Gdy ktokolwiek zadaje mi pytanie o przyczynę strachu wśród ludzi, wzbudza to we mnie jedynie uśmiech politowania. No bo skąd można to wiedzieć, w końcu każdy boi się czego innego, nie można generalizować tej kwestii. Byłoby to mniej więcej tak samo, gdybym zapytał „Dlaczego się śmiejemy?”, pytanie takie obejmie zbyt duży zakres odpowiedzi, gustów, pragnień czy marzeń. Dlatego bardziej odpowiednie może wydawać się pytanie „Dlaczego w zasadzie CHCEMY się bać?”. Choć tu też można wybrać kilka odpowiedzi, które stworzą ogólny zakres tych przyczyn. Zdrowa adrenalina, zmierzenie się ze strachem (w przypadku np. gier komputerowych, w filmach jest nieco inaczej, ponieważ nie możemy przecież bezpośrednio zaangażować się w wydarzenia), dobra zabawa w gronie znajomych itd. Przyczyn strachu należy wg mnie szukać w pewnych trendach, a żeby te poznać, musimy nieco cofnąć się w czasie.
Szlak przetarł „Frankenstein” z 1910 oraz 1931 roku, zwłaszcza ta druga wersja, dźwiękowa, jedna z trzech największych (obok „Drakuli” i „Mumii”) produkcji tamtych czasów. Przerażenie wzbudzała w ówczesnych widzach świadomość, że mogą żyć ludzie, których pragnieniem jest poczuć się jak Bóg, śmiać się Śmierci prosto w twarz. Słowa „Nareszcie wiem, jak to jest być bogiem” na zawsze weszły do kanonu, poza tym mogliśmy wtedy obserwować swego rodzaju eskalację przemocy, w końcu potwór zabija małą dziewczynkę (ku jego obronie, robi to nieświadomie, co jednak nie zmienia faktu), a sam film wyrywa się z ram spokojnych, majestatycznych wręcz horrorów na rzecz wartkiej akcji i dynamicznej pracy kamery, co będzie widać w późniejszy sequelach. Wampiry, duchy, wilkołaki. Istoty nadprzyrodzone nie wzbudzały od razu fascynacji, jaką darzone są te istoty zwłaszcza dzisiaj. W końcu czy jest coś bardziej przerażającego od nieznanego? Dziwi to trochę, ponieważ wampiry są obecne w każdej kulturze świata od czasów najdawniejszych. Na przykład Brahmaparush to niezwykle brutalny wampir, który miał żyć gdzieś w północnych Indiach, pijący krew z ludzkich czaszek, lubujący się w jedzeniu mięsa oraz owijania się narządami wewnętrznymi w celu odbycia swoistego tańca (polecam „The Vampire Encyclopedia” Matthew Bunsona). O ile jednak bestie wzbudzają strach z powodów wiadomych, o tyle wampir w „Drakuli” z 1931 roku był czymś innym. Był niezwykle tajemniczym mężczyzną, nigdy nie zabijał w sposób okrutny ani nie ujawniał swoich planów, był raczej cichym zabójcą. Jednocześnie stał się symbolem wampira romantycznego, wysublimowanego, całkowicie odmiennego od chociażby indyjskiego potwora. Wilk w owczej skórze czy raczej wampir w ludzkim przebraniu, to było przerażające, ponieważ mógł to być przecież każdy z obecnych na sali kinowej, czy też każdy przechodzień spotykany wieczorem. Każdy temat kiedyś się wyczerpuje, a w latach 40. nastąpił przesyt. Lata 50. przyniosły dwa ważne dla horroru wydarzenia: bombę atomową i zimną wojnę (nie brzmi to pewnie elegancko, ale dla tego gatunku inspiracją niestety są właśnie tego typu zdarzenia). Widzowie bali się wtedy wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z eksperymentami nuklearnymi czy relacjami USA-ZSRR. Nie dziwi więc wysyp filmów o stworach z laboratoriów (film „One!” opowiada o powstaniu gigantycznych mrówek-mutantów, choć to i tak nie wszystko. Wyobraźcie sobie film o zabójczych krabach czy jednookiej i monstrualnej amebie), głębin morskich („To przybyło z głębi morza” o gigantycznej ośmiornicy) czy przebudzonych ze snów dinozaurach („Bestia z głębokości 20 000 sążni”). Zdarzyło się również coś niezwykle intrygującego. Japończycy, którzy najbardziej ucierpieli w wyniku bombardowań atomowych, uczynili ze swojego strachu symbol i stworzyli „Godzillę”, która obecnie, w wieku już 60 lat, nadal cieszy się ogromną popularnością i często gości na ekranach kin. Patrząc na te filmy dzisiaj nie pozostaje nic innego niż uśmiechnąć się z politowaniem, jakość tych produkcji jest raczej kiepska. Niemniej jednak można się setnie ubawić, patrząc jak gigantyczne mrówki terroryzują Amerykę. Gdzieś obok tych wszystkich blockbusterów brytyjska wytwórnia Hammer postanowiła ożywić i odświeżyć klasyczny wizerunek potworów studia Universal. Nowe wersje „Frankenstein’a” (w latach 1957-1973 wyszło siedem filmów z szalonym naukowcem i jego kreacją, gdzie jasno świeciła gwiazda Petera Cushinga), „Drakuli” (osiem filmów z udziałem Christophera Lee, niekwestionowanej gwiazdy kina grozy) czy „Mumii”, tym razem w kolorze, na nowo wzbudziły strach, potęgowany właśnie nową technologią (coś, czego dzisiaj nie potrafi zrobić 3D). Lata kolejne to wykształcenie się w kinie grozy strachu przed człowiekiem. Wraz z nadejściem slashserów i gore zabójczy stali się właśnie ludzie, nie zawsze szaleni, nie zawsze pochodzący z nieznanych okolic. Bardzo często byli to sąsiedzi, ludzie, których widzowie mogli znać, z którymi niejedno przyjęcie się odbywało. Właśnie wtedy strach podszedł na maksymalnie bliską odległość. Zwłaszcza gore miało swoją rolę we wzbudzaniu przerażenia. To człowiek mordował, niekiedy z dużą brutalnością. Nie były to stwory nierealne, takie, które nie mogły nas nawiedzić nigdzie indziej niż na sali kinowej. To mogło nas spotkać podczas powrotu z kina, gdzieś w ciemnej uliczce, gdzie nikt nie usłyszy naszego krzyku… Przechodząc do lat współczesnych niestety obserwuję wtórność produkcji. Horrory azjatyckie wciąż korzystają ze swojego folkloru (nie zrozumcie mnie źle, to wspaniałe, lecz chciałoby się zobaczyć co innego niż opowieści o tych samych duchach i klątwach), a produkcje takie jak Ichi the Killer czy Guinea Pig są zbyt brutalne dla większości widzów. Amerykańskie kino stawia na nieudolne remake'i, europejskie kino ma kłopoty ze zdefiniowaniem swojego podejścia do gatunku, a wybijających się filmów jest bardzo mało. Obrazy niezależne cierpią właśnie z powodu swej niezależności i braku promocji, co powoduje znikomą ilość widzów i trudnodostępność filmów. Tyle słowem dygresji, dlaczego więc się boimy? Nie wiadomo, strach może być kwintesencją tego, co siedzi w każdym człowieku indywidualnie. Poza tym horror ma sporo innych funkcji, nie zawsze musi straszyć, choć jest to cel prymarny i tego należy się trzymać. I to chyba jest piękne, ponieważ nie znając wspólnego mianownika, horror jest chyba najbardziej różnorodnym gatunkiem w kinie.piątek, 25 kwietnia 2014
sobota, 12 kwietnia 2014
"Reqiuem dla snu" ("Reqiuem for a dream"), 2000, reż. Darren Aronofsky
Rzadko kiedy trafia w moje ręce taki film. Film, który zostawia mnie absolutnie wstrząśniętego, ze szczęką luźno leżącą na podłodze, z rozwalonym mózgiem i skopanym sercem. Oglądałem w życiu wiele obrazów "szokujących", ba, zajmuję się horrorami, gatunkiem, którego jednym z potencjalnych zadań jest właśnie szokowanie (szczególnie w gore i splatter, najbardziej krwawych odmianach horroru). Jest jednak pewna subtelna różnica między dzisiejszym filmem a gatunkiem, do którego pasją dzielę się z Wami na łamach tego bloga, a mianowicie jaki by to nie był horror wiem, że jest to dzieło fikcji reżyserskiej. Owszem, strach czasem towarzyszy po seansie, jeśli film jest dobry, jasne, jednak ciągle nie jest to prawdziwe. Są jednak takie chwile, kiedy powiedzenie "to tylko film" do widza nie dociera. Takie momenty przychodzą, gdy film narusza delikatną sferę w ludziach, sferę zawieszenia niewiary, rzekłbym nawet, że wnika w samą duszę. Jak by się nie rozwodzić nad tym, jak fikcja potrafi wstrząsnąć (w końcu przeżywamy różne chwile razem z bohaterami książek), "Reqiuem dla snu" w moich oczach to coś więcej niż rzeczona fikcja. Jest to film, który pomimo dość prostej fabuły, posiada genialną egzekucję. Nie użyłem słowa "egzekucja" przypadkowo, po seansie autentycznie poczujecie na skórze oddechy plutonu. Ale do rzeczy...
Drugs. They consume mind, body and soul. Once you're hooked, you're hooked. Four lives. Four addicts. Four failures. Despite their aspirations of greatness, they succumb to their addictions. Watching the addicts spiral out of control, we bear witness to the dirtiest, ugliest portions of the underworld addicts reside in. It is shocking and eye-opening but demands to be seen by both addicts and non-addicts alike.Źródło: www.imdb.com Jedna z recenzji w serwisie imdb.com głosi "Jest to jedno z najbardziej wstrząsających i jednocześnie pięknych doświadczeń w moim życiu" i nie sposób się z tym nie zgodzić, z czystym sumieniem można by dać to właśnie zdanie na okładkę DVD, plakatów filmowych itd. "Reqiuem dla snu" wymyka się z jakichkolwiek ram recenzenckich, dlatego ciężko o nim cokolwiek napisać, co nosiłoby właśnie miano oceny. Gdybym miał swoimi słowami opisać moje odczucia po seansie, prawdopodobnie nie byłbym w stanie. Oglądając ten film parę ładnych lat temu czułem to samo, co uzależnieni od narkotyków bohaterowie obrazu, uzależnienie. Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem, musiałem zobaczyć, co jest dalej, miałem nadzieję, że kolejna dawka będzie tą szczęśliwą, tą ostatnią. Po zakończeniu przez kilkadziesiąt minut nie mogłem się ruszyć, chciałem jednocześnie uciec, jak i bić brawo na stojąco. Nawet jeśli nie pamiętam każdej sceny (chociaż te momenty, które mają zapaść w pamięć, robią to z szokującą skutecznością), to z pewnością nie zapomnę tego uczucia, które mi towarzyszyło i towarzyszy w każdej chwili, gdy przypomnę sobie ten film. Przez parę lat zbierałem się do napisania tego tekstu nie dlatego, że byłoby to trudne zadanie. Odnoszę wrażenie, że cokolwiek napiszę, nie będzie to wystarczająco dobre, nie odda esencji obrazu, nie powie Wam, jak brutalnie piękne jest do doświadczenie. Bo nie jest to tylko film, to coś co się przeżywa całym sobą. Można powiedzieć, że "Reqiuem dla snu" w czterech aktach opowiada historię Harry'ego (Jared Leto), Marion (Jennifer Connely), Tyrone'a (Marlon Wayans) oraz Sary (Ellen Burstyn), którzy wpadają w narkotykową przepaść. Tyle, w zasadzie streściłem Wam fabułę filmu w jednym zdaniu. Ale nie odchodźcie jeszcze, bo to sposób egzekucji tej fabuły jest tutaj najważniejszy, a jest on rewelacyjny. Bez pośpiechu, krok po kroku, Darren Aronofsky prezentuje nam drogę ku samozagładzie, pokazuje nam jak narkotyki niszczą człowieka, deprawują i depczą wszystkie odruchy, jak przejmują władzę nad ludzkim życiem. "Nie pieści się" to za mało, patrząc na niektóre sceny można dojść do wniosku, że reżyser bierze nasze serca i z premedytacją przekopuje je po ziemi przez blisko 100 minut trwania filmu. I jeśli ktokolwiek zarzuci mi przesadę, z pewnością nie widział "Reqiuem dla snu", nie doświadczył tego, czego doświadczyli widzowie. Im dalej bowiem film, im więcej czasu mu poświęcamy, im bardziej się wciągamy, tym bardziej czujemy, że mimo tego iż wiemy, że mamy do czynienia "tylko z filmem", to nas niszczy, jest to trudna miłość. I podobnie chyba jest z narkotykami, człowiek zaczyna je kochać, uzależniać się od nich, a jedyne co dostaje z powrotem, to ból. Ciężko być fanem filmu, który tyle z człowiekiem robi. Jest to chyba najlepszy sposób na przeprowadzenie kampanii antynarkotykowej w historii, pokazywałbym ten film w szkołach, żeby przestrzec młodych ludzi przed narkotykami. Jest to jednocześnie doświadczenie i jeśli ktoś zaproponuje mi obejrzenie tego filmu po raz drugi, będę miał opory. Wiem, że jest to niesamowity obraz ze wstrząsającymi zdjęciami i absolutnie genialną ścieżką dźwiękową. Wiem również, że "Reqiuem dla snu" jest czymś, co ponownie zostawi mnie ze zniszczonym serduchem i poszarpaną psychiką. Bo jest coś, co trzeba o filmie wiedzieć. Mimo, że mamy do czynienia z fikcją, jest do doświadczenie tak namacalne, że niemal prawdziwe i gdyby nie ta wiedza oraz pewne środki techniczne, moglibyśmy powiedzieć, że jest to cholernie mocny dokument. Udokumentowane zostaje tu ludzkie życie pod wpływem narkotyków. To co bohaterowie filmu (a trzeba nadmienić, że pomimo tego, że są ćpunami, nie sposób ich nie lubić) robią dla kolejnej działki, jest momentami przerażające. Równie straszne są konsekwencje ich uzależnienia, co w ostatnim akcie widzimy. Nie chcę tutaj opisywać tych scen, ponieważ trzeba to zobaczyć, trzeba to przeżyć. Jeśli oglądać ten film, to raczej w ograniczonym gronie, nawet samemu, nie pozwólcie, żeby cokolwiek Was rozpraszało. "Reqiuem dla snu" to wstrząsające doświadczenie, ale jest to coś, co należy obejrzeć. Powiem nawet, że jest to jeden z najważniejszych obrazów w historii kina. Przeżyjcie to...
wtorek, 8 kwietnia 2014
"Silent Hill" (2006), reż. Christophe Gans
"Silent Hill" to bez wątpienia jedna z najbardziej przerażających serii w historii gier komputerowych. Atmosfera jak w żadnym innym horrorze, fenomenalne użycie dźwięków (minimalizm w najczystszej formie) oraz fakt, że w każdej historii uczestniczą zwykli ludzie, poszukujący odpowiedzi i odkupienia (Harry Mason za wszelką cenę szuka córki, James Sunderland z miłości do żony i poczucia winy przechodzi swoje piekło) czynią SH topową markę w dziedzinie wirtualnej rozrywki. Przebogata symbolika (każdy potwór ma swoje znaczenie dla głównych bohaterów lub postaci napotkanych po drodze) to także niezaprzeczalny atut serii. Jak każda odnosząca sukcesy gra wideo, musiała zostać przeniesiona na srebrny ekran. I, jeśli już mnie poznaliście, nie zamierzam hejtować tego typu prób. Jasne, z reguły są one tandetne i nijak mają się do swoich pierwowzorów, ale nie sposób nie docenić starań twórców, żebyśmy mogli zobaczyć swoje ulubione postacie w filmie, rozrywce dużo łatwiej przyswajalnej niż gry wideo. Dobrze jest wtedy, gdy za kamerą staje miłośnik danej gry, ponieważ włoży w pracę nie tylko swój warsztat, ale także serce, ponieważ nie będzie chciał żadnej fuszerki, nie będzie chciał popsuć swojej, być może, ulubionej gry. I taki jest Christophe Gans, co też sam przyznawał w wielu wywiadach, do czego zresztą jeszcze powrócę.
Nieco wyżej napisałem, że doceniam starania twórców w przeniesieniu wrażeń z gier komputerowych na srebrny ekran. Co wcale nie oznacza, że za każdym razem nie opada mnie blady strach, gdy słyszę kolejne doniesienia o tego typu ekranizacjach. Zresztą, Hollywood co i rusz daje ku temu powody, pozwalając na przykład pracować Uwe Bollowi (House of The Dead, Alone in The Dark i Bloodrayne to tylko trzy z wielu), więc z zaniepokojeniem przyglądałem się informacjom o ekranizacji "Silent Hill". Jak wyszło?
Fabuła filmu opowiada o Sharon (Jodelle Ferland), której nocne lunatykowanie staje się ekstremalnie niebezpieczne (w filmie widzimy, że jest bliska upadku z urwiska). W czasie swoich wędrówek wykrzykuje nazwę miasta, Silent Hill. Zaniepokojona tym stanem matka dziewczynki, Rose da Silva (Radha Mitchell), postanawia zabrać córkę do tego miasteczka, żeby wyjaśnić i być może wyleczyć przypadłość Sharon. Sprzeciwia się temu Christopher da Silva (Sean Bean), który próbuje znaleźć jakieś bardziej racjonalne wytłumaczenie zachowania dziewczynki. Rose wbrew woli męża zabiera Sharon do Silent Hill, po drodze jednak ulega wypadkowi i traci przytomność...
Brzmi znajomo? Otóż tak, to w gruncie rzeczy wariacja na temat fabuły pierwszej gry, z dodanym segmentem tłumaczącym wyjazd do kurortu. Mógłbym się przyczepić, że w grze Harry zabiera Cheryl do Silent Hill na wakacje, ale takie poprowadzenie fabuły też mi odpowiada, zwłaszcza, że w tych początkowych fragmentach nie ma żadnych dłużyzn. Gans w wywiadach przyznał, że fabułę filmu wzorował na pierwszej części serii, co widać. Widać również dobre poprowadzenie historii, zdesperowana Rose decyduje się nawet na ucieczkę podczas kontroli policyjnej (którą przeprowadza nie kto inny, jak znana z gry Cybil Benett, propsy), żeby dotrzeć do miasta i wyleczyć córkę. Gdy docieramy do miasteczka, wszystko jest idealne, mgła przesłania widok, miasteczko jest opuszczone, czuć atmosferę grozy i cierpienia. Mam w zasadzie jedno zastrzeżenie, POPIÓŁ. W grze jest wyraźnie powiedziane, że to, co spada z nieba, to śnieg, doktor Kaufmann dziwi się zresztą, dlaczego ma do czynienia ze śniegiem o wakacyjnej porze roku. Sama historia z popiołem byłaby nawet ciekawa, Silent Hill 50 lat wcześniej spłonęło doszczętnie, co poniekąd wyjaśnia i nie wyjaśnia padającego z nieba popiołu. Popiołu, który nie brudzi. Zdaję sobie sprawę, że to ma znaczenie raczej symboliczne, ale opady śniegu też miałyby swoje zastosowanie i nie trzeba się wtedy podpierać historią, która z główną osią fabularną ma niewiele wspólnego.
Żałuję również, że postacie drugoplanowe są dość niewyraźne, Dahlia Gillespie została zepchnięta do roli zwariowanego proroka (została zastąpiona w swej pierwotnej roli przez Christabelle), Cybil Benett ma marginalne znaczenie dla historii, nawet Chris w swoim poszukiwaniu żony wypada niespecjalnie. Wszystko to jednak przesłanie bardzo dobra rola Radhy Mitchell. Jako matka nie cofnie się przed niczym, żeby uratować życie Sharon, przejdzie przez piekło tylko po to, żeby jej córeczka była zdrowa. Tu jest świetnie, atmosfera osaczenia w Silent Hill zawsze była obecna i w filmie jest nie inaczej, absolutnie rewelacyjna jest scena z pielęgniarkami, Piramidogłowy robi swoje (choć znowu, postać zmarginalizowana), z twarzy bohaterki wyczytujemy całą paletę emocji, od strachu poprzez niesamowitą determinację. Na szczęście muzyka, a w zasadzie jej minimalne użycie, nie przeszkadza w odbiorze filmu, co zwłaszcza docenia się przy oglądaniu wędrówki Rose przez miasto. Małą zadrą w oku jest fakt, że kobieta prawie nigdy nie jest sama, często ktoś przy niej jest, żeby pomóc, ostrzec czy poprowadzić.
A jak przedstawia się Otherworld, miejsce najgorszych koszmarów w Silent Hill, w zasadzie drugie wcielenie miasteczka (którego transformacja zarówno w grze jak i w filmie sygnalizowana jest syreną, rewelacja)? Fenomenalnie. Lokacje wyglądają jak należy, jest brud, rdza, zaschnięta krew na ścianach, kreatury, które tylko czekają, żeby pozbawić życia naszą bohaterkę. Nie mam zastrzeżeń, wszystko wygląda jak należy, można momentami poczuć ciarki na plecach.
Jedyny śmiertelny grzech Gansa to końcówka, która jest absolutnie przegięta, zaskakuje fatalnym użyciem efektów komputerowych i w moim mniemaniu powinna zostać rozegrana nieco inaczej. Nie zmienia to jednak faktu, że "Silent Hill" to dobry film. Puszcza oko do fanów, nie będąc jednocześnie niedostępna dla tych, którzy z grami nie mają wiele wspólnego. Sam reżyser zapowiedział, że chciałby stworzyć z tego serię filmów, co oczywiście schrzaniło Hollywood, wypuszczając "Silent Hill: Apokalipsa" (tekst TUTAJ). "Silent Hill" trwa dwie godziny, ale na całe szczęście czas ten się nie dłuży. Tu i ówdzie mamy momenty przestoju, ale służą one tylko i wyłącznie po to, żeby złapać trochę oddechu. Chwała Gansowi za to i mam nadzieję, że powróci do kręcenia serii oraz że będziemy mogli zapomnieć o "SH:Apokalipsa". Polecam.
sobota, 5 kwietnia 2014
"Przypadek 39" ("Case 39"), 2009, reż. Cristian Alvart
Demon w skórze dziecka wydaje się być już wyświechtanym motywem i chyba jednym z najłatwiejszych do zrealizowania. W końcu kontrast wcielonego zła i dziecięcej niewinności widzieliśmy wielokrotnie (np. w postaci powolnej transformacji Regan w demona) w większych i mniejszych produkcjach. Potrzeba nie lada talentu, żeby powtórzony po stokroć motyw uczynić unikatowym. Czy tym razem się udało?
Emily Jenkins pracuje w opiece społecznej, zajmując się przypadkami "trudnych rodzin". Przy okazji, zastanawia mnie, jak wyrabia się czasowo, prowadząc jednocześnie TRZYDZIEŚCI OSIEM spraw. Nie mamy jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać, gdyż Emily dostaje kolejną sprawę, swój 39 przypadek. Niepokojące rzeczy dzieją się w rodzinie 10-letniej Lilith (jakieś skojarzenia? ktokolwiek?) Sullivan i przełożony kobiety, Wayne, zleca jej zajęcie się tą sprawą. Z początku wygląda to jak kolejny przypadek przemocy psychicznej wobec dziewczynki, a gdy rodzice Lilith próbują zabić ją w piekarniku, miarka się przebiera, Edward Sullivan trafia do więzienia, jego żona Margaret do zakładu psychiatrycznego. Lilith błaga Emily o to, żeby kobieta przygarnęła ją do siebie, sytuacje wspomaga fakt, że wytworzyła się między nimi rodzinna więź. Sytuacja niedługo staje się przerażająca, ponieważ Lilith nie jest tym, za kogo się podawała.
Imponuje mi Jodelle Farland, która w tym filmie gra Lilith. Zbudowała sobie całkiem imponujące CV (zapraszam TUTAJ) i wydaje mi się, że szczególnie upodobała sobie horrory. Nie dziwi więc, że właśnie tam błyszczy. Pierwszy raz zobaczyłem ją w "Silent Hill", gdzie zagrała podwójną rolę Cheryl/Alessy i tam też pokazała, że potrafi grać zarówno małą, bezbronną dziewczynkę jak i jej demoniczne alter ego. Nie inaczej jest tutaj, Lilith jest postacią zarówno zbudowaną jak i zagraną ze smakiem, pod pokrywą skrzywdzonej, pragnącej jedynie miłości dziewczynki, kryje się manipulujący ludźmi demon, który nie cofnie się przed niczym, żeby postawić na swoim. Podoba mi się zwłaszcza motyw eksploracji najbardziej skrywanych lęków, zwłaszcza w jej "konfrontacji" z doktorem Douglasem Amesem. Wtedy właśnie Lilith ukazuje swoje prawdziwe oblicze i trzeba przyznać robi to dość efektownie.
Nie zapominajmy jednak, że film tak na prawdę posiada dwie główne postacie. Emily Jenkins, grana przez Renee Zellweger, jest silną kobietą, która dobro dzieci, a jednocześnie swoją karierę, przekłada ponad życie osobiste i nawet, gdy jej świat staje na głowie po przyjęciu do siebie Lilith, nie poddaje się i walczy z losem oraz siłami nadprzyrodzonymi. Podoba mi się Renee w tym filmie, w końcu wyszła ze skóry Bridget Jones czy Dorothy Boyd i zagrała główną rolę w poważnym filmie. Trzeba przyznać, że wychodzi jej to na piątkę i daje nadzieje, że aktorka dostanie jakiś angaż do wielkiej produkcji, w której mocniej zabłyśnie.
Pochwalić też należy stronę wizualną filmu, kolorystyka jest delikatnie depresyjna, ale pasuje do tonacji obrazu, wzmacnia atmosferę przekazywanego nam scenariusza. W dzisiejszych czasach rzadko spotyka się filmy, w których nie epatuje się mocnymi scenami tortur, w których posoka leje się litrami, a ofiary liczy się w dziesiątkach. Jednocześnie niektóre sceny potrafią poruszyć (może nie wstrząsnąć, ale widać że Crisitan Alvart nie boi się pokazać ciemniejszej strony życia) i nawet zakończenie wydaje się być troszeczkę gorzkawe mimo ogólnego dobrego tonu.
Co się zaś tyczy wad, niewątpliwie ciężko podciągnąć "Case 39" pod kategorię horroru tylko dlatego, że zawiera w sobie wątek paranormalny (co niejako wynikałoby z definicji, ale po przeczytaniu tysięcznej takiej próby wyjaśnienia czym jest gatunek, można sobie chyba pozwolić na małą dowolność interpretacyjną). Jednocześnie film balansuje na granicy dramatu i thrillera, umiejętnie żonglując nastrojem tak, żeby widz nie znudził się dramatem, ale też żeby nie wystraszyć z projekcji tych nieco wrażliwszych widzów. Jednak, nadal zaliczę to jako wadę, gdyż nawet na IMDB "Przypadek 39" widnieje pod tagiem "horror, thriller".
Kolejną rzeczą, która do mnie nie przemawia, jest postać Lilith, a mianowicie zastosowanie mitologicznej postaci w filmie. Jasne, dziewczynka manipuluje, popycha do zbrodni, wreszcie sama "brudzi ręce", ale czy nie można było tego zastosować bez sugestii wstąpienia tego akurat demona w dziecko? Trochę to rozdmuchane, zwłaszcza, że po czymś takim można by oczekiwać dużo więcej.
Ogólnie "Case 39" to solidne kino, przestraszyć może i nie przestraszy, ale mimo wszystko warto spędzić te 90 minut przed ekranem, nie będzie to czas stracony. Polecam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)