Muszę się do czegoś przyznać: pierwszy raz od bardzo dawna napaliłem się na film. Pierwszy raz nie mogłem doczekać się seansu i byłem targany jednocześnie radością, jak i niepewnością związaną z brakiem zdolności do powstrzymania się przed zapoznawaniem się z opiniami innych krytyków, którzy obejrzeli film wcześniej. To dla mnie tak niespotykane, że długo nie mogłem wyjść z szoku. Aż do początku filmu, potem już tylko cieszyłem się jak dziecko. Przyznać się także powinienem, że główną przyczyną mojego zainteresowanie obrazem był Joker, grany tu przez Jareda Leto, chyba mojego ulubionego człowieka-orkiestry na rynku. Zwiastun, który obejrzałem (jedyny zresztą, nie lubię sobie psuć zabawy pustymi obietnicami), zapowiadał, że Joker będzie jedną z najbardziej interesujących postaci. Po seansie moją uwagę zwróciło to, że większość moich współwidzów rozmawiała wyłącznie o występie Leto. Co jest tym bardziej niespotykane, że Jokera prawie na ekranie nie gościmy. Jeszcze bardziej nie rozumiem, jak można mieć o to pretensje, Joker nie był postacią wokół której kręciła się fabuła (o czym za chwilę), mogę śmiało wręcz stwierdzić, że znajdował się tam na doczepkę. Cholernie ważną doczepkę, inaczej moglibyśmy nie zdać sobie sprawy z relacji łączących szaleńca z Harely Quinn i stopnia oddania, którym oboje się darzą. Dobrze wiemy, jak dziwny jest związek tych postaci, w tym filmie bardzo fajnie zaznaczono, jak daleko są w stanie się dla siebie posunąć, bez cienia egoizmu, w szaleńczym tańcu miłosnym. Jared Leto wykonał doskonałą robotę, jego Joker jest absolutnie nienormalny, nigdy nie wiadomo kiedy mu odbije, to jeden z powodów dla którego postaci tej można się wręcz bać. Śmiech, który nie wszyscy lubią, wydał mi się idealnym zwieńczeniem charakterystyki postaci, jest to nie tyle śmiech radosny, o ile szaleńczy i niesamowicie niepokojący.
A jak przedstawia się historia i reszta postaci w filmie? Zacznijmy od historii, która do skomplikowanych raczej nie należy. No bo mamy tu starożytne zło, tymczasowo pod kontrolą Amandy Waller (Viola Davis), szefowej projektu Task Force X. Projektu, który zakłada stworzenie oddziału superzłoczyńców, którzy będą mieli za zadanie zniszczyć ww zło. Zło pod postacią Wiedźmy (znanej tu i ówdzie jako Enchantress), która zamierza stworzyć broń niszczącą wszystkich ludzi. Wiedźma wchodzi w posiadanie ciała June Moore (Cara Delevingne) i mimo interwencji pani Waller (która posiada jej serce a.k.a "ten artefakt, którego potrzebuje ten zły") oraz jej ukochanego, Ricka Flaga (Joel Kinnaman), zaczyna siać chaos w Midway City. I tu do gry wchodzą nasi bohaterowie: wspomniany już Rick, Deadshot (Will Smitch), Harley Quinn (Margot Robbie), Killer Croc (Adewale Akinnuoye-Agbaje), Kapitan Boomerang (Jai Courtney), El Diablo (Jay Hernandez) oraz Slipknot (Adam Beach), który jednak ginie zaraz na początku akcji, więc nie będzie istotny. Do pomocy Rickowi przydzielona zostaje tajemnicza Katana (Karen Fukuhara), która ma chronić żołnierza przed złoczyńcami. Dodatkowo w ich szyjach zamontowany jest mini ładunek wybuchowy, więc nie mają oni wyjścia i posłusznie ruszają do wykonania zadania. Widzimy więc, że fabuła nie jest zbyt trudna do ogarnięcia i dzięki bogom Hollywood za to, że nie próbowali zbytnio odchodzić od tematu, tylko dali postaciom mnóstwo pola do zabawy. Show zdecydowanie kradnie Harley. Występ Margot Robbie był wspaniały, strasznie zabawny i w pewnym sensie uroczy. Szaleństwo można pokazać na różne sposoby, tutaj zobaczyliśmy jak bardzo rozrywkowi mogą być pomyleńcy. Harley rzuca one-linerami na lewo i prawo, co tylko dodaje jej uroku. Jednocześnie nie pozwala zapominać jak niebezpieczna potrafi być, gdy dostanie na to szansę. Z drugiej strony jej absolutne oddanie Jokerowi owocuje kilkoma na prawdę fajnymi scenami (można by tu pobawić się w analizę postaci pod kątem Syndromu Sztokholmskiego, ale zepsułoby to całą radość), w których doskonale widać chemię między postaciami. Kroku dotrzymuje Deadshot. Will Smith zagrał postać płatnego zabójcy ponad wszystko kochającego swoją córkę. Nawet Batman nie jest dla niego powodem, dla którego chciałby się z nią rozstać. Jego znakiem firmowym jest 100% skuteczność, jeden strzał to jeden trup, zawsze i wszędzie. Jedną z moich ulubionych scen w filmie jest ta, gdy nasz oddział po raz pierwszy spotyka żołnierzy Wiedźmy. Wtedy Deadshot staje na dachu samochodu i jak rasowy badass likwiduje wrogów jednego po drugim. W strugach deszczu. Przy akompaniamencie orkiestry. To jest właśnie ten moment, po którym chciałem wstać i krzyknąć "FUCK YEAH!", tyle radochy dało mi te kilkanaście sekund. Jedną z moich ulubionych postaci w filmie jest Amanda Waller. Szefowa pełną gębą, nie boi się nikogo, jest twarda jak stal, ma pełną kontrolę nad swoim projektem i "podopiecznymi", którym potrafi nawet grozić, gdy zachodzi taka potrzeba. Pozbędzie się także każdego, kto jest niepowołany do posiadania wiedzy o Task Force X i oprócz finału to na prawdę się sprawdza, bo w pewnym momencie wszystko się sypie i to Legion zaczyna przejmować akcję. Reszta postaci.. cóż, gdzieś tam jest, można by jeszcze parę słów powiedzieć o Boomerang'u, którego cięty język i wieczne kombinowanie sprawia, że nie da się go nie lubić. Jednak cały ten pomysł z wiedźmą wydaje mi się dodany odrobinę na siłę, tak żeby wepchnąć gdzieś w scenariusz wątek nadnaturalny, w tym wypadku tego przedwiecznego zła, które trzeba zlikwidować. Cara Delevingne ze swojej roli wywiązała się poprawnie, jednak dla mnie sama jej postać jest trochę zbyt wtopiona w tło. W pewnym momencie dochodzi do śmieszności w stylu "Ostatni Boss, który ma swojego super silnego pomocnika, musi przygotować jakiś tam artefakt, no ale musi go przecież naładować jakimś-tam-czymś-tam". Co sprowadza się głównie do podniesienia rąk i kręcenia bioderkami. Nie jest to w żaden sposób przekonujące, czy też nie wywołuje we mnie poczucia zagrożenia dla świata przedstawionego. Mogę za to powiedzieć, że pojedynek 5vs1, którym zostajemy uraczeni, wygląda bardzo fajnie. A raczej wyglądałby, gdyby nie ta dziwna cecha twórców współczesnego kina akcji do maksymalnego utrudnienia widzialności rzeczonej akcji. Chodzi mi o to, że jak już dostajemy scenę, to kamera wykonuje tak dziwne ruchy, jak gdyby gdzieś brakło statywu, a kamerzysta był absolutnie nawalony. Szkoda, bo to co można było zobaczyć robiło wrażenie. Ścieżka dźwiękowa jest na prawdę fajna, składa się zarówno ze znanych szerokiej publiczności utworów, jak i z podkładu orkiestrowego, który robi świetną atmosferę, najbardziej w scenach akcji, gdzie poziom adrenaliny podnosi się od samego słuchania. Film wygląda również bardzo ładnie, czuć niemal w każdej scenie komiksowy powiew i może dlatego Legion Samobójców tak bardzo się podoba. Humor również jest na wysokim poziomie, może dzięki tym one-linerom, których ilość przekracza wszystkie normy. Nie da się jednak odczuć, że taki właśnie był zamiar, dać ludziom film, który nie traktuje całego uniwersum tak bardzo serio, przy którym można po prostu się rozerwać, trochę pośmiać oraz trochę zastanowić nad motywacją bohaterów. Dlatego tak bardzo podobają mi się krótkie, acz treściwe rozwinięcia postaci Deadshota i Harley. Chciałbym bardzo zobaczyć osobny film, w którym wystąpią wspomniane osoby, posypane nutką Jokera, bez którego taki film nie będzie udany. Legion Samobójców zdecydowanie jest czymś, na co warto wydać pieniądze. Dwie godziny czystej zabawy, która przypomina jazdę kolejką górską, po wszystkim czujemy zmęczenie, ale jesteśmy zadowoleni z całego przeżycia. Polecam.niedziela, 7 sierpnia 2016
piątek, 5 sierpnia 2016
Angry Birds Film (2016)
Ja wiem, to nie mój gatunek, nie moja półka. Ale tak jak w przypadku Holy Motors uznałem, że warto o czymś takim chwilę porozmawiać. Tylko, że problem w przypadku Angry Birds problemem nie jest wartość artystyczna czy edukacyjna, tylko pytanie które zadaje sobie widz po seansie. To znaczy, "Dlaczego ten film w ogóle powstał?". I nie jest to złe pytanie, bo nie dość, że na taką animację to jest ze cztery albo i pięć lat za późno, to w dodatku jeśli to ma promować (raczej wskrzesić) markę, to radziłbym bardziej przyłożyć się do następnego zebrania zarządu. Najgorsze jednak jest to, że film nie jest zły. Nie zrozumcie mnie źle, dobry to on nie jest w żadnym wypadku, ten obraz po prostu... jest. I nic więcej nie da się o tym powiedzieć, więc po co o tym pisać? Ku przestrodze. Czerwony (jedyna postać w filmie, która nie ma normalnego imienia) ma problemy z kontrolowaniem gniewu (można więc powiedzieć, że jest.. Wściekłym Ptakiem. Huh? Nieźle, nie?), jest wyrzutkiem i generalnie niezbyt lubianym gościem. Po kolejnym wybryku (czy ważne jakim? Nie, musimy po prostu poznać resztę "ekipy") trafia na terapię, gdzie spotyka Chucka (tego żółtego, gość ma ADHD i dawno już przestało to być zabawne), Bombę (nierozgarnięty brutal, i jak w grze mamy czarnego ptaka, który wybucha, to robi to samo.. tylko że nie zawsze... i nie na życzenie... i jak się stresuje to mu się umiejętności blokują) oraz Leonarda (tego wielkiego czerwonego, który... jest wielki... i czerwony...). Po pewnym czasie na ptasią wyspę przybywają świnie. Ich król (którego imienia nie pamięta nikt, no bo tak szczerze mówiąc po co) pragnie nawiązać przyjaźń z ptakami, więc zaczynają z nimi ostro balować. Ptaki nie wiedzą jednak, że zielone świnie przybyły, aby ukraść im jaja i je zjeść. Gdy jaja zostają porwane, to w rękach trzech naszych herosów spoczywa zadanie ich odzyskania. Czy pomoże im legendarny Potężny Orzeł?
Pal sześć fabułę, bo nie reprezentuje ona nic nowego, nawet się o to nie stara. To jak najbardziej typowa opowieść "od zera do bohatera", tu nie ma o czym mówić. Zastanawia mnie natomiast fakt, po co ten film powstał. Miejcie na uwadze fakt, że Angry Birds to gra, przy której spędza się najwyżej 15 minut na toalecie, w poczekalni czy tramwaju. Raczej, spędzało, bo szczyt popularności produkt studia Rovio zdążył już dawno przegapić. W filmie dzieje się mnóstwo. To znaczy, jest dużo ruchu, tak, w tym sensie. Jest to typowa papka dla małych dzieci, które i tak nie zrozumiałyby zawiłości fabularnych, więc starać specjalnie się nie trzeba. I to właśnie popchnęło mnie do zastanowienia się nad sensem egzystencji takiego dzieła w tak bogatej historii gatunku. I jasne, możecie powiedzieć "no jak to tak, dorosły chłop ocenia film dla dzieci? Oj, nieładnie". I poniekąd macie rację, aczkolwiek strasznie nie lubię, gdy z tak popularnej marki robi się papkę dla dzieci. Angry Birds po tym filmie nie wróci w glorii i chwale na nasze smartfony, ściany na facebook'u czy komputery osobiste. Najlepiej, jeśli następnym razem państwo w Rovio przemyślą na poważnie swoją strategię marketingową. Nie płaćcie za możliwość obejrzenia tego obrazu, będziecie zdrowsi.piątek, 8 lipca 2016
"The Boy" (2016), reż. William Brent Bell
Zdaje się, że zacząłem jakiś nieszczęsny cykl rozczarowań, wszedłem na ścieżkę samozniszczenia przez zawiedzione oczekiwania. The Boy nie miał jakiegoś szczególnego potencjału, ot kolejny film, który w jakiś sposób spowodował ekscytację wśród tłumu. Tak swoją drogą, to kto normalny boi się lalek? No miejcie litość, to już trzeba na prawdę się postarać, żeby odczuwać jakąkolwiek, śladową nawet ilość niepokoju na widok kompletnie nieruchomego przedmiotu. Ktoś może mi zarzucić, że przecież powstają filmy o nawiedzonych domach, że to to samo, tylko na większą skalę. Litości... Wracając do tematu, dzisiejsze dzieło zostało popełnione przez Williama Brenta Bella, którego filmografia nie dość, że nie jest nazbyt bogata, to i oscyluje gdzieś wokół bycia takim sobie średniakiem. To jest dopiero powód do obaw. Ale, ale, nie uprzedzajmy się. O czym więc jest The Boy?
Greta, młoda amerykanka, przyjmuje propozycję pracy w ogromnym domu w spokojnej, wiejskiej okolicy w Wielkiej Brytanii. Ma opiekować się dzieckiem państwa Heelshire, Brahms'em. Na miejscu Greta dowiaduje się, iż Brahms jest... lalką. Młoda kobieta otrzymuje listę zasad i plan dnia syna starszych państwa. Jak każda normalna osoba, Greta uznaje to za niegroźne dziwactwo i przyjmuje pracę. Od początku nie przestrzega zasad wyznaczonych przez Heelshire'ów (co też każda NORMALNA osoba by zrobiła...ekhm). Niedługo też zaczyna dochodzić do dziwnych wydarzeń, po których Greta zacznie się zastanawiać czy Brahms nie jest faktycznie żywym dzieckiem... Brzmi sztampowo, ale nawet ze sztampy można coś uciułać, wystarczy odrobina cierpliwości i wyobraźni. Niestety, nawet wspaniała sceneria filmu nie uratuje przed nudą wiejącą z ekranu. Tu powraca moje pytanie z początku tekstu: No kto na prawdę boi się lalek? W filmie nie dzieje się nic, co chociaż przez chwilę zbijałoby widza z tropu. Ot, kolejny obraz o nawiedzonym przedmiocie. Ale tu, drodzy państwo, nasz reżyser wkracza z buta i rozwala nam całkowicie jakąkolwiek koncepcję. Aż żal, że nie mogę Wam zdradzić głównego twistu fabularnego, jest on jednak najzwyczajniej w świecie GŁUPI. Po prostu, czysta i niefiltrowana głupota. Ta historia mogłaby potoczyć się w zupełnie innym kierunku, można by nawet podciągnąć motyw zrozpaczonych rodziców, przecież nie raz widzi się ludzi przenoszących uczucia, które żywili do nieżyjących krewnych, na zwierzęta czy przedmioty, które się z nimi kojarzą. Pan Bell jednak stwierdził, że takie rozwiązanie mu nie pasuje i kompletnie rozwalił swój film, niestety. Najgorsze jest to, że The Boy trwa 97 minut, o co najmniej 15 za długo. Nie ma tu tajemnicy, to znaczy jest, ale całkowicie traci ona na znaczeniu na rzecz papki umysłowej. To, że nikt nie potrafi przewidzieć Twojego twistu, nie znaczy, że jest on tak genialny. Czy The Boy miał potencjał stać się filmem wyjątkowym? Nie. Jest to rozczarowanie innego rodzaju. Zamiast przesiedzieć 90 minut przy nie najgorszej historii, przeżyłem 97 minut, gdzie podczas finałowych piętnastu zaczynałem tracić wiarę w mainstreamowy horror. Cóż, czas chyba poszukać gdzie indziej.środa, 29 czerwca 2016
"Życie po życiu" ("After.Life"), 2009, reż. Agnieszka Wójtowicz-Vosloo
Ach, jakże miło powrócić do tego, co się uwielbia. Nie ma nic przyjemniejszego, aniżeli porządnie się rozczarować, prawda? Filmy, które dużo sobą obiecują, powinny zajmować osobną sekcję w każdym sklepie, na każdej stronie internetowej, ba, na prywatnych seansach powinno ostrzegać się współwidzów: Spokojnie, to nie tak jak myślicie . Z drugiej jednak strony, czyż nie łatwiej (patrząc z perspektywy reżysera) iść na fabularną łatwiznę? Nie trzeba odbywać tych wszystkich zagmatwanych dyskusji o zawiłościach scenariusza, serwujemy filmowy fast food, tu nie ma miejsca na przyjemności. A nawet jeśli jest, to dość szybko widzowi się to odbije. Do czego piję? Życie po życiu ma bardzo obiecujący zarys. Otóż Anna (w tej roli Christina Ricci) ulega wypadkowi samochodowemu, w którym traci przytomność. Budzi się w zakładzie pogrzebowym prowadzonym przez Eliota Deacona (Liam Neeson). Eliot informuje Annę, że ta zmarła w wypadku, a zadaniem mężczyzny jest przygotowanie jej do przejścia do następnego życia (życia po życiu? Spryyyyytne). Kobieta nie wierzy w to, co słyszy, rozpoczyna się więc gra, z pozoru przynajmniej intrygująca.
Dla pani Wójtowicz-Vosloo jest to pełnometrażowy debiut, i to dość późny, ponieważ ostatnie swoje dzieło wydała na świat aż 8 lat temu (do tego była to krótkometrażówka). Nie stała jednak na straconej pozycji. Christina Ricci, Liam Neeson i Justin Long to niemal gwarant sukcesu. O ile nie da im się do pracy tak biednego i oklepanego scenariusza. A szkoda, spodziewałem się raczej dialogu pomiędzy Anną a Eliotem, czegoś w rodzaju metafizycznej rozmowy z delikatną otoczką horroru. Któż bowiem nie boi się tego, że zamiast trafić do nieba/piekła/następnego życia, trafi na stół w zakładzie pogrzebowym w sytuacji bez wyjścia, gdyż trzeba pogodzić się z własną śmiercią, wziąć ją w ramiona i zaakceptować. Zamiast ambitnego podejścia do tematu mamy tu standardowy motyw seryjnego mordercy i jego gry z ofiarą. Eliot co raz dosadniej uświadamia Annie, iż ta rzeczywiście nie żyje, a to że mężczyzna rozmawia ze zmarłymi jest jego nadnaturalną umiejętnością. I choć z początku Anna kompletnie nie wierzy w to co się dzieje, to z czasem zaczyna docierać do niej możliwość faktycznego zejścia z tego świata. Jakkolwiek nie rozmawiać, czy też nie pisać, o tym filmie, w zasadzie nie da się go zaspoilerować w żaden sposób, gdyż film przez cały 104-minutowy czas trwania nie próbuje ani na chwilę nas zwieść, nie ma tu miejsca na domysły, od początku wiadomo, co i jak oraz, co najgorsze, co będzie dalej się działo. After.Life jest tak przewidywalny, że daję Wam 10 minut zanim rozgryziecie zagadkę podaną przez reżyserkę (oraz scenarzystkę przy okazji). A szkoda, bo obraz nie jest pozbawiony zalet. Podoba mi się pewien minimalizm scenograficzny, zwłaszcza w scenach konfrontacji Anny z Eliotem. Liam Neeson jest idealnym wyborem do roli przedsiębiorcy pogrzebowego/seryjnego mordercy. Zimny i niezwykle skrupulatny ani na chwilę nie poddaje się panice, na chłodno analizuje każdy moment pojedynku ze swoim przeciwnikiem. Christina Ricci również profesjonalnie podeszła do swojej roli, widać, że współpraca pomiędzy tymi aktorami układała się nadzwyczaj dobrze. Bardzo fajnie wypada zarówno Chandler Canterbury, jak i jego postać, a zwłaszcza motyw symbolicznego przekazania pałeczki przez Eliota. Ale to wszystko, jeśli chodzi o dobre strony. Postać Justina Longa jest sztampowa do bólu, więc i sam Long nie mógł z tego zbyt wiele wycisnąć. Całe szczęście, że After.Life nie sili się na niepotrzebne straszaki, przyznać trzeba (z żalem i cieniem radości jednocześnie), że fabuła prowadzona jest płynnie, tempo filmu jest rozsądne, jak na jego tematykę. Dlatego właśnie tak bardzo jest mi żal, że szansa na porządny, psychologiczny film została tak boleśnie zaprzepaszczona. After.Life jest filmem średnim, niczym się nie wyróżnia i rozczarowuje. Szkoda również, że nie udało się przełamać fatum, które ciąży nad horrorem, który obecnie ani nie straszy, ani nie proponuje widzowi czegoś nowego, żeby sama myśl o temacie podejmowanym przez twórcę wywołała dreszcz emocji. No, przynajmniej nie odwala takiej głupoty, jaką zrobił The Boy Do następnego.wtorek, 29 marca 2016
"Silent Hill 2" (2001), Team Silent, Konami
In my restless dreams, I see that town. Silent Hill. You promised me you'd take me there again someday. But you never did. Well, I'm alone there now... In our 'special place'... Waiting for you... Waiting for you to come to see me. But you never do. And so I wait, wrapped in my cocoon of pain and loneliness. I know I've done a terrible thing to you. Something you'll never forgive me for. I wish I could change that, but I can't. I feel so pathetic and ugly laying here, waiting for you... Every day I stare up at the cracks in the ceiling and all I can think about is how unfair it all is... The doctor came today. He told me I could go home for a short stay. It’s not that I'm getting better. It’s just that this may be my last chance... I think you know what I mean... Even so, I'm glad to be coming home. I've missed you terribly. But I'm afraid, James. I'm afraid you don't really want me to come home. Whenever you come see me, I can tell how hard it is on you... I don't know if you hate me or pity me... Or maybe I just disgust you... I'm sorry about that. When I first learned that I was going to die, I just didn't want to accept it. I was so angry all the time and I struck out at everyone I loved most. Especially you, James. That's why I understand if you do hate me. But I want you to know this, James. I'll always love you. Even though our life together had to end like this, I still wouldn't trade it for the world. We had some wonderful years together. Well, this letter has gone on too long, so I'll say goodbye. I told the nurse to give this to you after I'm gone. That means that as you read this, I'm already dead. I can't tell you to remember me, but I can't bear for you to forget me. These last few years since I became ill... I'm so sorry for what I did to you, did to us... You've given me so much and I haven't been able to return a single thing. That's why I want you to live for yourself now. Do what's best for you, James. James... You made me happy.
Tak właśnie zaczyna się historia Jamesa Sunderlanda, a także historia wielu z nas, pasjonatów horroru, tak zaczęła się historia w Silent Hill 2. Ten list jest przyczyną przyjazdu głównego bohatera gry do miasteczka. I wszystko wydawałoby się w porządku gdyby nie to, że Mary, żona Jamesa, w momencie gdy ten czyta list, nie żyje od 3 lat. Czemu więc James przybywa do Silent Hill? Przez najbliższe godziny przekonamy się o tym, czym jest miłość i jak daleka droga prowadzi do odkupienia. Co najważniejsze jednak, przekonamy się, jakie koszmary czają się w ludzkim umyśle. Bo Silent Hill jest miastem wyjątkowym.
Od dawna wiadomo, że Silent Hill pełni funkcję czyśćca, miejsca do którego trafia się, aby odcierpieć grzechy przeszłości i zmierzyć się z demonami swojego umysłu. Ale nigdy SH nie dotykało tych problemów tak dogłębnie, można nawet powiedzieć, że osobiście. Każde miejsce ma swoje znaczenie, każdy potwór którego napotyka James, reprezentuje co innego, bardzo znaczącego dla jego czynów. Nie tylko jednak dla niego, ponieważ napotkana zaraz na początku drogi Angela Orosco również boryka się z trudną przeszłością, która zamelduje się po nią w jednym ze starć, w jednym z setek pokojów, w jednej z godzin spędzonych w Silent Hill. Symbolika w tej grze jest bardzo ważna i wszechobecna, to ona napędza fabułę, zwodzi gracza, jednocześnie co raz mocniej go wciągając. Śmiem twierdzić, że właśnie Silent Hill 2 jest horrorem definitywnym, ponieważ dotyka gracza na wszystkich dostępnych poziomach poznawczych i pozostawia po sobie niezaparte wrażenie na długi czas. Porozmawiajmy więc, żebym nie rzucał słów na wiatr, akurat ten przypadek wart jest obrony. Grafikę możemy podzielić na dwa poziomy: po pierwsze gra jest ładna, wyzwala moc PS2 jeśli nie w pełnej krasie (wystarczy spojrzeć na to, co wyczyniały kolejne Final Fantasy), to zdecydowanie na tyle, żeby móc wejść w atmosferę miasteczka. Po drugie, i to chyba jest najważniejsze, Silent Hill 2 jest szare, jak depresja, i taki nastrój wywołuje gra. Stonowany, ale wybijający się nastrój depresji pojawia się od początku, w końcu przyjeżdżamy do Silent Hill za swoją zmarłą żoną, gonimy za czymś co nie ma prawa się wydarzyć. Potem ciemne jak noc korytarze, które oświetla jedynie wątłe światło naszej latarki bądź też ekran włączonego telewizora. To właśnie ten mrok kreuje strach, który nie odpuści nam już do końca. Wreszcie Otherworld. Świat usiany rdzą i metalem, krwią i brudem, świat brutalny i bezlitosny, ale świat w którym odnajdziemy prawdę. Doprawdy, nie ma chyba miejsca w wirtualnych uniwersach, w których bardziej nie chciałoby się być. Nie pomaga wcale fakt, że Otherworld kreowany jest na miarę naszych najgorszych snów i win. Pierwszym z brzegu przykładem jest choćby pierwszy napotkany potwór, nazwany Lying Figure. Widać w nim pacjenta w agonii, co ma symbolizować wewnętrzne cierpienia Jamesa, który bardzo długo obserwował cierpienia swojej umierającej żony, Mary. Takimi smaczkami usiana jest gra, to one właśnie tworzą jej niepowtarzalny klimat, to one również ujawniają nam (ze zdecydowaną pomocą Wiki dostępnej pod TYM adresem) prawdziwą motywację Jamesa (co zaczynamy składać do kupy w jednej z najbardziej ryjących banię scen w historii, podczas oglądania pewnej historii). Dźwięk. Cóż może bardziej straszyć niż chodzenie ciemnym i przyprawiającym o dreszcze korytarzem niż jego nieskończona ciemność? Cisza. Cisza, którą przerywają jedynie kroki nadchodzącego stwora. Ale przed tym włosy na głowie jeży radio. To cholerne radio, kiedy jedynym pytaniem jest "Gdzie do cholery jest ta maszkara?" albo "Czy to ON? Niech to nie będzie ON", radio odgrywające jedynie odgłos zakłóceń, co zwiastuje pojawienie się monstrum. Znamienna jest scena, w której zasłyszawszy znajomy dźwięk powoli posuwamy się naprzód. Bardzo powoli, albowiem jesteśmy w ciasnym korytarzu w hotelu. Jeszcze bardziej powoli, ponieważ dźwięk się nasila. I wtedy stajemy twarzą twarz z NIM. Z Piramidogłowym. Z Sędzią i Katem. W jednej z najbardziej ikonicznych scen w grze po prostu stoimy i wpatrujemy się w to monstrum, które jest symbolem naszych frustracji (w końcu James obserwował bezczynnie, jak jego żona umierała, nie mógł zrobić nic, nie otrzymywał miłości, sam nie był w stanie jej oddać), manifestacją poczucia winy po śmierci Mary. O fabule nie opowiem, wystarczająco dużo zdołałem już zdradzić. Warto jednak zagrać i doświadczyć tego, co James. Potem warto wejść na Wiki, a potem jeszcze raz zagrać, tym razem z pełnym zrozumieniem. Bardzo mało jest bowiem takich produkcji, w każdym dostępnym medium, które z jednej strony potrafiłyby wywołać niczym nie wytłumaczony strach przed naszym własnym umysłem. Bardzo mało również jest takich dzieł sztuki (bo wątpię, aby znalazł się ktokolwiek, kto byłby w stanie zaprzeczyć tej tezie), które zarówno opowiadałyby, jak i wywoływałyby tak depresyjny nastrój. Odbywając tę podróż przeżywamy swoiste katharsis, które jednak nie pozostawi czystego sumienia, ten rachunek wyjdzie raczej in minus. Dlaczego piszę właśnie o tym? Czy związek z tym ma to, że jest to mój 50 tekst tutaj? Nie wiem, może coś w tym jest. Myślę jednak, że każdy z nas ma taki tytuł, który tkwi w naszych głowach, który zaognił nasze pasje i który popchnął nas w pewnym kierunku. Tak właśnie jest ze mną, obok Ju-On 2 to właśnie Silent Hill 2 jest przyczynkiem całego tego pisania. To własnie dzięki temu jestem w tym miejscu, pisząc ten tekst. Wreszcie, to dzięki uniwersum SH przyszła ta niezłamana pasja i chęć, żeby badać i drążyć temat, żeby ciągle uczyć się czegoś nowego o gatunku, który dał mi już tak wiele. Zapoznajcie się z tą grą, a poznacie jak to jest bać się swojego umysłu. Serdecznie polecam.piątek, 25 marca 2016
"American Horror Story" (2011- ), reż. Ryan Murphy, Brad Falchuk, sezon piąty: Hotel
Wreszcie, bez wyrzutów sumienia mogę powiedzieć, że American Horror Story sprostało zadaniu i stworzyło dobrą, wciągającą i, co chyba najważniejsze, całkowicie spełniającą wymagania historię. Od razu można powiedzieć, że wszystkie wątki fabularne zostały zamknięte, w końcu nie pozostawiono żadnych wątpliwości czy otwartych drzwi, więc w tym punkcie zrobiono ogromny postęp w stosunku do poprzednich sezonów. Czy reszta dotrzymuje kroku? Czy natrafiłem na najlepszy sezon AHS? Cóż... Witamy w hotelu Cortez, postawionym przez pana Jamesa Marcha (Evan Peters powraca w glorii i chwale), prowadzonym przez Hrabinę (Lady Gaga), która dba o to, abyście bawili się tu jak najlepiej i zostali jak najdłużej.. na noc.. na weekend.. na zawsze.. Oczywiście wątek wampiryczny jest tu jak najbardziej in plus, ale American Horror Story nie byłoby sobą, gdyby nie wprowadziło innych wątków. Mamy więc kochanków i rywali Hrabiny, mamy śledztwo w sprawie brutalnych morderstw Mordercy od Dziesięciu Przykazań prowadzone przez niekoniecznie stabilnego psychicznie detektywa John'a Lowe (Wes Bentley), no i wreszcie dylematy oraz problemy Liz Taylor (Denis O'Hare) i Iris (Kathy Bates), które walczą o odzyskanie (lub zyskanie w przypadku Liz) synowskiej miłości. Warto zaznaczyć w tym punkcie, że nikt nie pozostaje tu bierny, w pewnym momencie pewne osoby biorą sprawy we własne ręce i jest to wspaniałe, nareszcie w AHS zakończyła się instytucja ofiar losu, które tylko przyjmują kolejne ciosy. Ale po kolei...
Och, jakież to wszystko wciągające, wnętrza hotelu są straszliwie intrygujące, niekończące się, deliryczne korytarze robią niesamowite wrażenie, wampiry są cudowne, erotycznie pociągające, ale bezlitosne dla swoich ofiar i wrogów. Bałem się o Lady Gagę, jakkolwiek dobrą jest artystką i showmanką, obawiałem sie jej umiejętności aktorskich. Całkowicie niepotrzebnie, Gaga odwaliła kawał dobrej roboty (nie dziwi więc informacja o tym, że Lady Gaga powróci w sezonie szóstym, którego premiera planowana jest na wrzesień), stworzyła niezwykle pociągającą postać, z pozoru wampira bez uczuć, potrafiącego jednak walczyć o swoje. Jednocześnie Hrabina żąda absolutnego posłuszeństwa i nie pozwala, aby ktokolwiek wszedł jej w drogę, o czym przekona się, chociażby Liz (jak raz nie warto spoilerować, na prawdę warto śledzić ten sezon). No właśnie, Liz to chyba najsympatyczniejsza postać całego sezonu. Nie da się tej postaci nie lubić, nie współczuć i nie przeżywać tego, co ona. Nie przeszkadza w ogóle fakt, że jest transwestytą, wręcz przeciwnie, tym bardziej kibicujemy jej poczynaniom i przyznam, że z całego Hotelu to właśnie Liz najbardziej zapadłaby mi w pamięć, gdyby nie on... James March, grany przez Evana Petersa, jest najbardziej charyzmatyczną postacią całego piątego sezonu. To on prowadzi całą duchową gromadę (wśród których królują najbardziej znani seryjni mordercy w historii USA, w tym nawet Ted Bundy), to on wreszcie jest szefem ciemnej strony hotelu Cortez. Evan Peters znów jest wspaniały, po nieudanym Freak Show dostał rolę idealną dla siebie, jest kompletnym psycholem, ale także artystą w swoim fachu, pierwotnym Mordercą od Dziesięciu Przykazań. W ogóle sam wątek tego seryjnego mordercy oraz jego spadkobiercy jest świetnie napisany, twist który pojawia się w drugiej części sezonu doskonale wpasowuje się w trybiki tej machiny fabularnej i stanowi bodaj pierwszy satysfakcjonujący wątek poboczny w całym AHS. Szkoda, że nie mogę Wam o nim całkowicie opowiedzieć, nie czułem się tak dobrze oglądając ekranowe wydarzenia od dawna. Sarah Paulson również powraca do serialu, tym razem jako psychopatyczna i uzależniona od narkotyków Sally, która zakochuje się w detektywie Lowe i nie odpuści nikomu, kto wejdzie jej w drogę, podążając w ślad maksymy "jeśli ja nie będę go mieć, to nikt nie będzie go miał". Jest także Finn Witrock jako Tristan, odtrącony kochanek Hrabiny, który znajduje pocieszenie i miłość w ramionach Liz. Wszystko się zazębia, aktorzy współpracują ze sobą doskonale i wydaje się, że bardzo dobrze bawią się na planie. Wydaje mi się jednak, że hotel Cortez mógłby być odrobinę żywszym miejscem. Odnosiłem czasem wrażenie, że akcja stoi w miejscu, że nic nie popycha wydarzeń do przodu i dzieją się rzeczy raczej mało znaczące. Jest to w zasadzie jedyne zastrzeżenie, jakie chciałbym zaznaczyć, jednocześnie mając oczywiście w pamięci to, że ciężko jest oczekiwać od 12-odcinkowego serialu wartkiej i zapierającej dech w piersiach akcji. Można również powiedzieć, że nie ma idealnego sezonu AHS i również będzie to prawdą. Czy nie warto jednak oczekiwać ideału? Czy nie warto wymagać od twórców całkowitego zaangażowania i wykorzystania 100% swojego talentu? Panowie Murphy i Falchuk już udowodnili, że ten talent posiadają, lecz nie potrafią tego rozciągnąć na całe sezony. Szkoda, że piąty sezon nie zmienił tego trendu. Niemniej jednak jest to sezon fantastyczny, z niesamowitą atmosferą i znakomitymi postaciami. Gdyby nie to, że oglądałem odcinki w dniu ich premiery, cały sezon połknąłbym pewnie w dwie czy trzy noce, bo warto się czasem nie wyspać :) Zdecydowanie polecam.wtorek, 8 marca 2016
"That Dragon, Cancer"
In Memoriam. Ku pamięci. Tymi słowami oddajemy cześć tym, którzy odeszli. Nie chcemy, żeby ich życie poszło w zapomnienie, jednocześnie pragniemy pokazać jak ważna była dla nas osoba zmarła. Poprzez pieśni, wiersze, prozę czy jakąkolwiek inną formę sztuki wpisujemy je na karty historii, najważniejszym jednak jest czynnik swoistego katharsis, duchowego oczyszczenia i ukojenia w żałobie. That Dragon, Cancer jest epitafium dla małego Joela, jest jednocześnie świadectwem jego długiej i trudnej walki z rakiem.
Narrację prowadzi tu ojciec Joela, który od razu wprowadza nas w sytuację. Gdyby narracja nie wystarczyła, dostajemy scenę w klinice, gdzie doktor tłumaczy rodzinie Greenów, co dzieje się z ich synem i jak tragiczna jest prognoza. Od tej pory rozpoczyna się podróż. Podróż długa i trudna, ale pokazująca jednocześnie w sposób idealny tzw. pięć stadiów akceptacji śmierci: zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresja, akceptacja. Początkowo rodzice chłopca są pełni energii, wierzą, że tę walkę da się wygrać, i że ich syn będzie jeszcze zdrowy i wolny od szpitali, lekarstw, bólu i samotności. Joel ma tylko rodziców, ale to właśnie oni są jego całym światem, robią absolutnie wszystko, aby ich potomek był jak najbliżej normalnego dzieciństwa, pozbawionego nieustannej walki i terapii. Ciekawym zabiegiem jest pozbawienie postaci w grze twarzy. Absolutnie nie ujmuje to intensywności i emocjonalności widowiska, wręcz przeciwnie, uczestnik (specjalnie unikam tu określenia "gracz" lub "widz", z racji pewnej biernej interaktywności z jaką mamy do czynienia) jeszcze bardziej zżywa się z "aktorami" dzięki identyfikacji być może z własnymi tragediami. Jestem bowiem przekonany, że duża część z Nas mogłaby opowiedzieć podobną historię o bliskim, który stoczył tę nierówną walkę. I to jest właśnie to, dzięki czemu That Dragon, Cancer trafia w sedno, jako jeden z niewielu "Symulatorów chodzenia" potrafi wciągnąć wszystkich i poruszyć do głębi. Sceny, które ja zapamiętam najbardziej to rzecz jasna ta w szpitalu; poczynając od pokazania co dzieję się podczas jednej z nieprzespanych nocy, gdy Joel niemiłosiernie cierpi z powodu choroby, a kończąc na poruszaniu się w labiryncie pocztówek, kartek, które oddają świadectwo innych, tych którzy również stracili bliskich, widzimy jak wiele bólu przynosi walka z chorobą, gdy nadzieja przeradza się w rozpacz. Scena, która najlepiej oddaje treść tego doświadczenia, to długi rozdział, w którym ojciec tonie. Mama Joela daje swojemu dziecku komfort, bezpiecznie przewożąc go w łódce, tymczasem tata poddaje się rozpaczy, pojawiają się wątpliwości, zmęczenie i rezygnacja, czwarte stadium umierania, depresja. Listy, które zbieramy po drodze, pokazują jednak, jak wielkimi emocjami targana jest matka Joela, jak szuka swojej drogi w życiu, wreszcie jak radzi sobie z tym ogromnym ciężarem, wreszcie zawierza swoje troski Bogu, co jest jej lekarstwem, powoli kojącym ból, jakiego doświadcza. Chciałbym powiedzieć więcej, opisać każdy zakątek tego, co widziałem. Myślę jednak, że każdy powinien doświadczyć tego sam, przeżyć tę podróż razem z rodzicami Joela. Ogromną zaletą tej produkcji jest fakt, że That Dragon, Cancer absolutnie nie gra na naszych emocjach. Jest to wzruszający i intymny list miłosny, jednocześnie będący świadectwem i reprezentantem tych, którzy podjęli walkę oraz ich bliskich. Warto zapoznać się z tym tytułem, myślę, że będzie to zastrzyk energii dla tych, którzy są w podobnej sytuacji. Polecam.czwartek, 14 stycznia 2016
"American Horror Story" (2011- ), reż. Ryan Murphy, Brad Falchuk, sezon czwarty: "Freak Show"
Czwarty sezon American Horror Story mógł być dobry. Miał do tego jak najlepsze podstawy, motyw "gabinetu osobliwości" jest wykorzystywany stosunkowo rzadko, a żeby miał on jakieś znaczenie dla kinematografii, to chyba tylko "Freaks" z 1932 roku zaznaczyły mocno obecność tego tematu (choć powiedziałbym, że to bardziej ze względu na czasy, w jakich ukazał się film, społeczeństwo nie było "przystosowane" do człowieka nieidealnego). Nie da się więc nie zobaczyć potencjału jaki konsekwentnie marnuje się nie tylko w tym konkretnym sezonie, ale i w całym serialu. Jednocześnie czwarty sezon jest nieznośny, ponieważ nie pozwala o sobie jakoś specjalnie pamiętać, co czyni moją pracę jeszcze trudniejszą. Ale czy nie da się go w ogóle lubić? Da się, ale od początku. Po tym, jak ich matka zostaje zamordowana, bliźniaczki syjamskie Bette and Dot (Sarah Paulson) trafiają pod opiekę borykającej się z przeróżnymi problemami Elsy Mars (Jessica Lange, dzięki niebiosom), właścicielki cyrku z dziwolągami. Wśród nich Ethel Darling (Kathy Bates), kobieta z wąsem, jej syn, Jimmy Darling (Evan Peters), czyli chłopiec z rękoma homara, Pepper (Naomi Grossman) i inni członkowie grupy. Z czasem przybywają inni (ba, w jednym z ostatnich odcinków pojawia się Neil Patrick Harris, jako brzuchomówca), każdego jednak łączy zarówno pewna deformacja, fizyczna bądź psychiczna. Bliźniaczki szybko stają się główną atrakcją przedstawienia, szybko również przekonują się, jak blisko ze sobą jest cała grupa (jeden za wszystkich, wszyscy za jednego). Później do wszystkiego wmieszają się ambicje Elsy, której marzeniem jest zostanie gwiazdą telewizyjną i wykorzysta każdą nadarzającą się okazję, za wszelką cenę... Poza cyrkiem obserwujemy losy Dandiego (Finn Witrock), rozpieszczonego bogacza, który musi mieć to czego zażąda, inaczej gotów jest na najbardziej zajadłą awanturę. Jego matka, Gloria Mott (Frances Conroy), ze wszystkich sił stara się spełniać zachcianki syna, w końcu kocha go ponad wszystko. W tym wszystkim zdaje się ignorować niestabilność psychiczną chłopaka, co może niedługo się zemścić...
Witaj, klaunie Twisty! Ten pan powyżej jest w moim odczuciu drugą gwiazdą pierwszej części sezonu, cichy morderca, zdecydowanie chory psychicznie, z jedną jedyną misją, zabijać, jednocześnie zabawiając (wiem, jak to brzmi, ale wbrew pozorom ma to sens). Szczerze mówiąc to jego poczynania interesowały mnie bardziej, niż perypetie mieszkańców cyrku. Nie to, żeby nic się nie działo, po prostu nie jest to na tyle interesujące, żebym zachodził w głowę co wydarzy się dalej. Jedyny wyjątek stanowi tutaj Elsa. Jessica Lange znowu dokonała cudu, jej kreacja jest fenomenalna, po raz kolejny ukazująca wachlarz emocji, którym dysponuje aktorka. Raz ciepła, niezwykle troskliwa i murem stająca za swoimi dziećmi, z drugiej strony zimna manipulatorka, która gotowa jest na absolutnie wszystko dla kariery. Zdecydowanie czuje się niedoceniana, co pokazują sceny jej występów. Te momenty, w których serial się zatrzymuje, żeby dać nam czas na oddech, jednocześnie przytłaczając nas surrealistyczną atmosferą, która panuje podczas tych numerów, jest tym za co lubię American Horror Story. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć te właśnie momenty, w których czułem się tak oczarowany, a jednocześnie zaniepokojony. No, przynajmniej do momentu jak Dandy'emu odbija szajba. Nie chcę zdradzać dlaczego i do czego to prowadzi, ale muszę powiedzieć, że Finn Witrock wykonał tu kawał świetnej roboty, portretując absolutnego świra, którego nie powstrzyma nic, który musi mieć, to czego sobie zapragnie, za wszelką cenę. Rewelacyjna robota. Bardzo dobrą robotę wykonują tu scenografowie, co stało się znakiem towarowym AHS. Zarówno cyrk, jego okolice, jak i domostwo rodziny Mottów robią wrażenie, a gdy zaczynamy pojmować, że nie wszystko jest tak sielankowe, jak by się wydawało, gdzieś z tyłu głowy pojawia się taki nieprzyjemny niepokój, który bardzo sobie cenię oglądając cokolwiek związanego z grozą. Eh, jak zawsze, nic nie może wiecznie trwać. Czas ponarzekać, a pierwsze na co zwrócę uwagę, co już zdążyłem nadmienić, jest niezwykle zmarnowany potencjał. Freak Show z samego założenia mógł nie stać się przeciętną operą mydlaną (może z delikatnym wątkiem kryminalnym), jednak druga część sezonu wali się na łeb na szyję. Nie wiem, czemu tak jest, co scenariusz, to wciąga, fascynuje, intryguje, a potem gdzieś się to wszystko sypie. Tak też jest teraz, a pod koniec nawet nie chciało mi się już oglądać, jest słabo, nie zostaje nam odpłacony czas, który poświęciliśmy cyrkowi Elsy Mars. I jakkolwiek znakomita Jessica Lange nie uratowała tego sezonu, choć jej wątek akurat ma ciekawy finał, więc w mojej głowie powstało pytanie: "Czemu nie skupiliśmy się wyłącznie na niej?". Czas pokazuje, że pozostałe postaci nie mają aż takiego wpływu na fabułę. To Elsa jest motorem napędowym, reszta przy niej blednie. Nawet Dandy popada w marazm, kończąc swoją historię w bardzo słaby sposób (rozumiem tutaj niestabilność emocjonalną, no ale proszę...). Ciężko mi polecić czwarty sezon American Horror Story. O ile dla Jessici Lange warto i to zdecydowanie, to nie jestem pewien, czy warto poświęcać się tak dla reszty. Choć w sumie zobaczcie pana Witrocka, który powraca w piątym sezonie, a w czwartym jest drugą wybijającą się postacią. Koniec końców, Freak Show pozostawia poczucie niedosytu, ciekawe fundamenty zostają zwieńczone paskudnym dachem, no ale "Asylum" już nie powtórzymy...czwartek, 7 stycznia 2016
"American Horror Story" (2011- ), reż. Ryan Murphy, Brad Falchuk, sezon trzeci: "Sabat" ("Coven")
"Mieszane uczucia". Gdybym miał określić w dwóch słowach każdy sezon American Horror Story, byłyby to właśnie te złowieszcze dla fana filmu słowa. Bo jakże dziwne jest jednoczesne radowanie się zawiłościami scenariusza, kunsztem aktorów czy różnorodnością scenografii oraz szczera nienawiść do postaci (niektórych, o tym za chwilę), łapanie się za głowę przy okazji co raz częstszych wpadek w opowiadanej historii czy spłycaniu niektórych uczestników serialu do roli bezmyślnych monstrów (eh...). Trzeci sezon "AHS" jest chyba jedynym, którego ocenę w skali szkolnej można by scharakteryzować jako "mocne 3, z zadatkami na 4", ni mniej ni więcej. Ale do rzeczy, o czym opowiada Sabat? Zoe (Taissa Farmiga) odkrywa w sobie mroczne moce... hm, jej mroczną mocą jest wywołanie krwotoku mózgu u każdego mężczyzny, z którym uprawia seks... well, shit.. nie zrozumcie mnie źle, pojmuje, że nie każda wiedźma musi mieszać w kotle czy mieć, powiedzmy, moce telekinetyczne, ale do ciężkiej cholery, krwotok w mózgu? Serio? Niby wpisuje to się niejako w figurę sukkuba, ale uwierzcie mi, gdy poznacie Zoe i to jak nijaką jest postacią, można by przysiąść, że moce jej są zupełnie niepotrzebne, tak jak ona sama. Niedawno wspomniałem o szczerej nienawiści i właśnie tutaj ujawnia się ona u mnie najbardziej, nie znoszę gdy na ekranie pałętają mi się postaci, których równie dobrze mogłoby w serialu nie być i nic, absolutnie nic złego by się nie stało. Ale wrócę jeszcze do naszej małej Sabriny po przejściach, spokojnie. Na swojej drodze Zoe spotyka Madison (Emma Roberts), byłą dziecięcą gwiazdę filmową, obecnie narkomankę na odwyku, która posiada zdolności telekinetyczne. Madison prowadzi nasze biedne, przestraszone dziewczę do Akademii Pani Robichaux dla młodych czarownic. Tam też okazuje się, że czarownice te są potomkami kobiet z Salem, które jakoś przetrwały czasy palenia na stosie i teraz w ukryciu rozwijają swoje zdolności... w jakimś celu. Serio, nie załapałem, dlaczego, oprócz oczywiście ochrony spuścizny czarownic z Salem, ta akademia w ogóle istnieje. Na miejscu Zoe spotyka Quinie (Gabourey Sidibe), która jest żywą laleczką voodoo tzn. potrafi skoncentrować się na celu, następnie zadać samej sobie nawet najbardziej poważną ranę (w jednym z odcinków wsadza rękę do kwasu), która przenosi się na dany cel. Poznaje również Nan (Jamie Brewer), która potrafi czytać w myślach. Akademii przewodzi Cordelia Foxx (Sarah Paulson), będąca alchemiczką, jej zaś przełożoną i tzw. Wielebną, tj. szefową wszystkich czarownic jest Fiona Goode (Jessica Lange). Nad bezpieczeństwem Akademii czuwa Rada Czarownic, z Myrtle Snow (Frances Conroy) na czele. Jednakże wrogowie Sabatu czają się tuż za rogiem, gotowi za wszelką cenę położyć kres stowarzyszeniu, płacąc nawet krwią... Dodajmy do tego sam niezwykle ciekawy wątek pani Robicheaux i dostajemy całkiem zmyślną mieszankę, prawda?
Moja miłość do American Horror Story jest bardzo trudna. Na początku jest cudownie, ona jest tajemnicza, pociągająca, owszem ma jedną irytującą wadę, ale jestem w stanie przymknąć na to oko, bo chwile, które razem spędzamy są tego warte. Jessica Lange jako Fiona jest wspaniała, po raz pierwszy poczułem, że postać kradnie cały sezon i nie miałem jej tego za złe. Nieznośna, opryskliwa, jednocześnie pragnąca uczucia i mimo wszystko kochająca swoją córkę, te wszystkie właściwości swojej postaci pani Lange przeniosła na ekran perfekcyjnie. Mało która postać potrafi utrzymać formę przez cały sezon, Fiona została pomyślana, napisana i zagrana doskonale. Wygląda na to, że rozpływam się nad odtwórczynią tej roli, ale nie mogę się powstrzymać, gdy widzę co wyprawia ta aktorka, nie jestem w stanie powstrzymać uśmiechu, jest tak dobrze. Relacje Fiony z jej głównym wrogiem, przywódczynią kultu voodoo i jego główną szamanką, Marie Laveau (Angela Bassett) są elektryzujące (co ma sens, rozejm między szamanami a czarownicami od dawna wisi na włosku) i jednocześnie intrygujące, natychmiast chcemy wiedzieć więcej. Tak też polecam oglądać serial, po dwa, nawet trzy odcinki w jednym posiedzeniu, czekanie tydzień na nowy epizod jest nieznośne. Ale do rzeczy, mamy czarownice, voodoo, zagrożenie ze strony łowców czarownic (wątek dość pobieżnie potraktowany w sezonie, całe szczęście)... i w to wszystko znowu miesza się Zoe. Otóz na jednej z imprez studenckich poznaje Kyle'a (Evan Peters), który wydaje się lubić naszą młodą Hermionę. Wszystko bierze w łeb, kiedy Madison w akcie zemsty (nie będzie spoilowaniem, gdy powiem, że Madison została odurzona i wykorzystana seksualnie na tej samej imprezie), zabija autobus drużyny footballowej, w którym znajduje się Kyle. Zrozpaczona dziewczyna w raz z Madison znajduje jednak sposób na ożywienie swojej miłości, bezczelnie zrzynając wątek potwora dr. Frankensteina... i robiąc to na dodatek w sposób, który wywołuje u mnie mdłości. O ile samo ożywienie wygląda dość klasycznie, Kyle powstaje z umarłych jako bezmyślne zombie, jednak pomysłowa Madison postanawia zabawić się uczuciami Zoe zabawiając się z Kylem. Samej Zoe za chwilę poświęcę osobny akapit, jednak zatrzymajmy się na chwilę i uczcijmy minutą ciszy pamięć Evana Petersa, genialnego w pierwszym i świetnego w drugim sezonie, bo tym razem zdecydowanie mu nie wyszło. Nie wiem, czy nie przeczytał scenariusza, czy zobowiązał go do tego kontrakt, ale Kyle Spencer nie jest w moim odczuciu pełnoprawną postacią. Jasne, powolna tresura w końcu przynosi efekt (gdzieś na koniec sezonu), ale odnoszę wrażenie, że zmarnowano tutaj olbrzymi potencjał Evana. Całe szczęście, że w piątym sezonie powrócił w glorii i chwale. Słówko warto także poświęcić Misty Day (Lily Rabe). Z nią tez mam drobny problem, ponieważ wydaje mi się, że jest to postać z doskoku tzn. gdyby jej nie było, to źle by się nie stało, ale fajnie że jest. Łagodna i nieco naiwna, ale w odpowiednich momentach niepokojąco niebezpieczna, niemal idealna do Sabatu. Nie mogę Wam jednak zdradzić, dlaczego uważam to za kolejny przykład marnotrawienia dobrego aktora, ponieważ ma to wpływ na wydarzenia późniejszych epizodów. Zoe Benson, nie znoszę Cię. Pomyślisz sobie pewnie, że jesteś ufna i przez to naiwna, gdy prawda jest taka, że jesteś zwyczajnie głupia, nie potrafisz używać nawet tak niecodziennej mocy, Twój "związek" z Kylem nie jest oparty na NICZYM poza kilkoma spotkaniami, nie jesteś szekspirowską Julią, choć w sumie mogłabyś być, miałbym spokój i może nie musiałbym poświęcać Ci całego akapitu. Twoja postawa nie zna odcieni szarości, jest tylko czarne (złe) i białe (dobre), choć gdyby się zastanowić to Twoja główka przetwarza tylko białe. Gdy prawie się Ciebie pozbyłem, to nagle okazałaś się "przydatna", co jeszcze bardziej mnie wkurzyło (swoją drogą, kaktus w nie-powiem-co scenarzystom za TO posunięcie). Nie ma w Tobie nic, co uczyniłoby Cię postacią chociażby znośną i fakt, że fabuła sezonu trochę kręci się wokół Twoich przygód przyprawia mnie o nerwicę. Uff, wystarczy. A nie, wróć, nie wspomniałem o fabule, choć postaram się nie przedłużać. W pewnym momencie, mam wrażenie, że gdzieś w środku sezonu American HORROR Story zaczęło zamieniać się w operę mydlaną. Spiski, zdrady, relacje rodzinne, miłostki (te świeżo odnalezione czy te, których nie pokona nawet Śmierć).. nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że zrezygnowano tu z atmosfery horroru na rzecz dramatu. Czasem mamy jakieś przebudzenie, najczęściej w postaci Fiony Goode, ale potem gdzieś się to ulatnia i zostajemy z kolejną dramą czy, o zgrozo, z Zoe. I tu własnie skończyła się moja miłość do AHS, przynajmniej sezonu trzeciego. Nie jest to co prawda poziom "Freak Show", ale niesmak pozostaje. Swoją drogą, finał sezonu też mi się nie podoba, jest zbyt pozytywny, jak gdyby żadne problemy na świecie już nie istniały. I nie, to nie spoiler, ciągle warto obejrzeć "Sabat", choćby dla Jessici Lange czy Frances Conroy i Lily Rabe. Sarah Paulson również budzi mieszane uczucia, nie sposób jej nie lubić, ale chciałoby się czasami, żeby zakasała rękawy i w końcu wzięła się do roboty. Tak czy inaczej, sporo ponarzekałem tym razem, lecz ciągle uważam, że American Horror Story: Coven jest dobrym sezonem. Nie tak dobrym jak sezon drugi, lecz na tyle wciągającym, żeby trochę zatracić się w świecie czarownic. Dotykają go te same problemy co sezon pierwszy i końcówka drugiego, ale ma w sobie tyle unikatowej zawartości, że pozostawi widza z uczuciem zadowolenia. Polecam.