączenie horroru z kryminałem w najlepszym przypadku oznacza rozwiązywanie pewnej zagadki w gęstej atmosferze, przy niepokojących odgłosach wokół nas i uczuciem bycia obserwowanym. Autopsja Jane Doe próbuje właśnie tego, przy czym od razu zarzucić należy pewną niekonsekwencję, o czym za chwilę.
Tommy (Brian Cox) oraz jego syn, Austin (Emile Hirsch) są koronerami, dokonując niezliczonych sekcji zwłok pomagają policji w ustalaniu przyczyn śmierci. Pewnego wieczora Szeryf Burke (Michael McElhatton) przywozi do kostnicy zwłoki młodej kobiety (Olwen Kelly). Wobec braku danych umożliwiających zidentyfikowanie ciała mężczyźni nazywają ją Jane Doe (jest to normalna praktyka w Stanach Zjednoczonych, kiedy nie można uzyskać danych denata, w przypadku mężczyzn nadaje im się przydomek John Doe). Co ciekawe, na ciele kobiety nie widać żadnych znaków przemocy, z zewnątrz zwłoki są w doskonałym stanie, przez co na pierwszy rzut oka niemożliwe wydaje się wskazanie przyczyny śmierci. Niestrudzeni początkowymi trudnościami Tommy i Austin rozpoczynają sekcję, co staje się początkiem serii niewytłumaczalnych wydarzeń.
Niemal rok temu, w recenzji Życia po życiu (Zapraszam tutaj) napisałem, że jest mi niezwykle żal, gdy film o obiecującym zarysie scenariusza zawodzi i pozostawia po sobie drobny niesmak. Niestety podobnie jest tutaj, powiem nawet, że pierwsza połowa filmu przyciąga przed ekran i uruchamia machinę domysłów i teorii na temat tego, kim jest tytułowa Jane Doe, dlaczego trafiła do kostnicy i co się z nią stało. Odkrywając kolejne szczegóły zbrodni jest jeszcze ciekawiej, tajemnicze nacięcia organów wewnętrznych, spalone od wewnątrz płuca i kilka innych szczegółów, których zdradzić chyba nie powinienem, tworzą na prawdę intrygującą potrawę. Także minimalistyczna sceneria musi przypaść do gustu. Podobnie jak w wyżej wspomnianym Życiu po życiu akcja filmu ma miejsce w 90% wyłącznie w kostnicy, w sali autopsji. Spektakl trzech aktorów (no bo nie można nie wspomnieć o Olwen Kelly, która może nie porywa graniem trupa, ale wnosi swoją obecnością element niepokoju) ogląda się bardzo przyjemnie, powoli odkrywane rąbki tajemnicy bardzo dobrze łączą się w całość, a główny twist potrafi zaskoczyć.
Pora więc porozmawiać o drugiej połowie filmu, gdzie wszystko idzie w łeb. Dzięki wprowadzeniu elementów ghost story Autopsja... traci swoją atmosferę, efekty "jumpscare" bardzo mocno psują przyjemność oglądania, dość powiedzieć, że ani trochę nie są zaskakujące, a efekty dźwiękowe będące wyznacznikiem momentu w którym należy wyskoczyć z fotela są wręcz obrazą inteligencji widza. Zabrzmiało to pewnie brutalnie, ale raz, że nie znoszę tych niepotrzebnych bajerów, a dwa, że w takim filmie są one czymś, co nie powinno mieć w ogóle miejsca. Oczywiście, cała tajemnica tożsamości Jane nadal trzyma się całości i moim zdaniem wszystko wygląda całkiem fajnie, jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, że reżyserowi w którymś momencie zabrakło pomysłu na atmosferyczny horror.
Co by jednak nie powiedzieć o filmie, warto spędzić 86 minut na seansie. Jest to na prawdę świetnie opowiedziana, bardzo ładnie wyglądająca opowieść, w której brakuje tylko konsekwencji. Cieszy również świadomość, że wśród lasu tandetnych horrorów dla popcornowej publiczności, pojawiają się perełki, które ratują obraz gatunku. Polecam.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz