wtorek, 25 marca 2014

Podróż w przeszłość (2): "Piątek 13-ego"

Slasher to niemal idealny gatunek filmowy. Nie wymaga tęgiego intelektu, by objąć nim praktycznie nieistniejącą fabułę, większość filmów zamyka się w 90 minutach, można więc zrobić sobie szybki seans np. przed snem czy wyjściem. Wielbiciele efektowności również znajdą coś dla siebie, ponieważ wydaje się, że każdy slasher próbuje znaleźć nowy, lepszy i czasem mniej poważny sposób uśmiercania bohaterów.

No, ale w epoce, w której dominowało hasło "sex, drugs and rock 'n' roll" taki gatunek był jak znalazł. O zasadach obowiązujących w slasherach kiedy indziej, to co teraz powinniście zapamiętać to: cycki, nastolatki uprawiające wolną miłość, koniecznie alkohol i narkotyki. No i oczywiście żądny krwi morderca, niekoniecznie powiązany z kimkolwiek z obsady.
Opinie co do początków gatunku są podzielone, jedni twierdzą, że wszystko zaczęło się od "Psychozy", inni znowu za pierwowzór wszystkich slasherow uznają "Bay of blood" Mario Bavy. Jednak w mojej opinii pierwszym filmem, który wywarł taki wpływ na przemysł, jest "Piątek Trzynastego".
Chociaż tak na prawdę to "Halloween" Johna Carpentera, nakręcone w 1978 roku, rozpoczęło boom na slashery, to właśnie film Seana Cunninghama wyznaczył standardy i ustanowił zasady panujące w tym gatunku. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest to obraz w żaden sposób rewolucyjny, powiedziałbym raczej, że jest kamieniem milowym dla horroru.
Fabuła przedstawia się następująco: grupa nastolatków organizuje obóz w Crystal Lake, oczywiście w międzyczasie chcąc się trochę zabawić. Komuś się to jednak nie podoba, rozpoczyna więc zabawę w "Zabij obozowicza". Czyli w sumie standard, grupka nastolatków, morderca, wszechobecne poczucie zagrożenia. Nawet Betty Palmer, która grała rolę Pameli Voorhees, przyznała, że gdyby nie ogromna potrzeba kupna samochodu, w życiu nie zdecydowałaby się na tak słaby scenariusz. To sporo mówi. Oczywiście, jak każde miejsce w uniwersum horroru, także Crystal Lake ma swoją straszną legendę. Tym razem chodzi o tragiczne utonięcie dziecka (czy muszę tutaj mówić, kim okaże się dziecko?).
Ciekawe jest to, że to nie Jason jest mordercą. Tak na prawdę "Piątek 13-ego" miał być pojedynczym filmem, wcale nie miał zapoczątkować tak wielkiej serii (na chwilę obecną światło dzienne ujrzało 11, nie licząc filmu fanowskiego oraz dokumentu o historii sagi), zrozumiałe jest więc, że to nie on zabija nastolatków. Oczywiście, skrypt jest słaby, aktorstwo jeszcze gorsze (nawet młody Kevin Bacon nie ratuje scenariusza), nie zmienia to jednak faktu, że tak jak z większością slasherów, mamy kupę zabawy obserwując rosnącą listę ofiar. A ostatnia scena jest na szczęście rozegrana po mistrzowsku, pozostawiając za sobą więcej pytań niż odpowiedzi.
"Piątek 13-ego" to obecnie ogromna franczyza, skupiająca fanów na całym świecie, a Jason Voorhees stał się ikoną horroru, obok takich tuz jak Michael Myers, Chucky, Leatherface czy Freddie Krueger. Obecnie każdy nowy slasher stara się na nowo odkryć gatunek, najczęściej poprzez bardziej efektowne zabójstwa czy (o, zgrozo!) użycie 3D, co często odbija się czkawką. W świecie, w którym seryjni mordercy mordują nawet za pomocą wiertarek (Driller Killer) nic nie dziwi. Pamiętać należy jednak od czego to wszystko się zaczęło, tych pięciu przed chwilą wymienionych dżentelmenów stanowi główną siłę i główne źródło inspiracji dla twórców slasherów. I dobrze, ponieważ gatunek ten, mimo tego, że nie stanowi rozrywki dla umysłu, jest idealnym pomysłem na odstresowanie po ciężkim dniu pracy. Oby tak dalej :)

poniedziałek, 10 marca 2014

"Maniac" (2012), reż. Frank Khalfoun

O giallo wiem stosunkowo niewiele. Żółte (z włoskiego "giallo" oznacza żółty, stąd nazwa gatunku) książeczki wydawane we Włoszech w latach 60. i 70. były krótkimi historiami z dreszczykiem. Czynnikiem je wyróżniającym była duża brutalność opisywana na łamach książek. Nurt ten szybko został zaadaptowany przez kino i niedługo później produkcji o tematyce giallo nie dało się zliczyć. "Suspiria", "Deep Red" czy "Blood and the Black Lace" to najgłośniejsze filmy tego gatunku, zdominowanego przez m.in. Dario Argento i Claudio Bavę. Amerykanie wyczuli w tej modzie spory pieniądz, w związku z czym również zaczęli kręcić giallo, z różnym skutkiem. Najbardziej udaną próbą zaadaptowania gatunku na amerykańskiej ziemi był "Maniak" z 1980 roku.
I choć giallo to gatunek już wymarły, to "Maniac" Frank'a Khalfoun'a jest nie tylko remakiem, ale także ambitną próbą złożenia hołdu dla tego nurtu. Próba całkiem udana, muszę przyznać.
W dzisiejszych czasach film musi się wyróżnić, żeby trafić do widza. W zależności od gatunku, w ramach którego reżyser zamierza operować, trzeba zaskoczyć czymś innym, to logiczne. W horrorze, którym mam przyjemność się zajmować, można to zrobić na kilka sposobów, znów zależnych od ram podgatunkowych (a wydawać by się mogło, że np. slasher to prosty do "zrobienia" gatunek). Można postawić na 3D, minimalizm, przesadny naturalizm, można postawić na atmosferę lub jej brak, gore lub opowieść o duchach itd. itp. Zmiana treści nie zawsze pomaga, w związku z czym Khalfoun zdecydował się na ciekawy zabieg, a mianowicie zaprezentowanie filmu z perspektywy seryjnego mordercy. Zabieg, który udaje się znakomicie, rzadko bowiem zdarza się, żeby widz tak "wszedł" w skórę psychopaty, poznał jego myśli, "kierował" jego rękoma, bezsilnie patrzył, jak Frank powiększa swoją makabryczną kolekcję. Przy czym wielkie brawa należą się Elijah Wood'owi za wykreowanie postaci głównego bohatera. Na większe uznanie zasługuje fakt, że Wood pracował w dość nietypowych warunkach:
Fabuła stanowi w zasadzie powielenie schematu o seryjnym mordercy z traumatyczną przeszłością. Frank jest właścicielem niefunkcjonującego sklepu z manekinami. Psychotropami stara się zakłócać demony przeszłości, czyli matkę, która zajmowała się prostytucją i, delikatnie mówiąc, nie interesowała się swoim dzieckiem. Pozostawiło to w nim traumę, która uniemożliwiła mu wejście w normalne relacje z kobietami. Ta sama trauma jak i (co tyleż intrygujące, co bardzo niepokojące) wspomnienia z chwil, kiedy czesał jej włosy, uwalniają w nim niepohamowaną żądzę mordu. Każda ofiara Franka musi być jednak idealna i spodobać się jego matce. Frank dochodzi do wniosku, że idealnymi figurami kobiecymi są manekiny, które od lat wytwarza i odrestaurowuje. Manekiny nie posiadają jednak włosów, a najlepsze peruki wytwarza się przecież ludzkich włosów.. Świeżo zdjętych z głowy...
Nie jest to film łatwy w odbiorze. Zastosowanie techniki POV (point of view) wzmacnia atmosferę niepokoju, w związku z czym postać Franka jest jeszcze bardziej niekomfortowa dla widza, bo co innego patrzeć na mordercę, a już całkowicie co innego "być" zabójcą. I to właśnie udaje się perfekcyjnie, czujemy się niewygodnie, śledzimy losy naszego bohatera z coraz większym niepokojem, wszystko zakończone słodko-gorzkim finałem. Czytałem wiele negatywnych opinii pod względem postaci Anny, która zafascynowana Frankiem i jego pracą, nawiązuje z nim znajomość, która znowu dla mężczyzny jest kolejnym impulsem. Opinie te opierały się o fakt, że żadna zdrowa psychicznie kobieta nie weszła by do miejsca, w którym cały czas panuje półmrok i którego jedynym rezydentem jest samotny facet zajmujący się manekinami. I o ile fakt ten aż krzyczy "UWAGA! UWAGA! NIEPOKOJĄCY CZŁOWIEK W ŚRODKU! NIE DOKARMIAĆ JEGO PSYCHOZY!", to wiele razy w kinematografii obserwujemy motyw tzw. niezdrowej fascynacji, która nie ma szans się pozytywnie zakończyć, często jednak dostrzegamy, że postaci są dla siebie stworzone, choćby dlatego, że mamy do czynienia z fikcją. Anna nie zna przeszłości Franka, nie wie jak się zachowuje w określonych okolicznościach, jedyne co ją interesuje, to niesamowita dbałość o szczegóły w jego pracy, jak i całkiem przyjemny charakter. Frank nie zachowuje się jak maniak przez cały czas, jest mentalnie zniszczonym człowiekiem, który nie potrafi opanować swoich demonów. Ale jest człowiekiem i właśnie to przyciąga do niego Annę.
Jedynym problemem dla mnie jest fakt, że kwestie Franka były nagrywane w studiu, co odziera film ze swojego realizmu i mocno psuje wrażenie, jakie swoją grą wywarł na mnie Elijah Wood. Poza tym efekty gore są bardzo dobre, morderstwa są mocne, a sam scenariusz, choć dość prosty i przewidywalny, jest zrealizowany na porządnym poziomie.
Jeśli więc chcecie obejrzeć one-man show w horrorowej stylistyce, to dajcie filmowi szansę. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie. Polecam

piątek, 7 marca 2014

"Cockneys vs zombies" (2012), reż. Matthias Hoene

Wielka Brytania dla horroru najwięcej wniosła w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dzięki wytwórni Hammer, wyznaczając swego rodzaju punkt ewolucji gatunku. Skończyła się era teatralności filmu, więcej było dosłowności, kolorowe obrazy robiły się bardziej krwiste, a nowe wcielenia znanych postaci, takich jak Drakula czy potwór Frankensteina (przy czym to Drakula jest bardziej zapamiętany, głównie dzięki Cristopherowi Lee), śmiało rywalizowały ze swoimi przodkami. Niestety, wytwórnia Hammer upadła (obecnie wspierana innymi studiami zaczyna powstawać z grobu, aczkolwiek są to próby raczej nieśmiałe) i brytyjska dominacja w horrorze skończyła się. Obecnie filmy grozy z Wielkiej Brytanii idą w jednym z dwu kierunków: albo są śmiertelnie poważne i często zamiast straszyć bardziej skupiają się na opowiedzeniu tragicznej historii (co zawsze wyjaśnia, czemu dany duch straszy, koniecznie w wiktoriańskiej scenerii) albo idą w czarną komedię. I to właśnie robią po mistrzowsku.
"Cockneys vs zombies" przedstawia historię braci, Terry'ego i Andy'ego, którzy nie chcą dopuścić, aby dom spokojnej starości, w którym przebywa ich dziadek, został wyburzony, a jego mieszkańcy przesiedleni do innych miejsc. W związku z tym wpadają na pomysł obrabowania banku, w czym pomaga im ich kuzynka Katy, kolega Davy i psychopata Mental Mickey, który ma kontener wypełniony bronią, co ma pomóc w negocjacjach z kasjerkami. Wszystko się sypie, gdy na miejsce napadu przybywają policjanci. Niedługo później, wszystko cichnie, a gdy nasi rabusie wychodzą z banku, ich oczom ukazują się zombie. W tym samym czasie rzeczone zombie przypuszczają szturm na dom spokojnej starości. Nie wiedzą jednak, że Ray, dziadek Terry'ego i Andy'ego, jest weteranem drugiej wojny światowej, i nie da sobie w taki sposób odebrać życia.
Wiem, że motyw napadu na bank to tylko tło, mało istotne w obliczu apokalipsy zombie. Należy jednak zwrócić uwagę na to, że gdyby nie to, naszych bohaterów nie dałoby się lubić w sposób, w który ja ich polubiłem. Terry i Andy to zwykli ludzie, którzy przejmują się losem ich dziadka i nie chcą dopuścić do tego, żeby zakłócano mu emeryturę. Jednocześnie chłopaki zachowują się i rozmawiają jak normalni ludzie postawieni w nietypowej sytuacji, nie zamieniają się nagle w nieśmiertelnych herosów, co dodatkowo wzmacnia sympatię widza wobec nich. Ale nie można także zapominać o pensjonariuszach domu spokojnej starości, którzy nie chcą tak łatwo się poddać i zamienić się w zombie. Jeśli mają umrzeć, to na własnych warunkach i to motywuje ich do działania. Te proste zagrania to ogromny plus filmu, jednak i to blednie przy rewelacyjnym humorze, który dosłownie wylewa się z ekranu. Obejrzyjcie sobie tę scenę jako przykład tego, z czym mamy w filmie do czynienia:


Film jest wypełniony tego typu scenami, które bardzo umilają seans i sprawiają, że 88 minut, które spędzamy na seansie, nie jest czasem straconym. Bardzo podoba mi się również świadomość istnienia monstrum w uniwersum filmu. Prostym dialogiem, w którym jedna z bohaterek wyjaśnia czym jest zombie, popierając swoje słowa zdaniem "Przecież wszyscy to wiedzą", zniszczona zostaje bariera ignorancji, obecna w niemal każdym obrazie o żywych trupach (co dziwi i niekiedy bawi).
Po "Inbred" i "Stiches" trafiłem na kolejną perełkę, film który wie czym jest czarna komedia i znakomicie wykorzystuje tę wiedzę. Charakteryzacja zombie jest wykonana starannie, efekty gore się sprawdzają, tu i ówdzie widać jednak niedostatki budżetowe, co jest jednak na tyle nieistotne, że nie przeszkadza w cieszeniu się filmem. Okazuje się, że jeżeli weźmie się swój i film, jak i gatunek, którym się operuje nie do końca serio, można stworzyć coś dla wszystkich. Bać się może i nie ma czego, ale za to uśmiać można się do łez. Polecam z ręką na sercu.