Nie samymi horrorami człowiek żyje, czasem obejrzę coś z innej teczki, zwłaszcza jeżeli film dotyczy jednej z najbardziej interesujących postaci sceny muzycznej. Freddie Mercury, wokalista Queen, człowiek o unikalnym zasięgu, jeśli chodzi o głos, ale również postać o wielkim sercu, z ogromną pasją i energią do sztuki. Czy przez 134 minuty czasu ekranowego da się opisać życie, charakter oraz psychikę tej postaci?
Każdy, kto zna Queen i lidera tego zespołu, powinien wiedzieć, kim był Freddie, więc nie będę tu wklejał jego biografii, jako że można po prostu usiąść przed ekranem i to zobaczyć. W dwugodzinnej pigułce Bryan Singer oddaje hołd tej postaci i robi to w sposób bardzo sympatyczny. Gdybym miał określić moje odczucia po seansie, określenie sympatyczny byłoby chyba najbardziej adekwatnym. I całe szczęście, obawiałem się bowiem, że w czasach przesadnej poprawności politycznej czy poprawności wobec dowolnie wybranej mniejszości, będzie to film który będzie chciał wepchnąć swoją propagandę głęboko w gardła widzów. Jest to zdecydowanie film ciepły, przyjemny w odbiorze i całe szczęście, nie idzie w nutę melodramatyczną, pokazując, że Freddie do samego końca kochał to co robił i kochał ludzi, z którymi to robił.
Nie ma chyba sensu rozprawiać o fabule filmu biograficznego, nazwanie obrazu po najbardziej monumentalnym utworze Queen wydaje mi się strzałem w dziesiątkę i tak jak Bohemian Rhapsody wstrząsnęło swego czasu stacjami radiowymi i telewizyjnymi, tak i my, widzowie, możemy w tym uczestniczyć. Moją ulubioną sceną jest oczywiście koncert Live Aid, gdzie obraz i dźwięk osiągają apogeum, a mnie autentycznie przechodziły ciary.
Najważniejsze pytanie, które wielu fanów Queen sobie zadawało, to czy Rami Malek osadzony w roli Freddiego, to na pewno dobry wybór? I nawet nie wiecie, jak dobrze czuję się mogąc donieść, że Rami jest rewelacyjny. Abstrahując od Oscara (którą to nagrodzą serdecznie gardzę), to jest po prostu świetny performance, taki który pozostaje w pamięci do czasu, w którym ktoś ponownie nie będzie chciał naświetlić życia i kariery Mercury'ego. Malek świetnie sprzedaje swoją postać, podobały mi się wszystkie te małe manieryzmy i smaczki, a jego zachowanie podczas scen koncertowych czy muzycznych było niemal takie jak u pierwowzoru.
Ciężko ocenić ten film. Udało się najważniejsze, oddać hołd genialnemu artyście, człowiekowi, który w obliczu sławy najpierw się nią zachłysnął i zakrztusił, a potem zrozumiał, że w tym wszystkim bardzo ważna jest również skromność (choć na scenie był Divą, ale o to właśnie chodziło). Oczywiście znajdą się tacy, którzy wystawią ocenę, natomiast nie bierzmy tej całej krytyki aż tak serio, film jest ładny, dźwiękowo pieści uszy i ogólnie jest, jak już wspomniałem, sympatyczny. Idealny do obejrzenia zarówno w samotności jak i w większym gronie, które będzie się cieszyć, śpiewać i tańczyć, tak jak robił to Freddy. Polecam.
Każdy, kto zna Queen i lidera tego zespołu, powinien wiedzieć, kim był Freddie, więc nie będę tu wklejał jego biografii, jako że można po prostu usiąść przed ekranem i to zobaczyć. W dwugodzinnej pigułce Bryan Singer oddaje hołd tej postaci i robi to w sposób bardzo sympatyczny. Gdybym miał określić moje odczucia po seansie, określenie sympatyczny byłoby chyba najbardziej adekwatnym. I całe szczęście, obawiałem się bowiem, że w czasach przesadnej poprawności politycznej czy poprawności wobec dowolnie wybranej mniejszości, będzie to film który będzie chciał wepchnąć swoją propagandę głęboko w gardła widzów. Jest to zdecydowanie film ciepły, przyjemny w odbiorze i całe szczęście, nie idzie w nutę melodramatyczną, pokazując, że Freddie do samego końca kochał to co robił i kochał ludzi, z którymi to robił.
Nie ma chyba sensu rozprawiać o fabule filmu biograficznego, nazwanie obrazu po najbardziej monumentalnym utworze Queen wydaje mi się strzałem w dziesiątkę i tak jak Bohemian Rhapsody wstrząsnęło swego czasu stacjami radiowymi i telewizyjnymi, tak i my, widzowie, możemy w tym uczestniczyć. Moją ulubioną sceną jest oczywiście koncert Live Aid, gdzie obraz i dźwięk osiągają apogeum, a mnie autentycznie przechodziły ciary.
Najważniejsze pytanie, które wielu fanów Queen sobie zadawało, to czy Rami Malek osadzony w roli Freddiego, to na pewno dobry wybór? I nawet nie wiecie, jak dobrze czuję się mogąc donieść, że Rami jest rewelacyjny. Abstrahując od Oscara (którą to nagrodzą serdecznie gardzę), to jest po prostu świetny performance, taki który pozostaje w pamięci do czasu, w którym ktoś ponownie nie będzie chciał naświetlić życia i kariery Mercury'ego. Malek świetnie sprzedaje swoją postać, podobały mi się wszystkie te małe manieryzmy i smaczki, a jego zachowanie podczas scen koncertowych czy muzycznych było niemal takie jak u pierwowzoru.
Ciężko ocenić ten film. Udało się najważniejsze, oddać hołd genialnemu artyście, człowiekowi, który w obliczu sławy najpierw się nią zachłysnął i zakrztusił, a potem zrozumiał, że w tym wszystkim bardzo ważna jest również skromność (choć na scenie był Divą, ale o to właśnie chodziło). Oczywiście znajdą się tacy, którzy wystawią ocenę, natomiast nie bierzmy tej całej krytyki aż tak serio, film jest ładny, dźwiękowo pieści uszy i ogólnie jest, jak już wspomniałem, sympatyczny. Idealny do obejrzenia zarówno w samotności jak i w większym gronie, które będzie się cieszyć, śpiewać i tańczyć, tak jak robił to Freddy. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz