Czwarty sezon American Horror Story mógł być dobry. Miał do tego jak najlepsze podstawy, motyw "gabinetu osobliwości" jest wykorzystywany stosunkowo rzadko, a żeby miał on jakieś znaczenie dla kinematografii, to chyba tylko "Freaks" z 1932 roku zaznaczyły mocno obecność tego tematu (choć powiedziałbym, że to bardziej ze względu na czasy, w jakich ukazał się film, społeczeństwo nie było "przystosowane" do człowieka nieidealnego). Nie da się więc nie zobaczyć potencjału jaki konsekwentnie marnuje się nie tylko w tym konkretnym sezonie, ale i w całym serialu. Jednocześnie czwarty sezon jest nieznośny, ponieważ nie pozwala o sobie jakoś specjalnie pamiętać, co czyni moją pracę jeszcze trudniejszą. Ale czy nie da się go w ogóle lubić? Da się, ale od początku. Po tym, jak ich matka zostaje zamordowana, bliźniaczki syjamskie Bette and Dot (Sarah Paulson) trafiają pod opiekę borykającej się z przeróżnymi problemami Elsy Mars (Jessica Lange, dzięki niebiosom), właścicielki cyrku z dziwolągami. Wśród nich Ethel Darling (Kathy Bates), kobieta z wąsem, jej syn, Jimmy Darling (Evan Peters), czyli chłopiec z rękoma homara, Pepper (Naomi Grossman) i inni członkowie grupy. Z czasem przybywają inni (ba, w jednym z ostatnich odcinków pojawia się Neil Patrick Harris, jako brzuchomówca), każdego jednak łączy zarówno pewna deformacja, fizyczna bądź psychiczna. Bliźniaczki szybko stają się główną atrakcją przedstawienia, szybko również przekonują się, jak blisko ze sobą jest cała grupa (jeden za wszystkich, wszyscy za jednego). Później do wszystkiego wmieszają się ambicje Elsy, której marzeniem jest zostanie gwiazdą telewizyjną i wykorzysta każdą nadarzającą się okazję, za wszelką cenę... Poza cyrkiem obserwujemy losy Dandiego (Finn Witrock), rozpieszczonego bogacza, który musi mieć to czego zażąda, inaczej gotów jest na najbardziej zajadłą awanturę. Jego matka, Gloria Mott (Frances Conroy), ze wszystkich sił stara się spełniać zachcianki syna, w końcu kocha go ponad wszystko. W tym wszystkim zdaje się ignorować niestabilność psychiczną chłopaka, co może niedługo się zemścić...
Witaj, klaunie Twisty! Ten pan powyżej jest w moim odczuciu drugą gwiazdą pierwszej części sezonu, cichy morderca, zdecydowanie chory psychicznie, z jedną jedyną misją, zabijać, jednocześnie zabawiając (wiem, jak to brzmi, ale wbrew pozorom ma to sens). Szczerze mówiąc to jego poczynania interesowały mnie bardziej, niż perypetie mieszkańców cyrku. Nie to, żeby nic się nie działo, po prostu nie jest to na tyle interesujące, żebym zachodził w głowę co wydarzy się dalej. Jedyny wyjątek stanowi tutaj Elsa. Jessica Lange znowu dokonała cudu, jej kreacja jest fenomenalna, po raz kolejny ukazująca wachlarz emocji, którym dysponuje aktorka. Raz ciepła, niezwykle troskliwa i murem stająca za swoimi dziećmi, z drugiej strony zimna manipulatorka, która gotowa jest na absolutnie wszystko dla kariery. Zdecydowanie czuje się niedoceniana, co pokazują sceny jej występów. Te momenty, w których serial się zatrzymuje, żeby dać nam czas na oddech, jednocześnie przytłaczając nas surrealistyczną atmosferą, która panuje podczas tych numerów, jest tym za co lubię American Horror Story. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć te właśnie momenty, w których czułem się tak oczarowany, a jednocześnie zaniepokojony. No, przynajmniej do momentu jak Dandy'emu odbija szajba. Nie chcę zdradzać dlaczego i do czego to prowadzi, ale muszę powiedzieć, że Finn Witrock wykonał tu kawał świetnej roboty, portretując absolutnego świra, którego nie powstrzyma nic, który musi mieć, to czego sobie zapragnie, za wszelką cenę. Rewelacyjna robota. Bardzo dobrą robotę wykonują tu scenografowie, co stało się znakiem towarowym AHS. Zarówno cyrk, jego okolice, jak i domostwo rodziny Mottów robią wrażenie, a gdy zaczynamy pojmować, że nie wszystko jest tak sielankowe, jak by się wydawało, gdzieś z tyłu głowy pojawia się taki nieprzyjemny niepokój, który bardzo sobie cenię oglądając cokolwiek związanego z grozą. Eh, jak zawsze, nic nie może wiecznie trwać. Czas ponarzekać, a pierwsze na co zwrócę uwagę, co już zdążyłem nadmienić, jest niezwykle zmarnowany potencjał. Freak Show z samego założenia mógł nie stać się przeciętną operą mydlaną (może z delikatnym wątkiem kryminalnym), jednak druga część sezonu wali się na łeb na szyję. Nie wiem, czemu tak jest, co scenariusz, to wciąga, fascynuje, intryguje, a potem gdzieś się to wszystko sypie. Tak też jest teraz, a pod koniec nawet nie chciało mi się już oglądać, jest słabo, nie zostaje nam odpłacony czas, który poświęciliśmy cyrkowi Elsy Mars. I jakkolwiek znakomita Jessica Lange nie uratowała tego sezonu, choć jej wątek akurat ma ciekawy finał, więc w mojej głowie powstało pytanie: "Czemu nie skupiliśmy się wyłącznie na niej?". Czas pokazuje, że pozostałe postaci nie mają aż takiego wpływu na fabułę. To Elsa jest motorem napędowym, reszta przy niej blednie. Nawet Dandy popada w marazm, kończąc swoją historię w bardzo słaby sposób (rozumiem tutaj niestabilność emocjonalną, no ale proszę...). Ciężko mi polecić czwarty sezon American Horror Story. O ile dla Jessici Lange warto i to zdecydowanie, to nie jestem pewien, czy warto poświęcać się tak dla reszty. Choć w sumie zobaczcie pana Witrocka, który powraca w piątym sezonie, a w czwartym jest drugą wybijającą się postacią. Koniec końców, Freak Show pozostawia poczucie niedosytu, ciekawe fundamenty zostają zwieńczone paskudnym dachem, no ale "Asylum" już nie powtórzymy...czwartek, 14 stycznia 2016
czwartek, 7 stycznia 2016
"American Horror Story" (2011- ), reż. Ryan Murphy, Brad Falchuk, sezon trzeci: "Sabat" ("Coven")
"Mieszane uczucia". Gdybym miał określić w dwóch słowach każdy sezon American Horror Story, byłyby to właśnie te złowieszcze dla fana filmu słowa. Bo jakże dziwne jest jednoczesne radowanie się zawiłościami scenariusza, kunsztem aktorów czy różnorodnością scenografii oraz szczera nienawiść do postaci (niektórych, o tym za chwilę), łapanie się za głowę przy okazji co raz częstszych wpadek w opowiadanej historii czy spłycaniu niektórych uczestników serialu do roli bezmyślnych monstrów (eh...). Trzeci sezon "AHS" jest chyba jedynym, którego ocenę w skali szkolnej można by scharakteryzować jako "mocne 3, z zadatkami na 4", ni mniej ni więcej. Ale do rzeczy, o czym opowiada Sabat? Zoe (Taissa Farmiga) odkrywa w sobie mroczne moce... hm, jej mroczną mocą jest wywołanie krwotoku mózgu u każdego mężczyzny, z którym uprawia seks... well, shit.. nie zrozumcie mnie źle, pojmuje, że nie każda wiedźma musi mieszać w kotle czy mieć, powiedzmy, moce telekinetyczne, ale do ciężkiej cholery, krwotok w mózgu? Serio? Niby wpisuje to się niejako w figurę sukkuba, ale uwierzcie mi, gdy poznacie Zoe i to jak nijaką jest postacią, można by przysiąść, że moce jej są zupełnie niepotrzebne, tak jak ona sama. Niedawno wspomniałem o szczerej nienawiści i właśnie tutaj ujawnia się ona u mnie najbardziej, nie znoszę gdy na ekranie pałętają mi się postaci, których równie dobrze mogłoby w serialu nie być i nic, absolutnie nic złego by się nie stało. Ale wrócę jeszcze do naszej małej Sabriny po przejściach, spokojnie. Na swojej drodze Zoe spotyka Madison (Emma Roberts), byłą dziecięcą gwiazdę filmową, obecnie narkomankę na odwyku, która posiada zdolności telekinetyczne. Madison prowadzi nasze biedne, przestraszone dziewczę do Akademii Pani Robichaux dla młodych czarownic. Tam też okazuje się, że czarownice te są potomkami kobiet z Salem, które jakoś przetrwały czasy palenia na stosie i teraz w ukryciu rozwijają swoje zdolności... w jakimś celu. Serio, nie załapałem, dlaczego, oprócz oczywiście ochrony spuścizny czarownic z Salem, ta akademia w ogóle istnieje. Na miejscu Zoe spotyka Quinie (Gabourey Sidibe), która jest żywą laleczką voodoo tzn. potrafi skoncentrować się na celu, następnie zadać samej sobie nawet najbardziej poważną ranę (w jednym z odcinków wsadza rękę do kwasu), która przenosi się na dany cel. Poznaje również Nan (Jamie Brewer), która potrafi czytać w myślach. Akademii przewodzi Cordelia Foxx (Sarah Paulson), będąca alchemiczką, jej zaś przełożoną i tzw. Wielebną, tj. szefową wszystkich czarownic jest Fiona Goode (Jessica Lange). Nad bezpieczeństwem Akademii czuwa Rada Czarownic, z Myrtle Snow (Frances Conroy) na czele. Jednakże wrogowie Sabatu czają się tuż za rogiem, gotowi za wszelką cenę położyć kres stowarzyszeniu, płacąc nawet krwią... Dodajmy do tego sam niezwykle ciekawy wątek pani Robicheaux i dostajemy całkiem zmyślną mieszankę, prawda?
Moja miłość do American Horror Story jest bardzo trudna. Na początku jest cudownie, ona jest tajemnicza, pociągająca, owszem ma jedną irytującą wadę, ale jestem w stanie przymknąć na to oko, bo chwile, które razem spędzamy są tego warte. Jessica Lange jako Fiona jest wspaniała, po raz pierwszy poczułem, że postać kradnie cały sezon i nie miałem jej tego za złe. Nieznośna, opryskliwa, jednocześnie pragnąca uczucia i mimo wszystko kochająca swoją córkę, te wszystkie właściwości swojej postaci pani Lange przeniosła na ekran perfekcyjnie. Mało która postać potrafi utrzymać formę przez cały sezon, Fiona została pomyślana, napisana i zagrana doskonale. Wygląda na to, że rozpływam się nad odtwórczynią tej roli, ale nie mogę się powstrzymać, gdy widzę co wyprawia ta aktorka, nie jestem w stanie powstrzymać uśmiechu, jest tak dobrze. Relacje Fiony z jej głównym wrogiem, przywódczynią kultu voodoo i jego główną szamanką, Marie Laveau (Angela Bassett) są elektryzujące (co ma sens, rozejm między szamanami a czarownicami od dawna wisi na włosku) i jednocześnie intrygujące, natychmiast chcemy wiedzieć więcej. Tak też polecam oglądać serial, po dwa, nawet trzy odcinki w jednym posiedzeniu, czekanie tydzień na nowy epizod jest nieznośne. Ale do rzeczy, mamy czarownice, voodoo, zagrożenie ze strony łowców czarownic (wątek dość pobieżnie potraktowany w sezonie, całe szczęście)... i w to wszystko znowu miesza się Zoe. Otóz na jednej z imprez studenckich poznaje Kyle'a (Evan Peters), który wydaje się lubić naszą młodą Hermionę. Wszystko bierze w łeb, kiedy Madison w akcie zemsty (nie będzie spoilowaniem, gdy powiem, że Madison została odurzona i wykorzystana seksualnie na tej samej imprezie), zabija autobus drużyny footballowej, w którym znajduje się Kyle. Zrozpaczona dziewczyna w raz z Madison znajduje jednak sposób na ożywienie swojej miłości, bezczelnie zrzynając wątek potwora dr. Frankensteina... i robiąc to na dodatek w sposób, który wywołuje u mnie mdłości. O ile samo ożywienie wygląda dość klasycznie, Kyle powstaje z umarłych jako bezmyślne zombie, jednak pomysłowa Madison postanawia zabawić się uczuciami Zoe zabawiając się z Kylem. Samej Zoe za chwilę poświęcę osobny akapit, jednak zatrzymajmy się na chwilę i uczcijmy minutą ciszy pamięć Evana Petersa, genialnego w pierwszym i świetnego w drugim sezonie, bo tym razem zdecydowanie mu nie wyszło. Nie wiem, czy nie przeczytał scenariusza, czy zobowiązał go do tego kontrakt, ale Kyle Spencer nie jest w moim odczuciu pełnoprawną postacią. Jasne, powolna tresura w końcu przynosi efekt (gdzieś na koniec sezonu), ale odnoszę wrażenie, że zmarnowano tutaj olbrzymi potencjał Evana. Całe szczęście, że w piątym sezonie powrócił w glorii i chwale. Słówko warto także poświęcić Misty Day (Lily Rabe). Z nią tez mam drobny problem, ponieważ wydaje mi się, że jest to postać z doskoku tzn. gdyby jej nie było, to źle by się nie stało, ale fajnie że jest. Łagodna i nieco naiwna, ale w odpowiednich momentach niepokojąco niebezpieczna, niemal idealna do Sabatu. Nie mogę Wam jednak zdradzić, dlaczego uważam to za kolejny przykład marnotrawienia dobrego aktora, ponieważ ma to wpływ na wydarzenia późniejszych epizodów. Zoe Benson, nie znoszę Cię. Pomyślisz sobie pewnie, że jesteś ufna i przez to naiwna, gdy prawda jest taka, że jesteś zwyczajnie głupia, nie potrafisz używać nawet tak niecodziennej mocy, Twój "związek" z Kylem nie jest oparty na NICZYM poza kilkoma spotkaniami, nie jesteś szekspirowską Julią, choć w sumie mogłabyś być, miałbym spokój i może nie musiałbym poświęcać Ci całego akapitu. Twoja postawa nie zna odcieni szarości, jest tylko czarne (złe) i białe (dobre), choć gdyby się zastanowić to Twoja główka przetwarza tylko białe. Gdy prawie się Ciebie pozbyłem, to nagle okazałaś się "przydatna", co jeszcze bardziej mnie wkurzyło (swoją drogą, kaktus w nie-powiem-co scenarzystom za TO posunięcie). Nie ma w Tobie nic, co uczyniłoby Cię postacią chociażby znośną i fakt, że fabuła sezonu trochę kręci się wokół Twoich przygód przyprawia mnie o nerwicę. Uff, wystarczy. A nie, wróć, nie wspomniałem o fabule, choć postaram się nie przedłużać. W pewnym momencie, mam wrażenie, że gdzieś w środku sezonu American HORROR Story zaczęło zamieniać się w operę mydlaną. Spiski, zdrady, relacje rodzinne, miłostki (te świeżo odnalezione czy te, których nie pokona nawet Śmierć).. nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że zrezygnowano tu z atmosfery horroru na rzecz dramatu. Czasem mamy jakieś przebudzenie, najczęściej w postaci Fiony Goode, ale potem gdzieś się to ulatnia i zostajemy z kolejną dramą czy, o zgrozo, z Zoe. I tu własnie skończyła się moja miłość do AHS, przynajmniej sezonu trzeciego. Nie jest to co prawda poziom "Freak Show", ale niesmak pozostaje. Swoją drogą, finał sezonu też mi się nie podoba, jest zbyt pozytywny, jak gdyby żadne problemy na świecie już nie istniały. I nie, to nie spoiler, ciągle warto obejrzeć "Sabat", choćby dla Jessici Lange czy Frances Conroy i Lily Rabe. Sarah Paulson również budzi mieszane uczucia, nie sposób jej nie lubić, ale chciałoby się czasami, żeby zakasała rękawy i w końcu wzięła się do roboty. Tak czy inaczej, sporo ponarzekałem tym razem, lecz ciągle uważam, że American Horror Story: Coven jest dobrym sezonem. Nie tak dobrym jak sezon drugi, lecz na tyle wciągającym, żeby trochę zatracić się w świecie czarownic. Dotykają go te same problemy co sezon pierwszy i końcówka drugiego, ale ma w sobie tyle unikatowej zawartości, że pozostawi widza z uczuciem zadowolenia. Polecam.