środa, 2 października 2013
"Czarnobyl. Reaktor Strachu" ("Chernobyl Diaries"), 2012, reż. Bradley Parker
Prypeć. Miasteczko na Ukrainie będące domem ponad 50 tysięcy robotników elektrowni atomowej w Czarnobylu. W wyniku tragicznego wypadku w 1986 wszyscy mieszkańcy musieli uciekać w popłochu pozostawiając po sobie wszystkie swoje rzeczy, cały dobytek, który zdobywali przez lata. Wszystko po to, żeby uniknąć okrutnego losu, jaki czekał napromieniowanych. Mimo tragicznego w skutkach zdarzenia, Prypeć zyskał niepowtarzalny klimat, który mógłby zostać znakomicie przeniesiony na grunt filmowy. Zwłaszcza horror, jako gatunek bazujący na klimacie i atmosferze, powinien się na długie lata zadomowić na Ukraińskiej ziemi (biorąc pod uwagę fakt, że np. motyw seryjnego mordercy pojawia się niemal ciągle, jestem pewien, że każda odmiana zyskała by przychylniejsze spojrzenie publiczności). W 2012 roku Bradley Parker, dotychczas specjalista od efektów wizualnych (pomagał m.in. przy tworzeniu „Podziemnego Kręgu”), na swój reżyserski debiut wybrał właśnie historię, w której sześciu turystów w ramach tzw. ekstremalnej turystyki zmierza pod przewodnictwem eks-żołnierza Uriego właśnie do Prypeci. I wydawać by się mogło, że od tej pory będzie z górki, można by pomyśleć, że nie ma nic łatwiejszego niż umieścić historię w opustoszałym po katastrofie reaktora atomowego mieście, popuścić wodze wyobraźni i poprowadzić w miarę zręczną historię. Zwłaszcza, że za scenariusz wzięli się ludzie, którzy nie pierwszy raz mieli do czynienia z horrorem (Oran Peli współtworzył wszystkie części Paranormal Activity, który wniósł powiew świeżości do gatunku, Carey Van Dyke to też nie amator, choć jego dorobek nie jest zbyt duży i z pewnością nie jest zbyt dobry), więc sukces praktycznie gwarantowany, prawda? Nic bardziej mylnego.
„Czarnobyl. Reaktor Strachu” to niestety nieprawdopodobnie nudny film. Na uwagę zasługuje w zasadzie tylko plan zdjęciowy (obraz ze względów oczywistych kręcony był na Węgrzech i w Serbii, choć bez odwiedzenia strony filmu na IMDB nie wiedziałbym o tym fakcie), reszta to już historia. Przede wszystkim historia. Stereotyp Amerykanina przedstawia tych ludzi jako idiotów, z nastawieniem głównie na wojaczkę, zabijanie, tycie i jedzenie góry hamburgerów. W tym filmie jest jeszcze gorzej. Nasza paczka jest nie dość, że głupia, to jeszcze niesamowicie naiwna. No bo przecież zaufanie obcemu człowiekowi, jakiekolwiek by nie robił dobre wrażenie, to tak doskonały pomysł, że warto z nim pojechać bocznym wejściem (żołnierze słusznie nie wpuszczają wycieczki głównymi wrotami, zasłaniając się kwarantanną) do ciągle radioaktywnego, słusznie opuszczonego miasta, prawda? I ja rozumiem, że są w Prypeci miejsca, które nie straszą już w takim stopniu radioaktywnością i nie są w związku z tym tak niebezpieczne. Ale nasi bohaterowie od początku, nawet z przewodnikiem, olewają licznik Geigera i radośnie dotykają praktycznie wszystkiego w każdym miejscu.
Alarm w mojej głowie uruchomiła liczebność naszych tzw. bohaterów. Zgodnie z formułą slasherów (bo niewątpliwie ze slasherem mamy tu do czynienia, wszystkie wyznaczniki na to wskazują) w filmie powinno się znaleźć sześciu bohaterów pozytywnych, najlepiej nastolatków, którzy w miarę upływu czasu będą ginąć z ręki seryjnego mordercy lub innego zbiegu okoliczności (vide Oszukać Przeznaczenie). Skąd alarm? Spieszę wyjaśnić. Otóż filmy takie jak „Czarnobyl. Reaktor Strachu” winny bazować raczej na atmosferze miejsca. Jak już wcześniej pisałem, gdzie znaleźć lepszy nastrój, niż w opuszczonym mieście? Jednak Bradley Parker i ekipa poprowadzili jednak swoich bohaterów w sposób karygodny. Nawet całkiem przyzwoita gra aktorska nie ratuje głupoty scenariusza. Kiedykolwiek widzimy, że postacie w filmie przeżywają kryzys psychiczny, próbują jakoś przeżyć (choćby przez znalezienie kabla do uruchomienia silnika auta, którym do Prypeci przyjechali), scenariusz postanawia coś zrobić, żeby im to utrudnić. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że robi to, bo... bo tak. Zrzucenie wszystkiego na to, że w mieście dzieją się Anomalie (o których też nic nie wiemy, sam sobie to dopowiedziałem) nie oznacza, że możemy nie pokazać jakichś mutacji. Widzimy czasem kilka postaci, w ostatniej scenie przez ułamek sekundy coś tam widać, ale co z tego, jeśli cały ciężar zrzucamy na bohaterów. Świadczy to nie tylko o lenistwie ekipy odpowiedzialnej za produkcję, ale także o braku pomysłu na prawidłową realizację motywu opuszczonego miejsca.
Szkoda, pozostaje czekać, aż ktoś się porządnie zabierze za film, w którym atmosfera konsekwencji katastrofy nuklearnej przytłoczy widza. Podejrzewam, że gdyby zabrała się za to lepsza ekipa, to końcowy efekt mógłby być naprawdę przerażający.
Szkoda…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz