poniedziałek, 21 października 2013
Holy Motors (2012), reż. Leos Carax
środa, 16 października 2013
"POV: A Cursed Film" ("POV: Norowareta Firumu"), 2012, reż. Norio Tsuruta
Mockumentary zdaje się w ostatnim czasie przeżywać renesans. Wydawać by się mogło, że po „Blair Witch Project” i kilku naśladowcach za wiele w tym nurcie się nie wydarzy. Sukcesy „Paranormal Activity” i „[REC]” zaprzeczyły tej tezie i dzisiaj mamy do czynienia z eksplozją podobnych tytułów, które próbują uszczknąć co nieco ze sławy tych największych. Nie można być zaskoczonym takim obrotem sprawy. Mockumentary jako jeden z niewielu gatunków można zrealizować w zasadzie z zerowym wkładem finansowym, sukces tych filmów zależy w sumie tylko od konwencji i wyobraźni reżyserskiej. Taki właśnie był „Blair Witch Project”, zrealizowany za 25,000 dolarów obraz zarobił w niedługim czasie 250 milionów (sic!). Nic więc dziwnego, że na obecnej fali popularności gatunku, jak grzyby po deszczu powstają nowe produkcje. Także rynek azjatycki ostatnimi czasy „wypluwa” coraz więcej filmów, słabszych lub lepszych. Jak w zestawieniu prezentuje się „POV: A Cursed Film”?
Przyznaję bez bicia: nie jestem fanem mockumentary. Podobał mi się „Blair Witch Project”, ale nigdy nie uznałbym tego filmu za kultowy, co najwyżej za przełomowy w sensie sposobu realizacji. „Paranormal Activity” mnie znudził, „[REC]” tylko momentami prezentował poziom średni, nic więc dziwnego, że podchodziłem do seansu sceptycznie nastawiony. Film Norio Tsuruty pozytywnie nastraja przede wszystkim sposobem filmowania. Nie są to żadne super-wyszukane kamery HD za tysiące dolarów, film kręcony jest zwykłymi, cyfrowymi (w kilku momentach są dwie) kamerami, co od razu zwiększa poziom realizmu. Pomaga też fakt, że w filmie zarówno Mirai Shida jak i Haruna Kawaguchi grają same siebie w tej historii. Założenie jest proste: obie panie prowadzą program telewizyjny, w którym otrzymują one od widzów nagrania z „dziwnymi filmami” dotyczącymi zjawisk paranormalnych. Jedno z nagrań zawiera serię dość dziwnych, a później strasznych obrazów, które przeraża nasze bohaterki. Cały problem w tym, że filmów nie da się wyłączyć, nawet wyłączony ekran natychmiast „powraca do życia” i kontynuuje seans. Udaje się w końcu odłączyć zasilanie, ale od tego momentu Harunę zaczyna nawiedzać mściwy duch dziewczyny, która popełniła samobójstwo w dawnej szkole Haruny. Obraz posiada kilka naprawdę pozytywnych cech. Historia jest prosta i jednowątkowa, przez co nie jesteśmy rozpraszani niepotrzebnymi wstawkami np. z życia osobistego aktorek, reżysera czy medium. Brak muzyki czy efektów CGI znakomicie kreuje nastrój, co potrafi w kilku momentach spowodować przyspieszone bicie serca. Widać było, w co celuje Tsuruta w swoim filmie: przez prostotę przekazu nadał swojemu dziełu wymiar metafilmowy, co jednak skutecznie rujnuje finał, który wydaje się być wstawiony tam na siłę, a motyw latającego ducha wygląda wręcz śmiesznie. Smutne to, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że budowanie tej sceny odbywa się w sposób nienaganny i gdyby nie ten jeden moment, byłoby dużo lepiej. Ostatecznie o „POV: A Cursed Film” można powiedzieć, że jest to solidny kawał horroru, szkoda tylko, że zabrakło konsekwencji reżyserskiej.środa, 9 października 2013
"The Dead" (2010), reż. Howard J.Ford, Jonathan Ford
In the first zombie road movie set against the spectacular vistas of Africa, the Dark Continent becomes a dead zone. A stunningly shot horror fantasy announcing the arrival of the Ford Brothers on the global genre scene, THE DEAD is as much an emotional journey through terror terrain as it is a physically demanding and beautiful-looking one. Shot in life-threatening, never-before-seen locations in Burkina Faso, French-speaking West Africa, and Ghana, including the Sahara Desert, on 35mm film by the award-winning Ford Brothers, THE DEAD is one of the most unique zombie movies of all time.Cytat wzięty prosto ze strony internetowej filmu umieściłem tu nie bez przyczyny. Unikalna jest lokacja filmu, to fakt. Nie przypominam sobie, żeby wielu filmowców, a zwłaszcza tych zajmujących się horrorami, podróżowało do Afryki. Bracia Ford używają tu pojęcia "zombie road movie" i to w sumie oddaje czym "The Dead" jest ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Film posiada dobrą atmosferę, cały czas czujemy samotność Briana i kibicujemy mu podczas jego podróży do ostatniego bezpiecznego miejsca. Gdy wojskowy poznaje Daniela, mimo różnicy kulturowej, podejmuje współpracę i razem radzą sobie z zagrożeniem, powstaje między nimi nawet emocjonalna więź, coś co określa się jako "bromance", czyli krótko mówiąc męską przyjaźń. UWAGA!SPOILER! Widać to zwłaszcza w scenie, gdzie Daniel zostaje ugryziony i nie chcąc dołączyć do hordy żywych trupów prosi Briana o akt łaski i dobicie kompana. Ciekawie rozegrane.KONIEC SPOILERU Podobają mi się zombie. Klasyczne, czyli powolne, otępiałe organizmy pchane do przodu tylko poprzez głód. Warto wspomnieć, że do filmu byli zatrudniani tubylcy, nawet Ci z amputowanymi kończynami, duży plus. Jest to film przywracający stare, dobre zombie movies do korzeni jednocześnie nie ogłupiając swoich postaci. Momentów dramatycznych jest całkiem sporo, jak na horror np. w momencie, gdy Brian spotyka ugryzioną kobietę, której jedynym pragnieniem jest to, żeby żołnierz zaopiekował się jej dzieckiem. Jednocześnie takich scen jest stosunkowo niewiele, w związku z czym to balansowanie gdzieś na granicy grozy i dramatu nie jest chaotyczne. Film za to jest NIEPRAWDOPODOBNIE powolny. Panowie sporo podróżują, niewiele rozmawiają, a my jesteśmy raczeni afrykańskimi krajobrazami lub samotnymi zombie oglądającymi się za głównymi bohaterami. Również momenty, w których dana postać jest zagrożona (na przykład gdy podczas naprawiania auta do niczego nieświadomego Briana zbliżają się żywe trupy, są chyba kiepsko rozegrane, ponieważ ja się wynudziłem. Myślę, że gdyby zmienić lokację, rzeczy potoczyłyby się inaczej. No właśnie, miejsce akcji. O ile świeżym pomysłem jest przeniesienie się do Afryki, o tyle uważam, że kiepsko dobrano tu "rodzaj" zombie. Tu widziałbym raczej te z "28 dni później" (tak, wiem, to nie były do końca zombie), nadałoby to akcji więcej intensywności, ponieważ moralne dylematy, o których wcześniej wspomniałem, nie zapełniają obrazu trwającego niemal 2 godziny. Umieszczenie akcji na tak otwartej przestrzeni i nadanie zombie klasycznych cech spowalnia obraz oraz czyni go momentami wręcz nudnym. Bo przecież który widz przestraszy się trupa, którego widać z kilometra? Jedynymi chwilami, kiedy Fordom udało się utrzymać atmosferę niepokoju, były sceny nocne, gdzie faktycznie nie było widać absolutnie nic, a przy połączeniu z systemem alarmowym stworzonym przez Briana można było się zaniepokoić. "The Dead" pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony opowiada ciekawą historię z otwartym zakończeniem ("The Dead 2: India" już wyszedł) i w kilku momentach jest naprawdę przyjemnym kawałkiem kina. Z drugiej strony nie udaje się filmowi to, co w horrorze winno być celem podstawowym: przestraszyć lub przynajmniej zaniepokoić. I gdybym miał postawić ocenę, zdecydowałbym się na coś po środku, 5/10.
wtorek, 8 października 2013
"August Underground Mordum" (2003)
niedziela, 6 października 2013
"Silent Hill: Apokalipsa" ("Silent Hill: Revelation"), 2012, reż. Michael J. Bassett
Uwielbiam Silent Hill. Jest to przykład gry, która mimo niewielkiej mocy obliczeniowej konsoli PlayStation miażdży gęstą atmosferą, „brudnymi” widokami i dźwiękami powodującymi drżenie rąk i gęsią skórkę. Ale najważniejszą cechą tego tytułu jest to straszne uczucie po wyłączeniu konsoli, gdy ambientowe dźwięki nie przestają grać nam gdzieś z tyłu głowy i czujemy, że nie jesteśmy sami. Druga część gry jeszcze bardziej spotęgowała to wrażenie, dodatkowo wprowadzając do uniwersum najbardziej ikoniczną i rozpoznawalną postać w historii, Piramidogłowego.
Potem bywało już różnie, ale Silent Hill na zawsze pozostanie jednym z najbardziej przerażających miejsc w historii elektronicznej rozrywki. I WTEDY NADESZŁO HOLLYWOOD. Hollywood, które po wyczynach Uwe Bolla nie nauczyło się, że aby stworzyć udaną adaptację gry komputerowej, trzeba się mocno przyłożyć. Powód jest dość prosty, gra to, w przeciwieństwie do książki, doświadczenie interaktywne. To my jesteśmy uczestnikami wydarzeń w przedstawionym nam świecie, my wpływamy na jego kształt i losy swoje oraz wszystkich, których spotkamy na swojej drodze. Film jest stricte wizualnym przeżyciem, pierwiastek interakcyjności zanika, ponieważ nie możemy w żaden sposób wpłynąć na poczynania bohaterów. Ale nawet ten fakt nie oznacza, że filmy na podstawie gier wideo nie mogą być od razu skazane na porażkę. Po prostu z reguły biorą się za nie ludzie, którzy w nosie mają to, czy dana adaptacja zadowoli najważniejszy target, czyli fanów gry. Nie zrozumcie mnie źle, pierwszy Silent Hill filmem złym nie był. Co nie oznacza, że był też dobry. Serce miłośnika serii, za którego się uważam, po prostu boleje nad bylejakością wykonania i brakiem tego, co w SH było najważniejsze: poczucia strachu, przejmującej samotności i walki o przetrwanie na każdym kroku. Z litości nie wspomnę o głupocie niektórych postaci pobocznych, dziurach fabularnych czy o fatalnym zakończeniu. Koniec końców, seans filmu nie był czasem straconym, dwie godziny wydawały mi się idealną długością obrazu, w który należałoby stworzyć po prostu więcej serca. Moje oczekiwania wzbudziły wzmianki o planowanej drugiej części Silent Hill, który miał w założeniu być bardziej wierny grze (konkretnie trzeciej części), w związku z tym pomyśleć można było w tamtym czasie, że w końcu dostaniemy solidną dawkę mitologii SH w połączeniu z atmosferą tego miejsca. O, losie okrutny, jak bardzo ze mnie zadrwiłeś… Trailer rozwiał wszelkie moje wątpliwości: efekty komputerowe wylewają się z ekranu hektolitrami (oznaką lenistwa producentów jest fakt, że nawet wszechobecna w SH mgła została wykonana komputerowo), postawiono na siłowe użycie 3D, a planowana długość filmu, czyli 94 minuty, na kolana nie powaliła. Niemniej jednak chciałem wierzyć, że może coś z tego być… Bez wdawania się w szczegóły mogę Wam spokojnie opowiedzieć, co poszło nie tak. Valtiel- mroczny anioł-stróż, który czuwał nad tym, żeby Heather dopełniła swojego „przeznaczenia” (w grze dziewczyna miała urodzić jedną z inkarnacji boga w wierzeniu Zakonu, co ostatecznie po części uczyniła w jednej z najbardziej makabrycznych scen z Silent Hill 3) został sprowadzony do roli posągu (sic!) w jednej z ostatnich scen. Użycie Claudii Wolf jako Misjonarza to kolejny pokaz lenistwa speców z Hollywood, w grze Claudia użyła swojej mocy popartej pieczęcią Metatrona, żeby przemienić jednego z członków w potwora, nie zmieniała się sama. Największą jednak zbrodnią w przypadku Silent Hill: Apokalipsa (pierwszy film również popełnił taki czyn) jest kompletne zignorowanie tego, że Silent Hill to czyściec, w którym bohaterowie spotykają różne, niekiedy makabryczne, imaginacje swoich win, strachów czy też zbrodni popełnionych w swoim życiu. Piramidogłowy z części drugiej jako symbol poczucia winy Jamesa Sunderlanda, który uśmiercił swoją żonę (cierpiącą z powodu niszczącej ją choroby) i cierpi z tego powodu psychiczne męki. Sam Valtiel, jeśli już jesteśmy przy obrazach z filmu, jest nazywany „Agentem Boga”, jego zadaniem jest chronić Heather, która ma urodzić odrodzoną postać Boga (kolejna kompletnie zapomniana w filmie sprawa). Ignorancja filmowców w tym temacie idzie jeszcze dalej (Vincent wyglądający 20 lat młodziej niż w grze, kompletnie niezrozumiały motyw postępowania Claudii), pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia i nie kopać leżącego. Możecie w tym momencie zapytać: narzekasz niemal cały tekst jak bardzo zły jest ten film. Czy coś się tam udało? Scena z pielęgniarkami wykonana jest bardzo porządnie, głównie dzięki aktorkom występującym w ujęciu. Świat Koszmaru (Otherworld) też jest wykonany w miarę w porządku. Ale to niestety wszystko, użycie ścieżki dźwiękowej z gier też nie ratuje marnego wrażenia. Silent Hill: Apokalipsa jest filmem nudnym, krótkim i kompletnie nie zdającym sobie sprawę z tego, czym Silent Hill jest dla społeczności. Ogromny policzek dla fanów.sobota, 5 października 2013
"Stake Land" (2010), reż. Jim Mickle
Wampiry. Istoty, które w świecie horroru darzę największym szacunkiem. Są to istoty piękne, romantyczne, tajemnicze i śmiertelnie niebezpieczne. Filmy takie jak „Wywiad z Wampirem” czy „Drakula” (1931) doskonale ukazują postać wampira, jednocześnie uzupełniając się wzajemnie i tworząc swoistą mitologię. Krwiopijcy w świadomości ludzkiej istniały od zawsze, nie ma chyba takiego regionu na świecie, który nie miałby swojej wersji potwora, częściej demona niż eleganckiego stworzenia. Generalnie jednak można stwierdzić, że mamy do czynienia z dwoma rodzajami wampirów: te eleganckie, dystyngowane i trapione klątwą nieśmiertelności oraz bestie, przerażające mutanty, bezlitosne maszyny do zabijania, najczęściej będące efektami jakiejś epidemii.
Motyw apokalipsy przerabiany był niejednokrotnie, najczęściej jednak mieliśmy do czynienia z zombie (wcześniej były to różnego rodzaju zmutowane zwierzęta, będące ofiarami eksperymentów naukowych lub promieniowania nuklearnego), rzadziej były to inne istoty. W „Stake Land” wampiryczna epidemia zdziesiątkowała Amerykę, całkowicie rujnując kraj ekonomicznie i politycznie. Poznajemy Martina i Pana. Pan (Mister) uratował niegdyś chłopaka przed wampirem, który zabił jego rodzinę (uwagę zwróci tu z pewnością scena morderstwa niemowlęcia), przygarnął sierotę i nauczył go walki z potworami. Widzimy zacieśniającą się między nimi więź, spotykamy innych ocalałych m.in. ciężarną Belle i… wsiąkamy w fabułę. Ku mojemu zaskoczeniu tak standardowa historia na motywie apokalipsy zdołała wciągnąć mnie bez reszty i życzyłem szczęścia grupie, która z czasem będzie liczyć sobie 5 osób walczących o przetrwanie. Ogromną zasługę ma w tym Nick Damici, grający Pana. To jest właśnie coś, co w Stanach nazywa się badass, czyli twardziel, który z uśmiechem na ustach dokonuje czynów, których pozazdrościć mogą inni, definiując tym samym pojęcie szaleństwo z zimną krwią (wiem, brzmi dziwnie, ale jedynie w ten sposób mogę to przekazać). Tak czy inaczej to właśnie ta postać jest przeze mnie najbardziej lubiana, nie Martin, który będąc głównym bohaterem i jednocześnie narratorem historii, długo ewoluuje i trochę zbyt długo pozostaje strachliwym nastolatkiem. Pan jest jednocześnie ojcem i mentorem, potem staje się liderem grupy i nie bez przyczyny. Najlepiej poznał smak walki z wampirami i to on najbardziej chce dotrzeć do ziemi obiecanej, Nowego Edenu, mieszczącego się w Kanadzie. Podczas oglądania filmu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie jest to tylko horror. To także bardzo ciekawe podejście do połączenia grozy z kinem dramatycznym. Losy bohaterów dołączających do Martina i Pana, jak i ich historie zaskakują i powodują przywiązanie do postaci. Zakończenie jest kwintesencją wszystkiego, co dane nam było obejrzeć, kogo dane nam było poznać i polubić czy nie. Jedyne, co chciałbym zarzucić „Stake Land” było wrzucenie postaci Głównego Złego tak jakby na siłę. Ma to wprawdzie związek z jedną z ocalałych, lecz mam wrażenie, że można to było rozwiązać lepiej. „Stake Land” jest horrorem niskobudżetowym (całkowity koszt produkcji oscyluje wokół 650 000 dolarów, czego prawie nie widać podczas seansu), w związku z tym raczej nie liczę na to, że film zdobędzie rzeszę fanów. A szkoda, bo z pewnością warto przyjrzeć się obrazowi, który rzuca nowe światło na wampiry. Warto także dla Nicka Damiciego, który odwalił kawał dobrej roboty łowcy wampirów. Polecam.