piątek, 7 marca 2014

"Cockneys vs zombies" (2012), reż. Matthias Hoene

Wielka Brytania dla horroru najwięcej wniosła w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dzięki wytwórni Hammer, wyznaczając swego rodzaju punkt ewolucji gatunku. Skończyła się era teatralności filmu, więcej było dosłowności, kolorowe obrazy robiły się bardziej krwiste, a nowe wcielenia znanych postaci, takich jak Drakula czy potwór Frankensteina (przy czym to Drakula jest bardziej zapamiętany, głównie dzięki Cristopherowi Lee), śmiało rywalizowały ze swoimi przodkami. Niestety, wytwórnia Hammer upadła (obecnie wspierana innymi studiami zaczyna powstawać z grobu, aczkolwiek są to próby raczej nieśmiałe) i brytyjska dominacja w horrorze skończyła się. Obecnie filmy grozy z Wielkiej Brytanii idą w jednym z dwu kierunków: albo są śmiertelnie poważne i często zamiast straszyć bardziej skupiają się na opowiedzeniu tragicznej historii (co zawsze wyjaśnia, czemu dany duch straszy, koniecznie w wiktoriańskiej scenerii) albo idą w czarną komedię. I to właśnie robią po mistrzowsku.
"Cockneys vs zombies" przedstawia historię braci, Terry'ego i Andy'ego, którzy nie chcą dopuścić, aby dom spokojnej starości, w którym przebywa ich dziadek, został wyburzony, a jego mieszkańcy przesiedleni do innych miejsc. W związku z tym wpadają na pomysł obrabowania banku, w czym pomaga im ich kuzynka Katy, kolega Davy i psychopata Mental Mickey, który ma kontener wypełniony bronią, co ma pomóc w negocjacjach z kasjerkami. Wszystko się sypie, gdy na miejsce napadu przybywają policjanci. Niedługo później, wszystko cichnie, a gdy nasi rabusie wychodzą z banku, ich oczom ukazują się zombie. W tym samym czasie rzeczone zombie przypuszczają szturm na dom spokojnej starości. Nie wiedzą jednak, że Ray, dziadek Terry'ego i Andy'ego, jest weteranem drugiej wojny światowej, i nie da sobie w taki sposób odebrać życia.
Wiem, że motyw napadu na bank to tylko tło, mało istotne w obliczu apokalipsy zombie. Należy jednak zwrócić uwagę na to, że gdyby nie to, naszych bohaterów nie dałoby się lubić w sposób, w który ja ich polubiłem. Terry i Andy to zwykli ludzie, którzy przejmują się losem ich dziadka i nie chcą dopuścić do tego, żeby zakłócano mu emeryturę. Jednocześnie chłopaki zachowują się i rozmawiają jak normalni ludzie postawieni w nietypowej sytuacji, nie zamieniają się nagle w nieśmiertelnych herosów, co dodatkowo wzmacnia sympatię widza wobec nich. Ale nie można także zapominać o pensjonariuszach domu spokojnej starości, którzy nie chcą tak łatwo się poddać i zamienić się w zombie. Jeśli mają umrzeć, to na własnych warunkach i to motywuje ich do działania. Te proste zagrania to ogromny plus filmu, jednak i to blednie przy rewelacyjnym humorze, który dosłownie wylewa się z ekranu. Obejrzyjcie sobie tę scenę jako przykład tego, z czym mamy w filmie do czynienia:


Film jest wypełniony tego typu scenami, które bardzo umilają seans i sprawiają, że 88 minut, które spędzamy na seansie, nie jest czasem straconym. Bardzo podoba mi się również świadomość istnienia monstrum w uniwersum filmu. Prostym dialogiem, w którym jedna z bohaterek wyjaśnia czym jest zombie, popierając swoje słowa zdaniem "Przecież wszyscy to wiedzą", zniszczona zostaje bariera ignorancji, obecna w niemal każdym obrazie o żywych trupach (co dziwi i niekiedy bawi).
Po "Inbred" i "Stiches" trafiłem na kolejną perełkę, film który wie czym jest czarna komedia i znakomicie wykorzystuje tę wiedzę. Charakteryzacja zombie jest wykonana starannie, efekty gore się sprawdzają, tu i ówdzie widać jednak niedostatki budżetowe, co jest jednak na tyle nieistotne, że nie przeszkadza w cieszeniu się filmem. Okazuje się, że jeżeli weźmie się swój i film, jak i gatunek, którym się operuje nie do końca serio, można stworzyć coś dla wszystkich. Bać się może i nie ma czego, ale za to uśmiać można się do łez. Polecam z ręką na sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz